Zdzisław Antolski – Niedziela, po żniwach

0
254

Zdzisław Antolski


NIEDZIELA, PO ŻNIWACH

 

jankiel-adler1Słońce wyłaniało się z leniwych, turkusowych fal rzeki Nidy i raźno wspinało się po nieboskłonie. Jego pierwsze promienie padały na dach domu pana Świta. Dom położony był na wzgórzu, przed plebanią i kościołem, obok odwiecznego krzyża postawionego na rozstaju dróg, niegdyś drewnianego, a obecnie kamiennego. Podobny krzyż zamykał wieś na rozstajach od strony zachodniej, przed lasem.

Czy to był przypadek, ta zbieżność wschodzącego słońca i nazwisko gospodarza – Świt? Chyba nie, tak jak nie było przypadkiem, że pan Doliński mieszkał w dolinie, pan Górniak na górce, a rodzina Przeniosłów, przeniosła się do naszej wsi, kilka pokoleń wstecz.

Światło słoneczne szło do naszej wsi od Nidy i miasteczka Wiślicy, polami i łąkami, drogami wśród wierzb. Wcześniej zajrzało do wsi Błota, gdzie znajdowała się stacja kolejowa wąskotorówki, zwanej „ciuchcią” i przystanek PKS-u. minąwszy zagrodę Świtów, zatrzymało się na chwilę na skrzyżowaniu dróg, gdzie stał odwieczny krzyż. Tu światłość rozdzieliła się i jeden promień poszedł na północ, do osady zwanej Kolonią, którą stanowiło kilka domów, zbudowanych w wyniku przeprowadzonej, w dziewiętnastym wieku, komasacji gruntów.

Drugi promień wędrował zwolna obok starego, nadkruszonego przez czas, muru kamiennego przykrytego czerwoną dachówką, okalającego położoną na wzgórzu plebanię, utopioną wśród drzew i krzewów, dalej rozgałęziała się i jedna jej odnoga prowadziła wzdłuż księżego sadu, do kościoła. Natomiast druga opadała w dół, do wsi i okrążała ją wokół, wypuszczając mniejsze nitki, które wiły się pomiędzy chałupami, stajniami, stodołami i ginęły w trawach porastających owocowe sady.

 Zbyszek, syn kierownika szkoły, Świtalskiego, nie patrzył na zegarek, choć na ręku nosił dumnie złotego, połyskującego, radzieckiego poliota. Na skórzanym pasku, który dziś z powodu gorąca wrzynał mu się w poczerwieniałą skórę nadgarstka, umocowany był także malutki kompas, raczej ozdoba niż użyteczne narzędzie. .

Zaraz po śniadaniu chłopiec wyszedł na wzgórze kościelne. Parne, duszne powietrze zatykało oddech, niemal kleiło się do skóry. Na ramieniu zawiesił aparat fotograficzny „druh”, który ojciec, kupił mu za dobre wyniki w nauce. Zbyszek miał zdawać egzamin do liceum w Kielcach i Świtalski nie był pewien wiedzy syna. Zwłaszcza, jeśli chodzi o przedmioty ścisłe, poziom nauki w Grodzisku nie był wysoki. Języka polskiego Świtalski uczył syna osobiście. Zwłaszcza męczył go twórczością swojego ulubionego pisarza – Stefana Żeromskiego.

Pan Olek, nauczyciel prac ręcznych i wuefu, miłośnik fotografii, twierdził, że aparat „druh” jest prymitywny, jednak dla kogoś początkującego – bardzo odpowiedni. Chociaż to, jak się wyraził, po prostu: camera obscura. Nauczycie miał dotychczas w swoim życiu kilka aparatów, ich kolekcja stała na półce nad łóżkiem, na jego kwaterze w domu gospodarza Kozery. Ozdobą kolekcji był trofiejny poniemiecki aparat, znaleziony, jeśli można tak powiedzieć, przy zwłokach żołnierza Wehrmachtu, leżących obok przewróconego eksplozją pocisku motocykla. Jednak na co dzień pan Olek, używał polskiego „startu”.

Nawet sam dotyk chropowatej powierzchni obudowy aparatu, sprawiał Zbyszkowi przyjemność. Czuł się kimś ważnym, dorosłym, może nawet artystą? Najpierw chciał sfotografować kościół. Największą budowlę w okolicy. Jego białą, przysadzistą bryłę, a obok potężną murowaną dzwonnicę. W XIX wieku stała drewniana. Zbyszek widział jej rysunek wykonany przez Kajetana Kielisińskiego, znanego artystę dziewiętnastowiecznego, który rysował krainę Ponidzia.

Zbyszka fascynowała smukła, w gotyckim stylu, kapliczka na cmentarzu. Miała dwie strzeliste kolumienki, z których jedna niestety była odłamana na szczycie. Nad bramą wejściową dumnie widniały herby rodowe. Kapliczka była grobowcem dziedziców Wojciechowskich. Z tyłu kapliczki, tuż przy ziemi, ukryte w wysokiej trawie, znajdowało się małe, pordzewiałe, zakratowane okienko. Można było klęknąć i puszczając lusterkiem słonecznego zajączka, zobaczyć trumny, rozrzucone nieładzie. Na kilku z nich wieka było zdjęta i leżały obok trumien. Chyba w czasie ostatniej wojny byli tu rabusie, Zresztą, kościół w Grodziskach był też obrabowany przez jakąś bandę podczas pierwszej wojny, kiedy front stał niedaleko stąd, na Nidzie. Mówiły o tym stare zapiski ówczesnego proboszcza, złożone na plebanii. Proboszczowie grodziscy mieli swoją mogiłę, na środku cmentarza, obok była mogiła żołnierzy z września trzydziestego dziewiątego roku. Chłopiec miał zamiar uwiecznić na kliszy, za pomocą swojego druha, stare cmentarne nagrobki. Kamienne krzyże, nadkruszone przez czas, deszcze i mrozy, zarosłe przez chwasty i krzewy, z pordzewiałymi krzyżami. Napisy były już nieczytelne, ledwo widoczne pod zielono brązowym mchem.

Zamierzał zrobić zdjęcia jeszcze rano, bo bliżej południa już nie dało się wytrzymać na wzgórzu z powodu upału. Zwłaszcza w miejscach nie zacienionych. Potem chciał poleżeć w cieniu, w sadzie, z książką. Najlepiej poczytać o przygodach Sokolego Oka. W powietrzu roiło się od niezliczonych rzesz owadów. Żółte osy w czarne pasy, brązowe pszczoły i włochate trzmiele. Najbardziej dokuczliwe były drobne czarne muszki, które pchały się do oczu i ust. Wielkich gzy, które tu zabłądziły z pobliskich chłopskich obór przecinały powietrze jak karabinowe pociski.
Wydawało się, że jaskółki w ten parny, przedburzowy dzień, śmigają wolniej niż zwykle. Białymi brzuszkami dotykały niemal ziemi. Między kwitnącymi trawami polatywały bez celu, tylko dla zabawy, a może dla ochłody, motyle. Ich skrzydełka były czarne od dołu, jakby spalone przez słońce. Przy dołach wyrzeźbionych w glinie przez koła furmanek, wypełnionych żółtą wodą, gromadziły się rzędem białe i żółte motyle cytrynki. Z daleka wyglądały jak miniaturowe wachlarze.

Na wzgórzu posadzono ponad sto lat temu kasztanowce, o rozrośniętych konarach których aleja prowadziła do figury Chrystusa Frasobliwego. Za rzeźbą teren nagle opadał, ponieważ tam miały swój początek średniowieczne kamieniołomy, po których pozostały głębokie wyrobiska.. Drzewa wychylały się zza muru kościelnego, który płatami tracił tynk i wystawiał chore rany na promienie słoneczne. Zieleń przysłaniała białą sylwetę budowli, rozświetloną słońcem jak ekran filmowy. Ściany oraz blaszany dach świątyni, zdawały się również świecić oślepiająco. Widoczne były z daleka, z okolicznych wzgórz. Wysmukła wieża z sygnaturką górowała nad okolicą.

Między gałęziami kasztanowców, lip i akacji kryły się liczne ptaki, pokrzykując do siebie przenikliwie. W szkolnym ogródku zemdlone kwiaty schylały do ziemi swoje piękne głowy. Malwy, petunie, bratki, nagietki, onętki – kosmosy, lwie paszcze oraz szeleszczące jak pergamin nieśmiertelniki. Kwiaty na wiosnę sadziły dzieci ze szkoły, pod przewodnictwem pani Stanisławy, mama Zbyszka, nauczycielka, wraz z uczniami. Na wiosnę, kiedy już zeszły śniegi i spłynęły wody, ziemia parowała. Rabaty kwiatowe otoczone były darnią, którą wiosną uczniowie wycinali z murawy wzgórza. Ogródek otoczony był siatką, mocno rozchwianą i rozciągniętą latami przez pokolenia uczniów.

Pod murem kościelnym i za cmentarzem rosły chwasty. Pełno ich było na stertach śmiecia, jakie ludzie wyrzucali z cmentarza. Piętrzyły się tam wyschłe wieńce, kwiaty, lampki oraz znicze. Dziewanny, pośród olbrzymich pokrzyw, unosiły dumnie świeże, wilgotne białe kwiaty, jak kokardy we włosach małych dziewczynek.

Zbyszek, zaaferowany swoją misją, ciągle nerwowo spoglądał w wizjer aparatu, szukając najlepszego ujęcia. Nie mógł się zdecydować, jak uchwycić kościół, żeby oddać całe jego piękno? A może w centrum kadru dać wspaniale rozrośniętą lipę? Mimo brzęczenia owadów, w powietrzu panowała cisza, nawet kawki na dzwonnicy nie hałasowały. Żaden kogut nie zapiał, kury łaziły z szeroko rozwartymi dziobami i łapczywie piły z drewnianych korytek. Czasem tylko szurnął ptak pomiędzy liśćmi jak rzucony kamień.

Wzgórze na co dzień było ciche, dzikie, pierwotne. Jakby opuszczone przez ludzi, nie tknięte cywilizacją. Ożywało tylko w niedzielę, kiedy wierni przychodzili na mszę, a potem na sumę. Wtedy pod kościelnym murem, w cieniu kasztanowców, stało zawsze kilka furmanek z odprzężonymi końmi. Obok rząd motocykli, czasem pojawiał się jeden lub drugi samochód, najczęściej warszawa, garbus. Na nabożeństwa ludzie przyjeżdżali głównie furmankami, dlatego wzgórze zabrudzone było rozsypującymi się kulami końskich odchodów, których nikt nie sprzątał. Gromadziły się nad nimi roje zielonkawo-złotych much, na które polowały jaskółki, szybujące tuż nad ziemią..

Nagle na wzgórzu, jakby znikąd, spod ziemi, zjawiła się ta wiejska kobieta. Staruszka, zgarbiona niemal do ziemi. Miała kolorową czarną chustkę na głowie, gładko zaczesane siwe włosami. Ubrana była w długą do ziemi czarną spódnicę oraz w brązową koszulę w żółte kwiatki. Podpierała się kosturkiem zrobionym z sękatej gałęzi.

– Pomóż mi, paniczyku – powiedziała chrypliwie. Głos miała cichy, ale stanowczy i jakiś taki dobry, przyjazny.

Zawstydził się, że staruszka tak zdrobniale do niego mówi. Paniczyk? Pewnie dlatego, że jest w jej pojęciu wydelikacony, zbyt szczupły. Nie pracował wszak w polu jak inne wiejskie dzieci. Według chłopów, Zbyszek, jako syn nauczyciela, po prostu leniuchował. Okazało się jednak, że babci skojarzył się z przedwojennym paniczykiem ze dworu, młodym dziedzicem. To już mu bardziej pochlebiało, chociaż dworu dawno nie było, została tylko kupka ruin i fundamenty. Z jej słów wynikało, że cierpi ona na reumatyzm. Ból nie pozwala jej spać. Przyszła nazbierać kwiatów kasztanowca. Zamierzała sporządzić leczniczą nalewkę, którą będzie okładać chore miejsca.

– Nie ma lepszego lekarstwa na spuchnięte nogi, niż wywar z kwiatów kasztanowca – tłumaczyła babcia.

Zbyszek chwycił najniżej rosnące gałęzie drzewa. Następnie przygiął trochę do ziemi, a babcia zrywała kwiaty do płóciennego woreczka. Skarżyła się przy tym na starość, na choroby, na niewdzięczne dzieci, które wieku nie uszanują. Ale biła z niej jakaś dobroć połączona ze spokojem ducha. Czy była to rezygnacja, czy wiara w Boga, o którym babcia nigdy ani przez chwilę nie zapominała?

I wtedy przypomniał sobie, że to jest ta babcia, którą syn wyrzucił z domu, bo już się nie nadawała do roboty. Musiała zamieszkać w komórce koło chlewa. Ludzie opowiadali sobie o tym z oburzeniem, ale nikt nie mógł nic zrobić. Babcie na ręku miała owinięty wokół nadgarstka różaniec. Bardzo miła, uśmiechnięta, dobra staruszka. Tylko ten „paniczyk”… Brzmiało to jednak trochę jak kpina i szyderstwo. Kiedy woreczek napełnił się drobnymi białym kwiatami, babcia pożegnała się ze Zbyszkiem.

– Niech cię Bóg wynagrodzi, paniczyku – powiedziała.

Zbyszek jeszcze długo siedział na wzgórzu i zastanawiał się, czy babcia żartowała, czy mówiła poważnie z tym „paniczykiem”?

*

 We wsi panowała głęboka, senna cisza, przerywana monotonnym pobekiwaniem bydła, którego nikt dzisiaj nie wyprowadzał na rozległe błonia, gdzie można się schronić w cieniu drzew, skąd wieje kojący chłód rzeki. Nawet koguty ucichły i drzemały w cieniu krzewów. Powietrze drgało i pulsowało od nieustannego brzęczenia owadów i od jazgotu ptaków ukrytych w zbawczych liściach drzew okalających kościół.

Białe, rozpalone słońce nagrzewało bielone ściany chałup i psie budy z ich nieszczęśliwymi więźniami. Parował gnój złożony w kątach podwórek, wyschły jego żółte strumyki w koleinach na drodze – ślad po ostatnim deszczu.

Do kościoła tylko upał wstępu nie miał. Grube, kamienne mury i dodatkowy kordon starych kasztanowców oraz lip, skutecznie chroniły przed słońcem. Również kamienny Chrystus frasobliwy, podparty łokciem, drzemał na wysokim cokole, a zwisające gałęzie starych, rozrosłych robinii akacjowych, pieszczotliwie gładziły go liśćmi po umęczonej głowie w cierniowej koronie.

Ludzie spali po obiedzie, w dusznych izbach, w stodołach lub po prostu w sadzie, podłożywszy coś pod głowę. Pod drzewa wyprowadzono też starców, niedołężnych, którzy nie mogli poruszać się o własnych siłach, aby zaczerpnęli trochę świeżego powietrza.

Tylko proboszcz Tarwa, zaraz po sumie założył biały prochowiec, takąż samą czapkę, a teraz widać go było, jak zaglądał do uli w swojej pasiece, popędzany gulgotem tłustych indyków. Pszczelarstwo było jego ulubionym odprężeniem po trudach kapłaństwa w tej niewdzięcznej parafii, gdzie wielu ludzi nie chodziło do kościoła, a nasiąkali komunistyczną propagandą sączącą się z radia i telewizji.

Po drugiej stronie drogi, za kordonem z krzewów bzu, uwijał się przy ulach kierownik Świtalski. On również kochał pszczoły. Proboszcz podejrzewał, ze owady z pasieki Świtalskiego kradną miód z jego uli.

Syn kierownika Świtalskiego bawił się pod drzewami owocowymi z wujkiem Ludwikiem, bratem jego matki, Wujek Ludwik przyjeżdżał furmanką zaprzężoną w dwa siwki. Kochał swoje konie. Zawsze przywoził mi jakąś zabawkę. Najczęściej były to plastikowe żołnierzyki. Podczas okupacji był w partyzantce, w Batalionach Chłopskich. Po wojnie rozbijał więzienie UB.

Wieczorem włączał radio pionier, na cały regulator. Otwierał okno, rozlewał się po łąkach turkot Wolnej Europy. Wujek chciał mi pokazać, że nikogo się nie boi. Ale Zbyszek jeszcze tego nie rozumiał.

Hejnał z wieży mariackiej sączył się przez otwarte okno, docierał do ogródka warzywnego, gdzie siedziałem ukryty w kukurydzy. Obdzierałem kolby z zielonych kapturów, pod którymi kryły się długie blond włosy. Mama podawała na stół złoty rosół, który parzył w język. Ojciec siedział w białym podkoszulku. Niebo otwarte nad nami, jak przepaść.

Kiedy upał pulsował w skroniach, w klasach panował kamienny, ożywczy chłód. Na parapetach leżały martwe muchy, paprotki i pelargonie wyglądały przez okno,na ogródek, w którym schylały główki bratki, lwie paszcze i nieśmiertelniki. Gąbka przy tablicy wyschła, jak stara nauczycielka, ze śladami pudru. Na ścianie wisiała wielka mapa Europy. Zbyszek patrzył na maleńką Polskę  przycupniętą u boku olbrzymiego, czerwonego Związku Radzieckiego i zastanawiał się, jak Piłsudski, którego przedwojenne wizerunki znalazł na strychu szkoły, mógł wygrać z nimi wojnę w dwudziestym roku..

Z portretu na ścianie, zawieszonego nad tablicą, uśmiechał się dobrotliwie sekretarz, Władysław Gomułka. Obok pożółkła gazetka szkolna z wyrysowaną ręcznie tuszem trasą Wyścigu Pokoju: Berlin – Warszawa – Praga. Niżej fotografie polskich kolarzy. Odklejone białe tekturowe gołębie, symbol wyścigu, smętnie zwisały dziobkami do podłogi. Zbyszek Chodził między rzędami pustych ławek. .

Pani Stanisława siedziała w północnym pokoju, patrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno, na drogę do kościoła i na bielejące w oddali, między drzewami, cmentarne krzyże. Czytała książkę, a może tylko udawała. Tom wierszy oprawiony w wiśniową skórę spoczywał na jej kolanach. Pies Karuś, mały łaciaty kundel, spał z pyskiem ułożonym na jej stopach. W pokoju pachniało walerianą i kwiatami.

Po południu Zbyszek poszedł do swoich szkolnych kolegów. Mieli rozegrać mecz piłki nożnej, ale ich uwagę zwrócił egzotyczny przybysz. Nikt nie zauważył, kiedy we wsi zjawił się tamten, nazwany później cyrkowcem, ani z której przyszedł strony. Siedział w kucki, oparty plecami o ścianę starej, przedwojennej mleczarni, nieopodal sklepu Gminnej Spółdzielni. W centralnym punkcie wsi, gdzie kobiety zbierały się na plotki, gospodarze na kufel piwa, a kawalerka na butelkę najtańszego wina.

Pierwsze, jak zwykle, spostrzegły go dzieci. Obudził się wtedy z drzemki, chwycił swój płócienny tobołek, przyciągnął go bliżej siebie, ponuro patrząc na ich zbitą, ciekawską gromadkę.

Wiedziano o nim wcześniej. Krążył po okolicy rozsiewając na swój temat legendy. Mówiono, że wkłada sobie bagnet do gardła, że wbija sztylet w ciało i nawet kropla krwi nie pocieknie. I inne niesamowite historie.

Czekano na niego niecierpliwie, od kilku tygodni, jak na odpust, kino objazdowe, albo zabawę w remizie strażackiej. A potem zapomniano o nim przy żniwach. Tej najważniejszej robocie. Teraz zjawiło się kilku zaledwie gospodarzy z ciekawskimi żonami. Grupka kawalerów, już wbitych w białe non-ironowe koszule, a na nie włożone czarne garnitury i cienki skórzane krawaty pod szyją. Gotowi do wyprawy na panny, na sąsiednie wioski, na zabawy i wesela. I gromada dzieci w różnym wieku.

Stali przed nim, tyłem do słońca, które grzało ich opalone karki. Wymieniali półgłosem uwagi. Chichotali i przestępowali z nogi na nogę. Z pobliskiej chałupy, przez otwarte okno dobiegały odgłosy radiowej audycji „W Jezioranach”.

Cyrkowiec nie zmienił swojej niewygodnej, skulonej pozycji, tylko płócienną, białączapkę głębiej nasunął. Oczy od słońca przysłonił. Widzieli teraz jego nieogolony podbródek, żylaste dłonie ściskające worek.

Ubrany był bardzo mizernie, niemal w łachmanach. Na pewno brudny, bez koszuli. Marynarka włożona na gołe ciało. Na nogach miał olbrzymie, ciężkie trzewiki. Powiązane jakimś drutem czy kablem zamiast sznurowadeł.

Kobiety nie wytrzymały długo tego czekania. Popchnęły kilku odważniejszych na pertraktacje. Niech przybysz pokaże, co umie!

Kiedy wstał, zobaczyli, jaki cyrkowiec jest mały i chudy. Wrócili ci, co z nim rozmawiali z wieścią, że trzeba zrobić zbiórkę pieniędzy. Zanieśli mu garść monet. On skrzywił się z niechęcią i chciał oddawać, ale uprosili go rubasznie, poklepali po ramionach i schował pieniądze do kieszeni drelichowych spodni.

Wtedy wszyscy podeszli bliżej, zwartym kołem, zaglądając sobie przez ramiona, pchając się do przodu, żeby lepiej widzieć. Mężczyzna wyjął z worka bagnet, długi, pordzewiały. Otworzył usta i z widocznym trudem wpychał bagnet do gardła, aż podskakiwała mu grdyka. Potem długo spluwał na ziemię. Drżały mu krzywe nogi w drelichowych portkach. Znów usiadł, wyraźnie wyczerpany.

Wyciągnął na dłoni niedawno otrzymane pieniądze. Kilka wymiętych papierowych dwudziestozłotówek i trochę bilonu. Gestem, uderzając się kantem dłoni o szyję, poprosił kawalerkę o wódkę. Jeden z chłopaków złapał pieniądze i pobiegł do chaty wdowy, zajmującej się pokątnym handlem alkoholem i papierosami.

Czekali cierpliwie, aż wypije swoją ćwiartkę. Drugą włożył do kieszeni spodni. Rozmawiali między sobą, plotkowali, niektórzy ziewali z gorąca, a może z nerwów? Potem poprosili o dalsze sztuki. Ale on, niespodziewanie, zaczął mówić, jakby do siebie. Z początku charkotliwie bełkotał, ale później z sensem. Chociaż oni nadal niewiele z jego słów pojmowali.

Mówił, że kiedyś był ważnym dyrektorem cyrku w wielkim mieście, miał pieniądze, miał dom i żonę, był bogaty, był szczęśliwy. Potem zamilkł zmęczony, oddychał ciężko, chrypliwie.. Głowa opadła mu na piersi. Koszulę miał rozpiętą i widać było rude, kręcone włosy.

Poszturchiwali go kułakami. Pokrzykiwali. Pokazuj sztuki!. Ktoś uderzeniem dłoni zrzucił mu czapkę z głowy. I wtedy wielka fala czarnych, tłustych włosów zakryła mu twarz i opadła na ramiona. Ktoś kopnął, ktoś wyciągnął nóż. Niby sprawdzić, czy krew z niego poleci czy nie, bo może to czarownik?. Ktoś krzyknął: – Milicja!

On już uciekał. Niezgrabnie, w tych buciorach, z włosami na oczach. Zataczając się, bo w taki upał wódka rozbiera, a wszyscy wiedzieli, że na pewno był głodny. Już zniknął za plebanią, a oni nadal stali, jakby zawstydzeni. Milcząco zaczęli się rozchodzić w swoje strony. Po chwili została tylko gromada dzieci.

Pobiegły za nim do zakrętu obok plebanii, gdzie stała figura Chrystusa Frasobliwego z wetkniętym bukietem zwiędłych kwiatów. Cyrkowiec dojrzał gromadę dzieci i znów zaczął biec pylistą drogą. Odwracał się, wygrażał pięścią, miotał przekleństwami. Minął chałupę Świtów i zmierzał w kierunku Błot, gdzie była stacja kolejki wąskotorowej.

A przecież dzieci, które były ciekawe świata, chciały go zatrzymać, żeby opowiedział o tym kolorowym świecie, w którym kiedyś żył. O wielkich miastach, pełnych ludzi i sklepów. Gdzie są kawiarnie, kina i teatry. Gdzie nikt się nie nudzi, a wszyscy tylko się bawią. Praca jest łatwa i czysta, za biurkiem. Pensja wypłacana regularnie, co miesiąc. Mieszkania mają łazienki i toalety. W pokojach stoją nowe, błyszczące  meble, regały, fotele, telewizory i radia.

W przejrzystym popołudniowym powietrzu, na linii horyzontu, wolno przesuwał się pociąg kolejki wąskotorowej. Podobny był do zabawki z pudełek po zapałkach. Niebo było bezchmurne. W powietrzu unosiło się nieprzerwane brzęczenie owadów. Od pól wiał suchy wiatr przynosząc woń dojrzałego zboża.

Kiedy włóczęga znikł za horyzontem, odwrócili się od niego plecami. Zdawało im się tylko, że czują stopami tętent tego pociągu, który wiózł ludzi w daleki i nieznany świat.

*

To było nudne lato, pot i praca. Bez żadnych kataklizmów, powodzi, ni pożarów, nie było wesel, ni pogrzebów. Nawet letniczki podczas tego sezonu przyjechały brzydkie i chude. W niedzielę tydzień później, do wsi zjechało objazdowe kino. Nic dziwnego, że na wieczorny seans w remizie, przyszło pół wsi.

Kiedy ucichły chichoty i piski, na ścianie ukazał się James Dean, ze szramą pękniętego tynku na policzku.

Nagle ktoś krzyknął: – Pożar! I wszyscy wybiegli z sali. Seans przerwano. Nadbiegli strażacy, nerwowo przebierali się w mundury i hełmy. Podjechał furmanką pan Doliński, którego konie na dźwięk syreny rwały się do biegu.

Na horyzoncie przygasał czerwony płomień. Nie było widać gwiazd, tylko ciężkie deszczowe chmury. Ostatni i jedyny pożar tego lata przygasał, jak błędny ognik na bagnach.

Nikt z gapiów nie pobiegł oglądać autentycznej rozpaczy pogorzelców, jak to było w wioskowym zwyczaju. Wrócili na salę, gdzie znów terkotał projektor filmowy.

 

.Zdzisław Antolski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko