Janusz Termer – Z Drzeżdżonem na Przełęczy Szpiglasowej

0
533

Janusz Termer

Remanenty pamięci

 

 

                             

Z Drzeżdżonem na Przełęczy Szpiglasowej



Miałem w dzieciństwie pragnienie, aby posiadać arkę   

Noego. Byłby to wielki wóz, na który wziąłbym moje           

ulubione zwierzęta, a więc kota, psa, króliki i konia…

Powiedzmy, jadę tedy swoim wozem, a moje

zwierzęta przyglądałby się ciekawie ludziom. Nikt na  

pewno nie wiedziałby, że to ja, Noe, jadę ze swoją

arką. Może zatrzymałaby mnie służba porządkowa i

 zaczęła legitymować. Powiedziałbym im, że jestem

Noe, a oni zaśmiewaliby się ze mnie, twierdząc, że to      

nazwisko nic im nie mówi, może bym objaśnił bliżej, o

co mi chodzi…

Jan Drzeżdżon Noe, z tomu Twarz Boga


jan dzezdzon

          

      1.

           Pisarskie początki Jana Drzeżdżona, przypadające na lata 70., nie były usłane różami. Dużo wody musiało spłynąć Wisłą do Bałtyku, nad brzegiem którego urodził się i mieszkał, nim stał się pisarzem znanym i cenionym nie tylko przez krytyków literackich – początkowo nieufnych zresztą w większości wobec jego prozatorskich propozycji. Mają one dzisiaj wielu swoich zagorzałych „fanów”, zarówno pośród czytelników zawodowo związanych z literaturą, jak i zwykłych jej miłośników i odbiorców. Z różnych już i z wielu kolejnych generacji pochodzących. Wiem, bo spotykam się często z pytaniami o jego osobę i twórczość ze strony tych, co młodszych zwłaszcza miłośników literatury (są tacy jeszcze u nas, na szczęście są), odkrywających w latach 90. i ostatnich jego prozę. Ba, poszukujących po bibliotekach i antykwariatach jego utworów, będących dzisiaj istotnie  prawdziwymi księgarskimi i antykwarycznymi rarytasami, mimo iż ich nakłady miewały (w latach 70. i 80.)  niebagatelne, bo dwudziesto- i trzydziestotysięczne cyfry widniejące w ujawnianej wtedy powszechnie (dziś to sprawa zazwyczaj jakby wstydliwa) tzw. stopce wydawniczej książki. A i niejednokrotnie bywały wówczas wznawiane, co wszystko to nota bene dziś nieosiągalne, często nawet dla autorów obecnie uznawanych za literackich szczęściarzy, pisarzy-sukcesu – rekrutujących się jednak teraz niemal wyłącznie z dziedziny pop-literatury! Takie czasy obecnie nam nastały…

 

         2.

         Pamiętam, że po raz pierwszy zetknąłem się z prozą Jana Drzeżdżona w roku 1974, kiedy to dostałem z Wydawnictwa Poznańskiego do recenzji wstępnej, tak zwanej wewnętrznej (dzisiejsi edytorzy ze względów oszczędnościowych nie zawracają sobie na ogół tym głowy, podobnie jak solidną redakcją czy korektą swoich książek), maszynopis jego debiutanckich opowiadań Upiory. Tom tekstów zaskakująco odbiegających, stylistycznie od ówczesnej normy młodoliterackiej, formalnie i znaczeniowo złożonych, przywołujących światy niezwykłe. Odległych od standardów obowiązujących w prozie polskiej, bliskich poszukiwaniom literackich postmodernistów, w tym też oczywiście i pisarzy latynoskich z wielkiego kręgu „realizmu magicznego”, czyli literackiej poetyce nowej, stającej wtedy się modnym wzorem i nawet manierą, gdy rosła w siłę i wpływy sława takich pisarzy, jak Jorge Luis Borges, Juan Rulfo, Julio Cortazar, Alejo Carpentier, Manuel Puig, José Donoso. nie mówiąc już o Gabrielu Garcii Marquezie, autorze Stu lat samotności. Ukuto nawet z tej okazji pojęcie „boomu” na tę literaturę, do czego u nas przyczyniała się walnie słynna seria tłumaczeń dzieł  iberoamerykańskich Wydawnictwa Literackiego.

     Nie wiedziałem wtedy, że te opowiadania Jana Drzeżdżona miały już kilka negatywnych i ostrych recenzji krytycznych (z wyjątkiem opinii Henryka Berezy), a sprawa ich publikacji wisiała na włosku. Rzeczywiście nie była to lektura ława i przyjemna w odbiorze, bo wówczas jeszcze jawiła się w aurze poetyki niezbyt  jeszcze „oswojonej”, niekoniecznie czytelnikowi przyjaznej, bo wymagająca życzliwej uwagi, zrozumienia i współpracy! Moja bardzo pozytywnie zachęcająca wydawnictwo do publikacji recenzja też nie za bardzo pomogła. Opowiadania Jana Drzeżdżona ukazały się jednak rok później, w innym wydawnictwie (LSW). Skontaktowałem się od razu z ich autorem, o którym nie wiedziałem wówczas nic, i poprosiłem o zgodę na publikację na łamach miesięcznika „Nowy Wyraz”. Była zgoda i była publikacja w tym piśmie, którego od paru miesięcy dopiero przedtem zostałem redaktorem naczelnym. Był to też i jego debiut literacki (jeśli nie liczyć publikacji opowiadań i szkiców Jana Drzeżdżona pisanych po kaszubsku*). Drukowaliśmy też w „Nowym Wyrazie” jego szkice o problemach literatury kaszubskiej. Zostało mi to przez niego zapamiętane! Bo gdy wkrótce potem poznaliśmy się osobiście, to odtąd spotykaliśmy się często w różnych, niekiedy w mało oczekiwanych miejscach i sytuacjach!

         Pamiętam jedno z takich spotkań. Był sobie oto pewien ładnie zapowiadający się, po kilku dniach deszczu, wrześniowy poranek w Tatrach, gdzieś z drugiej połowy lat 80. XX  (jeszcze) wieku. Postanowiliśmy z B. wybrać się z tej okazji na solidną dłuższą wędrówkę „wysokogórską”,  przynajmniej gdzieś w okolice Morskiego Oka. Autobusy zakopiańskie chodziły wtedy rzadko – i niezbyt chętnie – więc trzeba było uruchomić naszego wysłużonego malucha. Na wieść o tym zabrało się z nami dwu kolegów z zakopiańskiej literackiej „Astorii” przy Drodze do Białego, gdzie mieszkaliśmy, czyli dwaj pisarze z Wybrzeża: Gdańszczanin Zbigniew Żakiewicz, który był mi  wdzięczny za „wnikliwą”, przed paru laty napisaną recenzję jego debiutanckich opowiadań, Chłopiec o lisie twarzy i Liście dla „Twórczości” i Władysławowianin Janek Drzeżdżon. Pierwszy z nich pochodził wprawdzie z przedwojennego zaścianka  białorusko-litewskich kresów z okolic Mołodeczna, ale się na Wybrzeżu znakomicie zaadoptował (patrz na przykład tom jego szkiców i wspomnień Gorycz i sól morza. Gdańskie Smorgonie, wyd. 2000). Ale drugi z nich to przecież autentyczny Kaszub  „z dziada pradziada”…

    Pomknęliśmy chyżo, co sił w koniach Fiata 126p, drogą przez Bystre, Zazadnią i Łysą Polanę w stronę parkingu na Polanie Białczańskiej, gdzie przesiedliśmy się do PKS-u dojeżdżającego do Włosienicy, a dalej już  szosą asfaltową (tu na jednym z zakrętów zginął w wypadku samochodowym poeta Julian Ejsmond w roku 1930), zamkniętą w latach 70. dla samochodów osobowych. Podrałowaliśmy jakieś półtora km per pedes apostolorum do schroniska nad tym legendarnym górskim jeziorem. Owianym, jak wiadomo, wieloma fantastycznymi opowieściami, ponoć mającym nawet, według starej góralskiej legendy, swoje tajemnicze podziemne połączenie z morzem – Adriatykiem, a fale wyrzucały nawet szczątki zatopionych okrętów, a w głębinach Morskiego Oka miały żyć nawet wielkie morskie ryby! Co obu panów, mieszkańców nadmorskiego wybrzeża, mocno zaintrygowało… Może i nawet bardziej niż piękne widoki zielonego jeziora obramowanego przy tej słonecznej pogodzie tak zwaną „stonką turystyczną”, a „nadto” – pasmami lasu świerkowego na grzędach pomiędzy żlebami, pojedynczymi limbami, oraz oraz pozostającą na wyciągnięcie ręki skalną panoramą, znanych z filmowych widokówek zazwyczaj, tatrzańskich szczytów o nadzwyczaj przepysznych, intrygujących imionach: od Żabiego Konia poprzez Kazalnicę czy Mięguszowieckie po Cubrynę i Żabiego Mnicha, w których kryją się zarówno „głębokie studnie przeszłości”: otchłanie historii i dziejów języka staropolszczyzny, niezbadane zasoby ludowej, góralskiej wyobraźni i specyficznego poczucia humoru – i kto tam wie jeszcze czego…

      Po krótkim odpoczynku (i małym żywieckim na tarasie schroniskowym), mieliśmy wszyscy pójść przez Świstówkę do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Zbyszek Żakiewicz jednak oznajmił, tonem stanowczym i zamykającym wszelką dyskusję, że on owszem, poczeka tu nas łaskawie, ale nie ma zamiaru nigdzie dalej chodzić, bo jest co nieco podmęczony, a łatwo tu o cień, i w ogóle to tutaj mu całkiem dobrze. My zaś Jankiem Drzeżdżonem, mimo owych, wcale nie tak łatwych do odrzucenia w czasie upalnego dnia w górach, leniwie ponętnych i chłodnych pokus, poszliśmy dalej wspinając się coraz bardziej z czasem mozolnie, tą coraz z każdym krokiem trudniejszą, kapryśnie meandrycznie wijącą się pośród skałek i bujnych kosówek, kamienistą i wyboistą percią pod górę (dziś, po latach widzę, że mógłby powstać z tego mały, filmowej natury, symboliczny obrazek, topos odwiecznej wędrówki i trudów żywota ludzkiego!)

       Ale potem zmieniliśmy plany; zamiast schodzić w dół ze Świstówki do owych poniżej  połyskujących w słońcu „srebrzystą falą” stawów, wyłaniających się co i rusz zza kolejnego zakrętu i skalnego załomu dróżki owianej wrześniowymi żywicznymi zapachami iglaków oraz jesiennym „kwieciem rozmaitym”, zgodnie – i nader optymistycznie (mierz siły na zamiary) – postanowiliśmy nieco jeszcze nadłożyć drogi i przejść do Doliny Pięciu Stawów inną, dalszą nieco ścieżyną, wypatrzoną w znakomitym skądinąd przewodniku Józefa Nyki (sporo w nim odwołań literackich), czyli szlakiem prowadzącym tam przez Szpiglasową Przełęcz: „Od schroniska nad Morskim Okiem 2 godz. Przełęcz powstała w strefie dyslokacyjnej, która w dalszym przebiegu odcina od grani głównej stożek Mnicha. Na pn. odsłania się widok na skalną krainę Pięciu Stawów Polskich – z grzbietem Orlej Grani w tle”. Tak, takie widoki – i takie nazwy „smakowite”, jakby powiedział Benia Krzyk  – to było coś dla nas warszawskich mieszczuchów, nie mówiąc już o naszym współtowarzyszu mozolnej wędrówki, Janie Drzeżdżonie, mieszkańcu owego leśno nadmorskiego Władysławowa… Szliśmy więc uparcie i podziwialiśmy w milczeniu te ciągle zmieniające się i „zapierające dech w piersiach skaliste widoki”. Nie przestraszyła nas nawet, też wyczytana u Nyki, informacja, że „zejście z Przełęczy Szpiglasowej na północ jest nieprzyjemne: krucha skała, umiarkowane trudności, częste oblodzenia lub niebezpieczny śnieg”.

      Aliści, jakby powiedział w tym miejscu sam Jerzy Waldorf, potwierdziło się jednak po raz kolejny stare i znane w górach turystyczne porzekadło, że pogoda w Tatrach bywa zmienna i kapryśna „jak kobieta”. Nagle bowiem wyłoniły się, nie wiedzieć wcale skąd, białe i szarobure chmury, a słońce zaczynało co chwila przygasać; a i stawy połyskujące w Dolinie Pięciu Stawów gdzieś się nagle pochowały… Postanowiliśmy więc po krótkiej naradzie, i łyku herbaty z termosu, znowu zmienić plany i wracać tą samą, czyli bliższą drogą – w dół od razu do Morskiego Oka… Tak też się i stało. Zbyszek Żakiewicz był na swoim posterunku, zadowolony po epikurejsku i szczęśliwy nie tylko dlatego, że smakował mu wyjątkowo tutaj, jak wyznał, napój chmielowy, ale i jak podejrzewam dlatego, że nas ujrzał wkraczających na taras schroniska Morskiego Oka całych, zdrowych, a i w niezłej formie, więc z realną perspektywą powrotu, chociaż chętnie by tu jeszcze z nami posiedział (a może to wtedy obmyślał owe „górskie”  fragmenty z paru swoich powieści?). Czas jednak najwyższy był na odwrót, bo zaczął wiać ciepły, łagodny początkowo, porywczy coraz bardziej wiaterek – zapowiedź niechybna halnego… W lasach, a zwłaszcza na odkrytych terenach, i już do samego miasta, duło już całkiem zdrowo; maluch sprawował się jednak nadzwyczaj dzielnie. Chociaż na szosie od Łysej Polany i Wierchu-Porońca (tu Henryk Sienkiewicz miał brać udział w polowaniu na niedźwiedzia) i od wysokości Toporowej Cyrhli, na znacznie już mniej osłoniętej górami przestrzeni, aż po zakopiańską Jaszczurówkę, przydrożne smreki zaczynały już nie na żarty wycinać wzdłuż drogi te swoje po-wietrzne „góralskie tańce” i inne coraz groźniej wyglądające hołubce…

    

         3.

         Nie chcę jednak przez te wspominki powiedzieć, ani nawet dawać między wierszami do zrozumienia, że te nasze wspólne wędrówki z Jankiem Drzeżdżonem po tatrzańskich wertepach, „chmurach i górach”, w jakiś tam sposób wpłynęły na kształt jego literackiej wyobraźni i odcisnęły tam swoje wyraziste piętno w jego prozie. Nie byłaby to całkowita prawda, bo był on przecież już wcześniej życiowo i artystycznie ukształtowany, a  „zaprogramowany” został przez zupełnie inne realia i odmienne codzienne warunki żywota oraz duchowe kaszubskie i nadmorskie imaginarium... Bo jako dziecię, syn – było nie było – kaszubskiego kowala, uformowany w naturalny sposób bowiem został twórczo i artystycznie przez tamtejszy świat przyrody leśnej i rybacko-morskiej gospodarki, odmienny mimo wszystkie pokrewieństwa z polszczyzną język oraz kształtowaną przez wieki oryginalną kulturę tego swojego wspaniałego rodzimego ludu, jak też i – dodać wypada także – poprzez późniejsze rozliczne, bardzo rozległe lektury literatury pięknej i eseistyki polskiej oraz europejskiej (nota bene sam widziałem kiedyś Janka siedzącego na tarasie w zakopiańskiej „Astorii” i czytającego Heideggera – po niemiecku!).

      Wydaje się, że cała proza Drzeżdżona powstawała w efekcie tego wewnętrznego napięcia, podejmowanych ciągle na nowo prób łączenia tych różnorodnych elementów w spójną narracyjną całość. Jest zapewne zatem swoistą sumą rozmaitych czynników: elementów czystej i swobodnej gry wyobraźni, form filozoficzno-eseistycznych, autobiograficznych czy wręcz laboratoryjnie czystych pomysłów autotematycznych. Pisał  Krzysztof Rutkowski, że pisarstwo Jana Drzeżdżona “ma naturę paradoksalną: z jednej strony jego utwory nie są jakby powieściami, z drugiej zaś jawią się jako coś niesłychanie literackiego – są literaturą doprowadzoną do swych ostatecznych granic. Być może ujawniony w twórczości Jana Drzeżdżona paradoks jest sygnałem bardziej ogólnej, a zarazem bardzo istotnej opozycji między prozą a resztą literatury. Powieści-niepowieści Drzeżdżona są wyrazem tej opozycji, znakiem kryzysu literatury – są  l i t e r a t u r ą   k r y z y s u”.

   

        Jan Drzeżdżon to prozaik, którego nowatorski dorobek, kryjący niezwykle złożony świat jego własnej pisarskiej wyobraźni, z trudem, początkowo zwłaszcza, przedzierał się przez opory krytycznych oraz naszych czytelniczych konwencjonalnych przyzwyczajeń i niedorozumień literackich, wynikających z istotnych zmian dokonujących się w literaturze światowej połowy XX wieku, między innymi – osobny to i ważny sam w sobie temat – poprzez narastającą tendencję do mieszania rodzajów narracji, poszukiwania nowych środków prozatorskiej ekspresji. Drzeżdżon jest autorem kilkunastu zbiorów opowiadań i powieści, z których tylko część znalazła jak dotąd życzliwych wydawców. Jest wśród nich m. in. tom wczesnych opowiadań Upiory, złożony z trzech tekstów zapowiadających już wyraźnie i zdecydowanie oryginalność stylu, charakteru i całą złożoną znaczeniowo problematykę prozy sygnowanej nazwiskiem Jana Drzeżdżona. Prozy odwołującej się nie wprost do realiów rzeczywistości określonego czasu i miejsca, ile do „realiów” świata wewnętrznego osobowości autorskiej i jego prostych ludowych postaci bohaterów, najczęściej poprzez baśniowo-poetyckie, oniryczne, symboliczne i metaforycznej natury elementy narracji, z wykorzystaniem form groteski, głębszej ironii i szczególnego rodzaju fantasmagorii, o całkiem jednakże realistycznym podkładzie w swej ogólnej wymowie i kulturowych kontekstach. Dobrym wprowadzeniem w świat wyobraźni i znaczeń prozy Drzeżdżona jest też jego powieść-niepowieść Leśna Dąbrowa, której wydarzenia i realia sytuuje autor w na poły odrealnionej historycznie i społecznie, na poły arkadyjskiej i sielankowej rzeczywistości, pełnej jednak podskórnie czającego się okrucieństwa. Tak w ludziach. mieszkańcach wsi, jak i w samej głuszy śródleśnej, wplatając w narrację różne przypowieści, jak Studnia z cudowną wodą. Tutejszy nauczyciel, rodzaj alter ego autora, bierze udział w życiu i pracach mieszkańców wioski; uczestniczy w czynnościach zwyczajnych i rytualnych: pieczenie chleba, strzyżenie owiec, a koniec w ścinaniu drzewa starej jabłoni, z której wyrabia się wielką kołyskę dla dzikich gęsi. Powstaje, jak pisał Henryk Bereza, “sensowno-bezsensowna akcja i sensowno-bezsensowna fabuła powieści o społeczności Leśnej Dąbrowy. W każdym ich odcinku zasada istnienia sensu w bezsensie jest jedna i ta sama, całość należy jednak rozumieć jako utwór o niezniszczalności sensu w bezsensie… Bezsens, skoro istnieje, musi mieć dostęp do języka, w języku trzeba go uchwycić i w języku zdemaskować”.

       Najobszerniejszym i najbardziej bodaj typowym dla pisarskiej metody Jana Drzeżdżona jest powieść Karamoro, złożona z trzech części: Maria, Kukły i Strachy. Utwór powstał wedle autora z inspiracji krajobrazem norweskim, jak i z licznych odwołań do krajobrazów wcześniejszych jego własnych utworów. Karamoro to miasteczko leżące gdzieś nad pięknym bajkowym jeziorem pod lodową skałą. Lecz jest to, pisze Piotr Kuncewicz, “miasteczko widmowe, choć złożone z elementów realistycznych, budowane w stylu scenerii kafkowskiej. Poszczególne sceny i sytuacje przypominają niemal zwyczajne obyczajowe obrazki. W sumie jednak jest to miasteczko marionetek, którzy którzy kultywują szczególne, często krwawe rytuały. Ginie Maria – a jej kukle zostaje wytoczony proces, gdyż samobójstwo jest tu karalne. Ginie rzeźbiarz i malarz Mikołaj, bohater części ostatniej. Krwawe ofiary są konieczne dla utrzymania istnienia miasteczka. Wszystko naprawdę jest widmowe, bardziej ze snu niż jawy… Przesłanie może nie zawsze jest w pełni czytelne, ale wizja jest imponująca”. Senne wizje, owe “wewnętrzne ogrody” wyobraźni, otwierają zdaniem pisarza (wzorem są tu zapewne zarówno surrealiści, jak i psychoanalitycy) drogę do poznawania prawdziwej i niezafałszowanej cywilizacyjnie ludzkiej natury, a przynajmniej otwierają nową perspektywę spojrzenia na świat. “Autor Leśnej Dąbrowy nieustannie poszukuje sposobu najdoskonalszego opowiedzenia świata ludzkiego, szuka dróg do istoty tych wszystkich przemian, jakie zachodzą w człowieku, i ma świadomość niemożności dotarcia do wszystkiego, co się tam dzieje” (pisał Leszek Bugajski). Całe pisarstwo Drzeżdżona porównywane jest dzisiaj często – i nie bez racji – z czołowymi osiągnięciami prozy światowej i rodzimej: Franz Kafka, Truman Capote, twórcy latynoskiego “realizmu magicznego” oraz  między innymi Bruno Schulz, Stanisław Vincenz, Wilhelm Mach, Stanisław Zieliński czy Kazimierz Truchanowski…

     Jan Drzeżdżon tworzy jednakże światy własne i odrębne, wyobraźniowo bujne i potężne w nie tylko skali wizyjności, rozbudowane i złożone, odwołujące się do wieloimiennych, filozoficznych i artystycznych i estetycznych tradycji – pytań o naturę świata i człowieka, a przede wszystkim pytania chrześcijańskiej teodycei o naturę zła istniejącego w świecie ludzkim (unde malum?). Autor nawiązuje do dramatycznych kwestii mrocznych teorii egzystencjalnych; pesymistycznego widzenia życia człowieka, problemów i odniesień międzyludzkich, kulturowo-społecznych i moralnych relacji jednostki z innymi ludźmi (Soren Kierkegaard, Martin Heidegger, Jean-Paul Sartre, teoretycy postmodernizmu). Z wieloma z tych koncepcji wdaje się Drzeżdżon w   polemiki i spory – ukryte w lirycznych obrazach, przypowieściach, wspomnieniach i rozmyślaniach bohaterów o świecie i Bogu, przyrodzie czy istocie sztuki (Twarz Boga, Twarz lodowca, Złoty pałacyk), zawsze pełne swoistego autentycznego podskórnego napięcia i egzystencjalnego dramatyzmu.

      4.

      To jednak, że ów „górski bakcyl” połknięty przez Jana Drzeżdżona był czymś trwale zakorzenionym w jego wyobraźni i musiał mieć jakiś wpływ na obrazowy świat realiów tak bardzo oryginalnego kształtu jego prozy, zwłaszcza tej z późniejszego, ostatniego okresu życia (Twarz lodowca), nie ulega dla mnie wątpliwości. Pamiętam też jak we wspominanej wyżej  zakopiańskiej „Astorii” byliśmy świadkami takiej oto znamiennej sceny: siedzimy sobie pewnego razu w zacisznym wnętrzu oczekując na posiłek, bo za oknami deszczowa plucha i wiatr, rozmawiamy o tym i owym leniwie, ciesząc się, że nie trzeba nigdzie wychodzić na zewnątrz. „Jesteśmy usprawiedliwieni przez pogodę, nie musimy chodzić w góry” – z właściwym dla siebie poczuciem ironicznego humoru powiedziała siedząca z nami przy wspólnym stole pod oknem, przebywająca tu jeszcze wtedy w „Astorii” przyszła nasza Noblistka, gdy tu nagle widzimy wracającego z przedpołudniowej wycieczki w góry, wkraczającego do jadalni, w całkiem przemoczonym płaszczu, zagadkowo uśmiechniętego… Janka Drzeżdżona.

                                                                                                                              J.T.

————————————–

       *Jan Drzeżdżon urodził 16 V 1937 w Domatowie k. Pucka, zmarł na chorobę nowotworową 22 VIII 1992 we Władysławowie; prozaik, krytyk literacki, autor utworów dla dzieci. Syn Kaszub. Ukończył filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku, obronił pracę doktorską w 1970. Był pracownikiem naukowo-dydaktycznym WSP w Słupsku i Uniwersytecie Gdańskim. Autor opracowań literatury kaszubskiej. Debiutował opowiadaniami na łamach miesięcznika literackiego młodych “Nowy Wyraz” (1974). Wydał m. in. szkice: Wędrówki Remusowe po Kaszubach. O Aleksandrze Majkowskim, 1971, Piętno Smętka. Z problemów kaszubskiej literatury regionalnej lat 1920-1939, 1973, Współczesna literatura kaszubska 1945-1980, 1986; opowiadania: Upiory, 1975, Twarz Boga, 1984. Twarz lodowca, 1986; powieści: Oczy diabła, 1976, Okrucieństwo czasu, 1977, Wieczność i miłość, 1977, Leśna Dąbrowa, 1977,  Rozkosze miłości, 1981, Karamoro, 1983, Miasto automatów, 1984, Złoty pałacyk, 1990; utwory dla dzieci i młodzieży: Tajemnica bursztynowej szkatułki, 1977, Kraina Patalonków, 1978, Poszukiwanie, 1980. Po kaszubsku napisał zbiór wierszy Sklaniane pocore, 1974 i opowiadania W niedzielni wieczór, 1974 oraz Dzwónnik, 1979. Wiele jego utworów nadal pozostaje w maszynopisach lub znane są z drukowanych fragmentów w czasopismach. Pisywali o nim m. in.: H. Bereza, w: Związki naturalne, 1978; tenże Widzenie, w: Bieg rzeczy. Szkice literackie, 1982; K. Rutkowski Sprawa powieści figuratywnej, w: Ani było, ani jest. Szkice literackie, 1984; L. Bugajski W świecie wyobraźni, w: Pozy prozy, 1986; M. Jentys Wspomnienie o Janie Drzeżdżonie,  „Twórczość”, 1994 nr 8;  H. Bereza Panantropizm, w Jana Drzeżdżona niedokończony tryptyk społeczny a edukacja regionalna, 1995; P. Kuncewicz Agonia i nadzieja. Proza polska od 1956, t. V, 1996; J. Borowiak Jan Drzeżdżon. Monografia bibliograficzna, 1998; J. Termer w: Leksykon prozaików, 2001.                                                                                                                                        

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko