Była zima. Oset mrozu
wspinał się ostro po blankach.
Mdlała Izolda przy krosnach,
tkając miłości włos długi i złoty
a na murach, na dziedzińcach, w krużgankach
wciąż ta sama zamieć obcych kroków
i miecz wąski księżyca za oknem.
wspinał się ostro po blankach.
Mdlała Izolda przy krosnach,
tkając miłości włos długi i złoty
a na murach, na dziedzińcach, w krużgankach
wciąż ta sama zamieć obcych kroków
i miecz wąski księżyca za oknem.
Była zima. I ziębły jej ręce.
Przynosili mroźne polana
i świecili jej w oczy ogniem
z dalekiego raju – ze świata,
w którym palił się jego oddech
i rósł w górę płomień jego ciała.
Była zima. Drzewo pękało na dwoje
i ptak spadał z nieba – odłupany kamień.
I modliła się Izolda
przez śmierć i przez zamieć:
Boże,