Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (39)

0
243

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (39)

SŁOŃCE ZA SZYBĄ

 

sienkiewicz-kielceMoja profesor języka polskiego z liceum, pani Helena Wolny, polecała nam lekturę czasopism literackich. Czytałem „Współczesność:, a póżniej „Życie Literackie”, „Kulturę”, „Miesiećznik Literacki”. Czasem kupowałem, częściej czytałem na miejscu w bibliotece. „Życie Literackie” ogłosiło konkurs literacki „Licealiści piszą”, wysłałem, ale bez efektu, natomiast ukazał się wiersz Józka Grochowiny, który stale publikował już w naszym kieleckim miesięczniku „Przemiany”.

W świat literatury wprowadziła go jego matka, prosta wiejska kobieta, którą bardzo kochał. Po prostu wzięła jego wiersze i udała się do redakcji dziennik „Słow. Ludu”, z prośbą o ocenę bazgrołów syna. Wiersze spotkały się z przychylnością sekretarza redakcji, Tadeusza Szweja, a Józek zdał egzamin do liceum plastycznego i zamieszkał w akademiku. Józek poświęcił swojej matce przepiękny wiersz, opublikowany w „Przemianach”:

List jesienny

 

pisze matka: spadają zwarzono lice

w naszym ogrodzie śliwy

 

przyjedź pierogi będą

jeszcze polem nadziewane

 

słonka wetknięte pod pierzynę

krągło toczone

 

źdźbła dwugłose

nad Matki obrazem

 

i te zwykłe rosiane przymrozkowi

dni będą

 

jako zawsze na ziemi w kalendarzu

nastaje

 

dla ciebie ty mój

na niedzielę i po

 

– przyjedź

 

Ja wtedy zachwycałem się wierszami Rafała Wojaczka, a wiele  nich umiałem na pamięć. Żyłem tymi rozpaczliwymi wierszami, kochałem nimi, oddychałem. Dzisiaj kojarzą mi się z ostatnim etapem mojej żałosnej miłości do Gosi, kiedy dzwoniłem do niej ze szklanych budek ulicznych automatów, umawiając się gdzieś pod Fotoplastikonem, na które to spotkania G. nigdy nie przyszła. Kiedy odwiedziłem ją w jej mieszkaniu, wypiwszy wcześniej butelkę wina i kilka piw, i kiedy ofiarowała mi swoje jedyne zdjęcie. Na ostateczne pożegnanie. Zimowe. W dużej futrzanej czapie, oprószonej śniegiem, w płaszczu z miękkim kołnierzem, do którego chciałoby się przytulić. Na pamiątkę. I potem, kilka lat później, kiedy już żonaty, bez celu i sensu, pijany, telefonowałem do G. po nocach…

Cóż mogę, zacytować ten wiersz Wojaczka, najważniejszy z tamtych lat dla mnie:

Na brednię naszą i na naszą nędzę

Na zatwardziałość w naszym szaleństwie

 

I na naszego głodu głośny krzyk

Na dom nasz który opuściły sny

 

Na naszą mowę wielce bełkotliwą

Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość

 (…)

Gdy umarł Wojaczek, jak powszechnie sądzono – śmiercią samobójczą, to była straszna klęska dla mnie. Czasopisma kulturalne i literackie uginały się pod wspo­mnieniami jego kolegów, kochanek, krytyków. Niezliczona była ilość poświęconych mu wierszy. Większość bardzo słabych. Czytałem z wypiekami na twarzy specjalny numer pisma „Nowy Wyraz”, poświęcony wspomnieniom o Wojaczku i jego życiu. Pisał o nim m. in. Bogusław Kierc, poeta i aktor, grający niegdyś wspólnie z Olbrychskim w „Popiołach”. Kilka lat później, Bogusława Kierca, jako poetę i jurora, wraz z poetą, Januszem Styczniem poznałem na rozstrzygnięciu konkursu poetyckiego we Wrocławiu, na którym zdobyłem jedną z nagród,

 

Czy pamiętasz

czy pamiętasz jak dusiłeś poduszką

młodzieńcze wzruszenia

przez łzy krztusząc się papierosem

wódką

 

Coś w sobie zabić

Zamordować aby żyć dalej

 

Nie jest wygodnie być naczyniem

trumną

żyć ze świadomością kalectwa

z pojemną pamięcią

która wchłania całe twoje życie

 

Nie sądziliśmy że przetrwamy młodość

Przekonani o rychłej nieuchronnej śmierci

Wybrańcy bogów nie żywiliśmy nadziei

Zdaliśmy się na przypadek na żywioł

Teraz rośnie w nas wstyd za nieudane życie

Ludzie wybaczyliby młodym tragicznie umarłym

Nam już nie wybaczą

Musimy teraz umierać mądrze, z wyrachowaniem

Z zachowaniem pozorów godności i powagi

 

*

 

Zacząłem bywać w knajpach, pijalniach piwa i spelunkach realizując ideał poety przeklętego. Świat mnie nie chciał, więc i ja nim wzgardziłem. Był w moim życiu taki okres, kiedy przed rozpaczą i obłędem, a może nawet, kto wie, samobójstwem, uchroniło mnie bywanie w knajpach, gdzie spotykałem ludzi tak samo jak ja, przegranych i zrozpaczonych. Mówię o tym bez fałszywego wstydu, pieprzenia o alkoholizmie, i całkowicie poważnie. Nie boję się, że ktoś tam będzie sobie kpił i znacząco się uśmiechał. Piłem piwo przez kilka lat, prawie codziennie, w różnych punktach na mapie miasta, wśród labiryntu ulic, a było takich piwnych miejsc, zakątków i przytulisk, w tamtych czasach naprawdę niewiele.

Piwo było też niemal napojem kultowym dla czytelników prozy Marka Nowakowskiego, Ireneusza Iredyńskiego, Edwarda Stachury, Wojaczka czy Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Było znakiem jak dżinsy, chlebak czy wcześniej czarne okulary Zbyszka Cybulskiego. Nawet telewizyjny program satyryczny, z udziałem kieleckiego kabareciarza i tekściarza, Wojtka Dróżdza, nosił tytuł „Skauci piwni”.

Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych istniało parę barów, pijalni i budek, gdzie podawano piwo kuflowe z beczki, ale jako staroświecki przeżytek z okresu Gomułki powoli znikały one, ustępując miejsca kawiarniom, w których podawano ten bursztynowy napój tylko w kapslowanych butelkach. Równocześnie zanikły budki z piwem, które w kondukcie pogrzebowym żegnał jazgot krajowych dziennikarzy i felietonistów, którzy kolesiów spod budki z piwem uczynili głównymi winowajcami za całe zło siermiężnego socjalizmu i później tego Gierkowego, błyszczącego pożyczanymi dolarami.  Natomiast poeta Stanisław Grochowiak napisał „Dla budki z piwem requiem”.

Piwo beczkowe podawano długo w barze „Krakowskim” na Krakowskiej Rogatce. Podawała tam napój gruba, sympatyczna bufetowa, która lubiła sprośne dowcipy. Drugim po­dobnym barem był „Dworcowy”, jak sama nazwa wskazuje, położony w pobliżu dworca kolejowego, na ulicy Sienkiewicza. Przez pewien czas dobre piwo było w starym dworcu, który był po prostu długim, drewnianym barakiem. Na beczkowe chodziło się też do Kieresa, za Kadzielnię, na ulicę o śmiesznej nazwie – Osobna. W lecie właściciel wystawiał do ogródka kilka stolików. Siedziało się więc na słoneczku, leniwie i sennie, wśród pachnących traw, a nad nami wysoko, pod samym nieboskłonem, po którym wolno przetaczały się grube jak pie­rzyny cumulusy, bielał olbrzymi słup, o modnym kształcie po­dobnym do pnia topoli, pomnika, jaki postawiono na najwyższym miejscu Kadzielni.

Piwo butelkowe często bywało w modnych w epoce socjali­zmu lokalach, jakimi były popularnie nazywane – garmażerki. Można w nich były kupić, zupełnie jak w sklepie mięsnym, różne wędliny i inne wyroby masarskie, ale w drugiej części lokalu była jadłodajnia, gdzie można było zjeść nieśmiertelne danie, specjalność zakładu, czyli fasolkę po bretońsku. W garmażerkach podawano jakiś czas wódkę, ale szybko z niej zrezygnowano, za to piwo jędrzejowskie, które było niezwykle gorzkie i wodniste, przez co kielczanie nazwali je „zemstą Jędrzejowa”, było dosyć często, zwłaszcza w porach przedpołudniowych. Do piwa jędrzejowskiego smakosze dodawali soli, przez co stawało się ono bardziej pieniste i poprawiał mu się smak.

Ważnym miejscem w piwnym królestwie były budki z kiełbaskami z rożna, do których podawano piwo. Była taka budka obok dworku Karscha, na pagórku zwanym w gwarze kieleckiej Wzgórzem Apaczów. A najbardziej oblężonym miejscem, gdzie podawano bursztynowy płyn, był bar na Plantach. Było ich właściwie dwa, jeden obok dawnego ogródka jordanowskiego przy ulicy Buczka, obecnie Paderewskiego i drugi tuż obok Silnicy, na tyłach ulicy Staszica i sklepu „Ludwik”. Dantejskie sceny tu się działy przy bufecie, bowiem bar ten gromadził dużo facetów z socjalistycznego marginesu społecznego oraz mieszkańców przedmieść i z pobliskich wsi tzw. chłoporobot­ników. I właśnie oni za sprawę honoru postawili sobie, że piwo kupować będą poza kolejnością. Nie mogło się to podobać reszcie piwoszy, zwyczajnym robotnikom czy urzędnikom, którzy protestowali przeciw takiej dyskryminacji słownie – „rzucając mięsem”, a kiedy to nie skutkowało – ręcznie, więc czasami było tam naprawdę groźnie.

Ale bywały też spokojniejsze dni, w środku tygodnia, głównie w godzinach przedpołudniowych. Była jesień, w powietrzu już czuć było chłód. Przy stolikach siedziało niewielu gości, sądząc po ubiorach, głównie przybyłych w swoich sprawach spokojnych wieśniaków, którzy wcinali pośpiesznie swoje bigosy i fasolki po bretońsku. Z drzew spadały liście i osiadały na powierzchni piwa w kuflach. Ot, melancholia miejskiej jesieni. Zaczynałem pisać wiersze i spędzałem kilka godzin na wagarach, w barze pod chmurką, na kieleckich Plantach, zapełniając zeszyty szkolne wątpliwymi płodami młodzieńczego natchnienia.

Pisał już o tym Witkacy w „Niemytych duszach”, że spacerowanie po ulicach polskich miast jest bardzo męczące, a to z powodu nieznośnego zwyczaju Polaków, że patrzą na siebie z pogardą. Miałem podobne wrażenia jak Witkiewicz. I ja, niedawny mieszkaniec wsi, zakompleksiony i wystraszony, nie czułem się dobrze na ulicy. W dodatku, w mieście zawsze ktoś za człowiekiem idzie, co daje złudzenie, że  cię śledzi albo skrada się w złych zamiarach. Zresztą męczyły mnie też samochody i tłok na wąskich, klerykowskich chodnikach.

Za to, kiedy wchodziłem do baru piwnego, no, to jakże odmienne wrażenia, inny klimat. Wszyscy tu byli sobie równi, nikt się nie wywyższał, panowała atmosfera wzajemnej życzliwości i uprzejmości oraz konfidencji. Bo trzeba było, moi drodzy, przekroczyć próg, stać się jednym z nich, a wtedy właśnie przyjmowano cię bez oporów za swojego. Pewnie że brzydkie wyrazy latały tam po sali, tłok był straszliwy, a wielu lumpów przesiadywało całe dnie nad jednym kuflem w nadziei, że ktoś im postawi następnego. Ale czy to wina normalnego piwosza, że tylko w takich warunkach mógł kosztować ulubionego napoju? Żeby zresztą skończyć wszelkie dyskusje, powiem, że to jednak oni, jacy by nie byli, jako pierwsi przyjęli mnie za swojego, zaakceptowali i traktowali normalnie.

Kiedy już wiedziałem, że koniec z moją miłością do G., że wszystko już stracone, to z kim mogłem się podzielić swoją rozpaczą, jak nie z pijakami z baru „Krakowskiego”? Wszyscy inni śmiali się z mojej „tragedii”, mówili, że to głupstwo, nieważne, normalne, młodzieńcze i naiwne, są inne dziewczyny, nikt już z tego powodu nie robi histerii. Tylko pijacy mnie rozumieli i naprawdę mi współczuli, choć wcale im nie stawiałem piwa. Wręcz przeciwnie, wiele razy to oni przede mną stawiali kufel.

Po likwidacji budek piwo, już tylko butelkowe, można było dostać jeszcze w barze „Express”, na tyłach hotelu „Centralnego”. Pamiętam, że kiedyś ciężarówka przywiozła piwo z Warki, z grzechoczących w butelkach kostkami lodu, ponieważ był silny mróz. Jakoś nie odstraszyło to spragnionych i skacowanych od konsumpcji, co nieco utrudnionej. W tym barze czytałem książki Capote’a, tak mi jakoś pasowały do tego dworcowego nastroju.

*

Zimą, z okien mojego mieszkania, widać dużą płaszczyznę śniegu. Miejski śnieg jest jakiś szary, jakby przysypany popiołem, wydobywającym się z wielkiego komina pobliskiej spalarni szpitalnej. Ale dziś świeci jaskrawe, żółte słońce, jakie pojawia się czasem w styczniu. W jego jasnych promieniach śnieg staje się bielszy, taki jaki pamiętam z czasów mojego wiejskiego dzieciństwa.

Widok tej białej płaszczyzny budzi we mnie jakąś  dawno zapomnianą radość. Kiedy zastanawiam się nad przyczyną tego nastroju, pamięć przywołuje widok naszego wiejskiego podwórka, sprzed wielu lat.

Ojciec z szeroką, drewnianą szuflą od samego rana odgarniał śnieg sprzed domu i w kącie podwórza zebrała się jego spora, o nieregularnym kształcie pryzma. Przez całą zimę śledziłem wielkość owych naszych „domowych Himalajów”, jak zwiększają się podczas śnieżnych opadów lub niepokojąco topnieją w czasie odwilży.

Niedawno chorowałem na anginę i mama nie pozwoliła mi wychodzić na dwór. Ale dziś był taki piękny, czarodziejski dzień, takie jaskrawe słońce i rześkie powietrze.

U rynny wisiały potężne lodowe sople, tak grube u nasady, że obejmowałem je obiema dłońmi. Niektóre, zespolone ze sobą, tworzyły całe grupy. W nocy był silny mróz i w wiadrze z wodą, zostawionym w sieni, utworzyła się lodowa skorupa, którą rano ojciec rozbijał siekierą, żeby nabrać wody na poranną herbatę.

Słońce odbijało się oślepiająco od lodu, które błyszczały i mieniły się, jak prawdziwe diamenty. Pod wpływem słońca, z dachu spływały duże krople wody i kapały rytmicznie do małych kałuż, jakie tworzyły się w rowku, biegnącym przy ścianie domu.

Pies Karuś, podskakiwał mi u nogi i szczekał radośnie, jakby cieszył się, że wyszedłem z dusznego pokoju. Gołąb na dachu nadymał piękne wole, które połyskiwało w słońcu fioletowo, i głośno gruchał, drobiąc w kółko łapkami, bardzo z siebie zadowolony.

Wtedy przybiegła Grażynka, dziewczynka młodsza ode mnie o parę lat. Chodziłem do piątej klasy podstawówki i wydawało mi się wtedy, że dzieli nas olbrzymia różnica wieku, która rozdziela nas jak przepaść. Grażynka biegała po śniegu z psem, a potem biliśmy się kulami śnieżnymi i na końcu ulepiliśmy wesołego bałwana, z oczkami z kawałków węgla, a nosem z marchwi, którą dała na ten cel z kuchni moja mama.

Słońce iskrzyło się w wesołych oczach Grażynki. Już długo potem uświadomiłem sobie, że miała oczy żółte jak miód albo bursztyn, a kiedy była smutna, to kolor ten dziwnie ciemniał. Mieszkała niedaleko, kilka domów dalej i musiała chyba często patrzeć na nasze podwórze, bo zawsze, kiedy tylko wychodziłem z domu, natychmiast się zjawiała obok mnie. Ale to też skojarzyłem dużo później. O wiele lat za późno.

Odwracam się od okna, w którego ramach, jak na płótnie, widnieje piękny klasztor na Karczówce, zeszpecony szarym kominem kotłowni. Ten komin stawiał inżynier budowlany, a mój kolega szkolny, dziś znany biznesmen. Wracam do biurka, gdzie przy komputerze czeka mnie moja praca. Piszę o naszej zagubionej młodości, naszym liceum. Ale raz obudzona pamięć cofa mnie dalej w przeszłość, w dzieciństwo na wsi. Obrazy z przeszłości wyskakują, jedne przed drugie, każde domaga się osobnej uwagi, zastanowienia i opisu.

W każdym takim obrazie, jak gorzka pestka w smacznym owocu, tkwi żal, że czegoś wówczas, przed laty, nie zauważyłem, nie zrozumiałem, a co dziś wydaje się oczywiste. Zresztą, może to tylko złudzenia, może tylko chciałbym, aby tak było? Dziś już tego nie rozstrzygnę, mogę tylko opisywać swoje wrażenia. I nic więcej.

Na biurku trzymam zawsze zbiorek wierszy Reverdy’ego, a w nim jest mój ulubiony wiersz, pod tytułem: „Naprzeciw”:

 

Na skraju dachu

     tańczy obłok

Na rynnie zawisły

     trzy krople

Trzy gwiazdy

     diamenty

I twoje błyszczące oczy które patrzą

     w słońce za szybą

Południe

(Tłum. Julia Hartwig)

 

Oszukaliśmy młodość, ale czy można oszukać starość?

 

Stary poeta milczy wieloznacznie, jak morze i jak Bóg

Jego milczenie jest niewinne jak biel pierwszego śniegu

Stary poeta rozebrany z metafor, ze znaczeń i obrazów

Wyzwolony z grzechów, słów i uczynków

Mrówki ruchliwe słów oczyściły jego życie,

jego ciało zbuntowane i nieczyste

pozostał szkielet faktów, które nie są jednoznaczne

Stary poeta odkupiony

Biały ptak Biała karta

 

 

Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko