Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Nowa historia X Muzy
Siłą rzeczy porównywałem tę lekturę z dwiema znanymi mi dotąd polskimi syntezami historii kina. Mam na myśli „Historię filmu” Jerzego Płażewskiego, której pierwsze wydanie ukazało się w roku 1967 pod tytułem „Historia filmu dla każdego” i z wielotomową „Historią sztuki filmowej” Jerzego Toeplitza. Pierwsza z nich ma formę popularnego wykładu dziejów kina, nie pozbawionego cech opowieści, nawet gawędy. Druga to potężne (liczące w sumie kilka tysięcy stron) naukowe studium, obok historii samego filmu uwzględniające także nurt teorii, estetyki, szeroko rozumianej myśli filmowej. „Historia filmu. Od Edisona do Nolana” Rafała Syski i Joanny Wojnickiej to jeszcze inne ujęcie historii X Muzy.Jej ewidentna, z metryki wynikająca przewaga nad wspomnianymi pracami polega na tym, że sięga nawet 2013 roku czyli ma silny walor aktualności, z oczywistych względów nie mogący być atrybutem wyżej wspomnianych edycji. Od dzieła Toeplitza różni ją charakter i zakres, a w związku z tym, jak to się dziś mówi, „target”, z czytelniczego punktu widzenia. Dzieło Toeplitza ma charakter wybitnie specjalistyczny adresowany głównie do specjalistów, filmoznawców i krytyków filmowych oraz wszelakich zaawansowanych zawodowych i amatorskich znawców dziedziny. Praca Płażewskiego napisana została w formie dość lekkiej, przy czym w jej narracji dominantę stanowią krótkie opisy poszczególnych, wzmiankowanych filmów. Syska i Wojnicka postawili na ujęcie maksymalnie szerokie, propedeutyczne, z silniejszym niż u Płażewskiego zaakcentowaniem tła historycznego dla poszczególnych okresów historii kina, kosztem liczby i stopnia szczegółowości wzmianek o treści i formie poszczególnych filmów. Wspomniana, propedeutyczna struktura ich pracy nadaje jej walory cennego podręcznika, pomocnego w wykładzie podstaw historii kina dla uczniów klas humanistycznych szkół średnich oraz studentów kierunków humanistycznych. Od bardziej publicystycznego, nie pozbawionego cech gawędziarskich i felietonowych, języka Płażewskiego, który zanim został uczonym filmologiem, był prasowym recenzentem filmowym, odróżnia pracę Syski i Wojnickiej język bardziej chłodnego, zobiektywizowanego wykładu. Co nie zmienia faktu, że sami autorzy przyznają, że także nimi kierowały własne, subiektywne preferencje i gusta przy wyborze wielu wymienianych tytułów. To zrozumiałe, i wynikające z oczywistej technicznej (objętość) konieczności selekcji materiału. Ta oczywista konieczność rodzi czasem w czytelniku nieuniknione momenty niedosytu, takie choćby jak ten, którego zaznał piszący te słowa, gdy stwierdził, że w passusie poświęconym westernowi amerykańskiemu nie znalazł nawet tytułu kultowego dzieła jego młodości, czyli „Rio Bravo” Howarda Hawksa (1959), przez wielu uważanego za „western nad westernami” w stopniu nie mniejszym, niż „Dyliżans” Johna Forda (1939) czy „W samo południe” Freda Zinnemanna (1952). To jednak zaledwie tylko szczegół, aczkolwiek ten, kto chce możliwie najpełniej poznać historię filmu nie powinien dokonywać wyboru miedzy pracami Toeplitza, Płażewskiego oraz Syski i Wojnickiej, lecz sięgać po każde z nich, traktując je komplementarnie. Każde bowiem ma atrybuty i walory, którymi pozostałe w odznaczają się stopniu mniejszym niż pozostałe. Wszystkie trzy łączy szerokie wspólne pole, ale w każdym z nich są zawartości znajdujące się poza tym polem. Praca Syski i Wojnickiej ma natomiast najwięcej atrybutów szkolnego podręcznika do zajęć z teorii i historii filmu na poziomie edukacji filmowej szkół średnich. Z satysfakcją i pożytkiem (repetitio mater studiorum est) może ją jednak przeczytać także odbiorca, który ten etap ma już za sobą. Co niniejszym polecam z przekonaniem.
Rafał Syska, Joanna Wojnicka – „Historia filmu. Od Edisona do Nolana”, wyd. Dragon, Bielsko-Biała 201, str. 430, ISBN 978-83-7887-136-1
—
W kadzi narodowego języka
Notka odwydawnicza na ostatniej stronie okładki, która informuje, że „Z cukru był król” mieszkającego od ćwierci wieku w Nowym Jorku dziennikarza Piotra Milewskiego, to „niebywale sensacyjna i pełna liryzmu powieść z kluczem o potyczce między Edwardem Gierkiem a wujkiem Zdziskiem” jest mistyfikacją. Nie należy się na to nabrać Notka sugeruje bowiem potencjalnemu czytelnikowi, że chodzi o jakąś zwykłą, konfekcyjną political fiction, zwykle czytadło oparte na koncepcie wywiedzionym z jakiejś tkanki rzeczywistej, ale przerobione na modłę sensacyjną. Tymczasem tematem powieści Milewskiego nie jest ani Gierek ani wuj Zdzisiek, lecz język. Tematem i tworzywem. Jeśliby szukać antenatów prozy Milewskiego, można by ich znaleźć w klasycznej już „Konopielce” Edwarda Redlińskiego, w prozie „zbereźników” czyli prozaików kolekcjonowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez wybitnego, nieżyjącego już krytyka i eseistę, ale nade wszystko kreatora literackiej rzeczywistości, Henryka Berezę, w końcu także, by odwołać się do egzemplifikacji nowszej daty, w prozie Doroty Masłowskiej czy w jakimś stopniu także Jerzego Pilcha (podobieństwo tematyczne z jego „Tysiącem spokojnych miast”), czy Krzysztofa Vargi. Z nowojorskiego oddalenia snuje Milewski swoją logoreę, psychomachię, sięgającą do polskiej językowej wieży Babel i coś w rodzaju akcji fabularnej, co nicią przewija się przez tę magmę jest w gruncie rzeczy tylko pastiszem, szkieletem, parodią fabuły. Milewski bardzo dobrze czuje żywą polszczyznę współczesną, co tym bardziej godne podziwu, że bardzo już długo żyje jednak w pewnym oddaleniu od jej głównego tygla, sprawnie gra kliszami potocznego języka, a mieszając sensy słów i zdań, przerzucając je niczym prestidigitator piłeczki, osiąga efekt prozy niemal surrealistycznej, choć surowiec do tego czerpie z zewnętrznego realizmu. Milewski czerpie ze swej wieży Babel pełnymi garściami, miesza w swojej kadzi języki: polityczny, propagandowy, wysoki, niski, wulgarny, wzniosły, oficjalny, gazetowy, knajacki, prowincjonalny, wiejski, miejski etc, etc., poddając je nieustannym interakcjom, współgraniem, asonansom, dysonansom, asocjacjom. Oczywiście, w tej retorcie obraz języka jest wyjaskrawiony, wyostrzony, wykrzywiony w groteskowej przesadzie, ale takie jest prawo tego rodzaju literatury. Powstała z tego jakość w sam raz dla czytelników, którzy przyjemność w akcie czytania czerpią przede wszystkim z języka jako jakości w literaturze najbardziej autonomicznej i twórczej. Powieść Milewskiego została nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, ale tę wiedzę powziąłem dopiero po napisaniu tego tekstu, czyli miałem dobrego nosa. Lekturę szczerze rekomenduję.
Piotr Milewski – Z cukru był król”, Wyd. Kosmos Kosmos, Warszawa 2016, str. 254, ISBN 978-83-942140-2-9
—
Zwierzenia Igi C.
Gdy dziesięć lat temu przeprowadzałem wywiad z Igą Cembrzyńską (być może w tej samej co Magdalena Adaszewska kawiarni na Ochocie?), zastrzegała ona, że daleko jej od egotyzmu i od postawy „ja, ja, ja”. Mimo tej godnej uznania skromności i dystansu do postawy celebryckiej, znakomita aktorka dała się sportretować już sporo lat temu w książce autorstwa Barbary Rybałtowskiej „Iga Cembrzyńska i Andrzej Kondratiuk – sama i w duecie”. Dobrze, że dała się, znów na przekor nadmiernie akcentowanej skromności, sportretować ponownie, Magdalenie Adaszewskiej, w książce „Mój intymny świat”. I bardzo dobrze się stało, że obie rozmówczynie zdecydowały się na formułę klasyczną wywiadu-rzeki i że nie próbowały jej dekonstruować. Opowiada zatem Iga Cembrzyńska o swoim życiu od dzieciństwa, opowiada o rodzinie, o młodzieńczych marzeniach, o małżeństwach, zainteresowaniach, aspiracjach i o swoich złotych czasach aktorskiej kariery (to upojne w nastroju zdjęcie z Tadeuszem Janczarem z lat sześćdziesiątych, z Moskwy najprawdopodobniej) o życiu i pracy z Andrzejem Kondratiukiem, która zaowocowała kilkoma znakomitymi, oryginalnymi filmami odznaczającymi się właściwą im, odrębną poetyką. Opowiada także o nieszczęściu jakie się w ich wspólne, szczęśliwe życie wdarło kilkanaście lat temu w postaci ciężkiej choroby utalentowanego reżysera i niezmiernie dowcipnego człowieka i do dziś dramatycznie i smutno determinuje. Ich wspólna egzystencja, dzielona na spędzanie czasu między skrytym w lasach domostwem nad jeziorem a mieszkaniem na warszawskiej Ochocie została boleśnie zredukowana do tego drugiego ogniwa i to w wersji smutniejszej niż dotąd.
„Mój intymny świat”, to jednak nie tylko, obraz życia osobistego znanej kobiety, ale także portret bardzo wybitnej i wszechstronnie utalentowanej aktorki, która stworzyła świetne kreacje teatralne, filmowe i telewizyjne, w których pokazała szerokie spektrum umiejętności profesjonalnych, od komediowych, charakterystycznych i piosenkarskich po rzetelnie dramatyczne. Z ekranu filmowego niezmiennie pamiętam Igę Cembrzyńską jako Eminę w wielkim arcydziele Wojciecha J. Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”, a z telewizyjnego jako Dorymenę w cudownej inscenizacji „Mieszczanina szlachcicem” Moliera, jakiej dokonał w 1969 roku Jerzy Gruza, kelnerki i genialnej lektorki czołówki w „Hydrozagadce” Andrzeja Kondratiuka czy z ostatniego ujęcia legendarnej czołówki „Stawki większej niż życie” (kobieta z rewolwerem wycelowanym w Hansa Klossa, ale optycznie do kamery czyli w widza). Iga Cembrzyńska dokonała rzadkiej sztuki wśród aktorek urodziwych i seksownych – nie pozwoliła zredukować swojego aktorstwa do formuły, w której owa uroda jest kategoria nadrzędną i spychającą inne atrybuty na plan dalszy.
Sama zaś książka jest dla mnie i części mojego pokolenia, sentymentalną wędrówką w czas, który dawno już przeminął, ale którego urok, może zwodniczy bo będący efektem oddalenia, ciągle na mnie działa i nie daje mi spokoju.
„Mój intymny świat. Iga Cembrzyńska w rozmowie z Magdaleną Adaszewską”, wyd. Prószyński i s-ka, Warszawa 2016, str. 302, ISBN 978-83-8069-265-7