Jan Stanisław Smalewski
Pisarz – gość honorowy
(pamięci Żołnierzy Niezłomnych)
Wyruszając samochodem przed południem 1 marca br. z Gdańska do Choczewa, rozglądałem się po ulicach z zachwytem. Objęcie Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych patronatem przez prezydenta RP Andrzeja Dudę skutkowało i tym właśnie, że na instytucjach, domach, we wszystkich przeznaczonych do tego miejscach zawisły flagi narodowe. Poczułem się ważny i usatysfakcjonowany.
Ważny, bo jako pisarz książek o żołnierzach AK mogłem kolejny raz odczuć, że moje literackie wysiłki, że wieloletni trud ponoszony przez autorów książek o żołnierzach wyklętych, został doceniony.
Usatysfakcjonowany, gdyż z roku na rok – od czasu ustalenia w 2011 roku dnia 1 marca świętem tych szczególnych bohaterów, patriotów niezłomnie walczących do końca o Polskę wyzwoloną spod panowania Sowietów – przywracając pamięć o nich rozszerza się wiedzę społeczeństwa o ich walce, losach i bohaterskich czynach. Że po raz pierwszy w moim kraju z okazji tej wywieszono flagi narodowe.
Piszę: rozszerza się, świadomie akcentując proces, jakiemu ulega przywracanie pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Proces postępującego z roku na rok swoistego zainteresowania nimi nie tylko przez historyków i media, ale także przez naszą – chłoną prawdziwej historii kraju – młodzież.
W niedzielę 28 lutego br. uczestniczyłem w Gdańsku w II Krajowej (już drugiej – podkreślam) Defiladzie Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Robiłem zdjęcia, które potem z radością upubliczniłem na fb.
Defilada poprzedzona uroczystą mszą świętą w bazylice św. Brygidy zgromadziła historyczne formacje zbrojne odtworzone przez Grupy Rekonstrukcji Historycznej wspierane przez środowiska związane z teatrem, muzeami i lokalnymi samorządami wielu ośrodków na terenie kraju. Zgromadziła też tłumy, które wyszły w południe na ulice, by ją obejrzeć, ale – co szczególnie ważne – także po to, by oddać cześć żołnierzom niezłomnym – żołnierzom wyklętym.
Przyznam, że jako autor książek historycznych przeżywałem szczególną radość z tego, że ruch ten tak wspaniale się rozwija. Że tyle w nim patriotyzmu, zacięcia w swej istocie tworzenia i trwania, tyle narodowych tradycji i piękna.
Obserwuję ten proces od początku, brałem udział jako obserwator, ale i spotykający się w tym szczególnym czasie z czytelnikami pisarz: rok temu w Ustce, dwa lata temu w Koszalinie i Sławnie. Dzisiaj już nie zadaje się pytań: Kim byli, co oznacza nazwa: żołnierze niezłomni, żołnierze wyklęci? Dzisiaj wie już o nich każdy, komu droga jest wolność, kto w swej rodzinie hołubi patriotyzm, kto otarł się o tradycje swych przodków, kto szanuje i pielęgnuje prawdę o naszej historii.
Wiemy też wszyscy o tym, że tak zawsze nie było, że niemal przez pół wieku poddania kraju w socjalistyczną niewolę ZSRR historia milczała o nich. Szkoły, media, instytucje państwowe zakłamywały wiedzę o AK, nazywając ich bandytami, zaplutymi karłami reakcji, podziemiem zbrojnym reakcyjnego rządu. Milczało się o tym, że walczyli z partyzantką radziecką chroniąc na obszarach Wileńszczyzny polską ludność przed grabieżami i wojennym rozbojem, a na terenach Polski Południowej, Lwowa, Tarnopola osłaniając polskie wsie przed ukraińskimi nacjonalistami. Przypisywano im za to kłamliwie, że zamiast walczyć z Niemcami, stali z bronią u nogi, kolaborowali z faszystami.
Prawdziwą radość odczuwam także z tego, że w Polsce po transformacji ustrojowej mogłem napisać kilka książek na tematy, które były wcześniej białymi plamami w naszej historii: o 5. Wileńskiej Brygadzie AK i jej legendarnym dowódcy „Łupaszce” oraz jego żołnierzach oraz o bohaterskim AK-owcu ze Lwowa kpt. Józefie Wojciechowskim, którego po opublikowaniu wspomnień o nim uczyniono (w wieku 94 lat) Honorowym Obywatelem Legnicy. Że dane mi było upublicznić prawdę wzbogacającą wiedzę czytelników na tematy sowieckich prześladowań żołnierzy wyklętych, prawdę o łagrach Workuty i Kołymy.
Zaraz po okresie transformacji ustrojowej, po roku 1990 zaczęły powstawać publikacje historyczne o podziemiu zbrojnym, w tym m.in. bogata w dokumentację faktograficzną i zdjęcia książka Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego – „Łupaszka”, „Młot”, „Huzar” opisująca działalność w latach 1944-52 5. i 6. Brygad Wileńskich. Brakowało jednak książek o okresie działań bojowych z czasów II wojny światowej, a głównym powodem tego było blokowanie tej historii przez ZSRR (sojusz ze Związkiem Radzieckim i pobyt wojsk sowieckich w Polsce).
Mając to szczęście, że udało mi się dotrzeć do jednego z największych patriotów ówczesnych czasów – oficera AK 5. Wileńskiej Brygady kpt. Antoniego Rymszy ps. „Maks”, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności (jego rodzina twierdziła, że dzięki Opatrzności) – mogłem już w roku 1992 rozpocząć publikowanie wojennej historii Brygady Śmierci dowodzonej przez legendarnego „Łupaszkę”.
Porucznik rezerwy (wówczas) Rymsza „Maks” był jego najwierniejszym żołnierzem i przyjacielem. „Maks” tworzył od podstaw tę brygadę wraz z ppor. Antonim Burzyńskim „Kmicicem”, którego potem w sierpniu 1943 r. podstępnie zamordowali Rosjanie (udając przyjaciół – incydent nastąpił po przybyciu na zaproszenie AK-ców na sowiecką bazę z okazji święta żołnierza polskiego. Wraz z „Kmicicem” zginęło wtedy 82 polskich partyzantów). Po śmierci „Kmicica”, ppor. rez. Antoni Rymsza pomagał przybyłemu z wileńskiego okręgu AK (od „gen. Wilka”) por. Zygmuntowi Szendzielarzowi „Łupaszce” zebrać i scalić ponownie rozproszone resztki polskiej brygady, a potem, aż do końca jej funkcjonowania walczył „u boku Łupaszki” z nim, biorąc udział we wszystkich najważniejszych przedsięwzięciach organizacyjnych i bojowych 5. Brygady AK.
Pierwsza książka mojego autorstwa pt. „Opowiedział mi Maks – Aresztowanie, dapros, wojennyj sud”, którą już w latach 1992-94 drukowano w odcinkach w prasie (Gazeta Legnicka) i którą w cotygodniowej audycji historycznej lokalnego Radia – Legnica czytałem osobiście, przyniosła wiele zdarzeń, które później przełożyły się na współczesność, a w tym głównie upamiętnianie żołnierzy wyklętych. Posłużyła ona w roku 1996 do uznania i rehabilitacji „Łupaszki” przez Sąd Najwyższy w Warszawie. Kombatanci kierowani przez prof. Malinowskiego z Białegostoku otrzymali zgodę na odnowienie zapomnianego cmentarza poległych żołnierzy 5. B. AK pod Worzianami, ufundowano kilka tablic pamiątkowych, które umieszczono w kościołach (św. Brygidy w Gdańsku, we Wrocławiu, Prochowicach…) i innych miejscach tradycji historycznych. Szkoła podstawowa w Dąbiu k. Prochowic, gdzie po powrocie „Maksa” z łagrów żyli państwo Rymszowie, przyjęła imię Antoniego Rymszy „Maksa”, w Prochowicach nadano jego imię jednej z ulic i postawiono ku jego czci pomnik.
Niestety, książka spowodowała także reperkusje w postaci likwidacji sowieckiego więzienia Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej (ręcznego rozebrania go na cegłę, z której postawiono dla wyciszenia sprawy pierwszą w historii Legnicy cerkiew prawosławną). Więzienia, w którym torturowano „Maksa” i z którego potem zesłano go wraz grupą innych więźniów, w tym AK-wców na Kołymę. Z którego, wraz z grupą działaczy samorządowych, chcieliśmy zrobić muzeum pobytu wojsk sowieckich w Polsce.
Kolejne publikacje historyczne innych autorów, które później coraz szerzej i dogłębniej przywoływały historię związaną z działalnością żołnierzy niezłomnych, w tym moja książka „Maks i Aldona” (1995) opowiadająca o życiu i udręce na skutek prześladowań żołnierzy „Łupaszki” sprawiły, że zaczęły odżywać patriotyczne więzi kombatantów. Najpierw pomiędzy sobą, dopóki jeszcze żyli, mogli się kontaktować i jednoczyć w grupach przyjaciół, a z kolei z młodym pokoleniem. Te ostatnie kontakty z prozaicznej przyczyny bariery wieku i odchodzenia na wieczną wartę, niestety prawie już wygasły, nad czym boleję.
„Maks” i jego żona „Aldona” – wcześniej legendarna sanitariuszka i łączniczka 5. Brygady AK spotykali się każdego roku latem ze swoimi przyjaciółmi w kościele św. Brygidy w Gdańsku. Ja – będąc w latach 1995-97 pełnomocnikiem ministra ds. kombatantów w województwie legnickim miałem jeszcze szczęście spotkać się z kilkoma z nich i porozmawiać, by potem móc to opisać w kolejnych publikacjach.
Przemieszczając się z Gdańska do Choczewa wraz z małżonką Zofią, która zwykle mi w takich sytuacjach towarzyszy, wspominaliśmy „Maksa”. Ten oficer, awansowany po wojnie przez rząd londyński do stopnia kapitana, po rozwiązaniu Armii Krajowej nie podjął dalszej walki. Wprawdzie wraz z „Aldoną”, która pod koniec wojny została jego żoną (świadkiem ich skromnego, cichego ślubu był „Łupaszka”), gdy znaleźli się po przeprawieniu przez Niemen na białostocczyźnie, jeszcze na krótko wspólnie z „Łupaszką” i „Lalą” rozważali dalsze losy żołnierzy swej brygady. „Decyzja z góry” o rozwiązaniu AK, zadecydowała jednak ostatecznie o wszystkim.
„Łupaszka” zwolnił jednak swoich przyjaciół z przysięgi, gdyż jako małżonków nie chciał narażać ich na dalsze niebezpieczeństwa. Sam, decydując się na dalszą walkę z komunistami, przemianowując AK w Armię Krajową Obywateli, postanowił walczyć do końca. Czym to się dla „Łupaszki” i jego żołnierzy skończyło wszyscy wiemy.
A dla „Maksa”, któremu przyszło żyć, nie w takiej Polsce o jaką walczył, ale w takiej, jaką zafundowały społeczeństwu układy ze Stalinem? – „Maks” i „Aldona” zmienili nazwisko z Rymszowie na Wojtkowscy, przyjaciele wyrobili im „nowe papiery” (dokumenty). AK-wców tropiono jednak wszędzie jak zwierzynę, NKWD i polska bezpieka deptała im cały czas po piętach. Sama zmiana nazwiska nie wystarczała, trzeba było gubić tropy, zmieniać miejsca pobytu, zachować anonimowość.
Najpierw Wojtkowscy próbowali swego szczęścia w Białymstoku, potem Lublinie… Do Warszawy, gdzie wydawało się, że „Maks” znalazł bezpieczne lokum, już „Aldona” przyjechała tylko na przysłowiową chwilę, by po uwolnieniu z więzienia ubeckiego we Wronkach, do którego w stanie ciężarnym trafiła (co i tak nie uchroniło ją przed biciem i szykanami), powiadomić męża, że „chodziło im głównie o niego”. Jeszcze tej samej doby uciekli do Gdańska.
Gdańsk na nieco dłużej wpisał się w historię rodziny państwa Wojtkowskich. O szczegółach konieczności przemieszczania się z Oliwy do Oruni można przeczytać w najnowszej mojej książce „Żołnierze Łupaszki”. Kończąc ten historyczny wywód skupię się głównie na moim celu podróży do Choczewa związanym z Dniem Żołnierzy Wyklętych.
– Jakie piękne są te okolice Kaszub – wzdychała, obserwując okolice, moja małżonka. – Wyobrażam sobie, przemykającego tymi leśnymi drogami „Maksa”, który jesienią w roku 1946 podążał w kierunku Choczewa. Na wieść że wśród partyzantów, których ukrywali w swoim mieszkaniu w Gdańsku jest taki ktoś, którego zgarnęło UB i który teraz sypie, rodzina Wojtkowskich postanowiła po raz kolejny zmienić lokum, i zaszyć się w głuszy tutejszych lasów.
W Choczewie tamtejsze Stowarzyszenie im. Kpt. Antoniego Rymszy ps. „Maks”, które powstało trzy lata temu, przygotowało z okazji Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych bogatą w wydarzenia uroczystość, na którą zaproszony zostałem wraz z małżonką jako… pisarz – gość honorowy.
Stowarzyszeniu przewodniczy Wiesław Bobkowski, którego wcześniej poznałem na fb. Pan Wiesław nalegał, by koniecznie w tym dniu odwiedzić Choczewo i wziąć udział w obchodach tego szczególnego święta, do którego rzekomo jako autor książek o „Maksie” – patronie jego stowarzyszenia, przyczyniłem się szczególnie.
Proszę mi wierzyć: dla takich dni i takich przeżyć, warto pisać książki.
A pisarz książek historycznych nie ma łatwego życia. Wydałem ostatnio powieść, romantycznego współczesnego harlekina pt. „Wina nosi imię Ewy”. Napisałem ją przez jedną zimę. Siedziałem sobie w ciepełku, popijałem dobrą herbatę i grzebałem w myślach jak maluch w nosie, by wymyślać rzeczy, wątki, sceny, dialogi, które mogą zainteresować czytelnika. Czerpałem tylko z własnych przeżyć, doświadczeń i… bogatej wyobraźni.
Gdy pisałem którąkolwiek książkę historyczną, to nie było w kij dmuchał. Żeby napisać unikatową już dzisiaj trylogię akowską „Opowiedział mi Maks”, przez trzy lata w każdą niemal sobotę spędzałem po kilka długich godzin z moimi rozmówcami (bohaterami). Nagrywając rozmowy na taśmę magnetofonową, poświęciłem na to ok. 60 godzinnych kaset magnetofonowych. Potem w tygodniu wykorzystując każdą wolną chwilę, przesłuchiwałem taśmy i relacje te przenosiłem na papier, układając chronologicznie, by niczego nie poplątać, niczego nie spłycić, o niczym nie zapomnieć.
Tysiąc kartek formatu A4 zapisałem ołówkiem, długopisem: tak powstał rękopis. To były – przypomnę – lata 1991-94. Komputer kupiłem sobie w roku 1994. Wcześniej zresztą nikt w kraju z nich jeszcze nie korzystał.
Dalej było tak: Maszynopis powstawał po nocach na maszynie walizkowej, którą nosiłem jak dzisiaj laptopa ze sobą; z pracy do domu i odwrotnie.
Pierwszy maszynopis zaniosłem do gazety. Potem, wydawało się, poszło już łatwo, druk kolejnych odcinków w prasie wywołał duże zainteresowanie. Radio, władze samorządowe miasta i propozycja druku w podległej drukarni.
Czy, gdy wyjaśnię, że drukarnia ta posługiwała się jeszcze składem zecerskim przy pomocy pojedynczej ołowianej czcionki, powie to coś czytelnikowi?
Dzisiaj bagatela: pakujesz wszystko w plik, nanosisz na dyskietkę i albo wysyłasz pocztą e-mail, albo sam niesiesz do cyfrowej drukarni.
Do dzisiaj żywię wdzięczność wobec zaprzyjaźnionego wówczas księdza proboszcza prałata Władysława Bochnaka, który przyszedł mi z pomocą, znajdując osobę w Caritasie, która pomogła przygotować tekst do druku drugiej i trzeciej części trylogii na profesjonalnych dyskietkach pierwszego (niemieckiego) systemu komputerowego, jaki wtedy dostępny był w kraju.
– Wreszcie – mówię do żony – doczekałem się czegoś honorowego. Czegoś, co dotychczas należało się tylko moim bohaterom. Będę gościem honorowym.
Żartowaliśmy sobie, bo nie o to chodziło, by doświadczać zaszczytów. Ale jest to niezmiernie miłe widzieć, że twój trud pisarza nie poszedł na marne. Tak jak los chciał, lub jak „Opatrzność zrządziła”, mogły się ukazać książki o bohaterskich żołnierzach niezłomnych, a teraz tobie ktoś mówi za to dziękuję. Chce ci pokazać, jak historia, którą upowszechniłeś, dociera do ludzi, jakie wrażenie robi na czytelniku, jak podchodzi do niej nasza cudowna młodzież.
Nota bene młodzież w małych miejscowościach, co zauważam od dawna, jest bardziej zaangażowana patriotycznie, chętniej sięga po historię rodziców i dziadków.
W Choczewie czekali na nas organizatorzy: pan Wiesław Bobkowski z małżonką i dwoma córkami. Wszyscy aktywnie zaangażowani w działalność stowarzyszenia, którego emblematy z podobiznami „Maksa” i „Aldony” zdobiły ich okazjonalne koszulki. Przed Zespołem Szkół w Choczewie gromadzili się liczni uczestnicy przygotowanej imprezy. Na parkingu ustawiła się kolumna pojazdów wojskowych „Militarnych Gniewno” oraz „Choczewo 4×4”, by po odśpiewaniu hymnu 5. Brygady AK odbyć uroczystą paradę przejazdu ulicami miasteczka.
W dużej auli Zespołu Szkół było tłoczno, wszystkie miejsca wypełnione były po brzegi. Wszyscy z niepokojem czekali na wystawienie przez Teatr po Wieżą z Gniewna sztuki teatralnej „Maks i Aldona”, opartej o profesjonalny scenariusz – opracowany na podstawie trylogii akowskiej mojego skromnego autorstwa – przez panią dyrektor teatru Wiolettę Majer-Szreder.
Zaangażowanie emocjonalnie i niemal profesjonalna gra młodych aktorów, w tym zwłaszcza Mariusza Królikowskiego odgrywającego postać „Maksa”, Marceliny Majer – „Aldony” i Mieszka Weltrowskiego – majora Maksimowa zasługiwały na najwyższe uznanie, którego po premierze nie omieszkałem publicznie wyrazić.
Tu mój honorowy patronat się kończył, czas było i mnie wziąć się do roboty. Spotkanie autorskie z udziałem przybyłych gości: rodziny państwa Rymszów (państwa Piekarskich) przybyłych aż z Piły, wielebnych księży proboszczów z Gartkowic i Choczewa Roberta Mayera i Wojciecha Szmeichela, starosty Wejherowa Witolda Reclafa, wujta i innych zacnych osób przeciągnęło się do ponad dwóch godzin. Duch historii unosił się nad salą, serca uczestników wypełniała duma z lokalnych bohaterów i duma z czynnego uczestnictwa w bogato oprawionej lekcji historii o żołnierzach wyklętych.
Pozostała jeszcze nam wycieczka. Organizator zadbał, bym zobaczył miejsca, o których pisałem w swoich książkach. „Maks”, kończąc swoje poszukiwania bezpiecznego kąta na ziemi, dotarł właśnie tam, do okolic Choczewa. Po pokonaniu pewnych trudności ze znalezieniem pracy, najpierw do majątku ziemskiego w Lublewie Lęborskim, a następnie – już z całą rodziną: żoną Aldoną i synkiem Wiesiem – do Osieków Lęborskich. W tych ostatnich, gdy już wszystkim wydawało się, że będą mogli wreszcie spokojnie żyć jak inni ludzie, gdzie poczuli się szczęśliwi, w końcu lipca 1948 roku „Maks” został aresztowany przez funkcjonariuszy MO z choczewskiego posterunku, przekazany do Lęborka, a później oddany sowietom w Warszawie i przewieziony do legnickiego więzienia PGW AR, gdzie po niemal rocznych torturach skazano go na 125 lat więzienia i karę śmierci, zamienione następnie przez Stalina na 25 lat pobytu w łagrach Kołymy.
Zapewne sam finał byłby inny i los rodziny „Maksa” i „Aldony” Rymszów potoczyłby się inaczej, szczęśliwiej, gdyby nie oszukańcza amnestia rządu Osóbki-Morawskiego, podyktowana przez sowietów w celu wyłapania AK-wców i ostatecznego rozprawienia się z nimi za okres wojny, w którym z takim uporem i poświęceniem bronili przed nimi swojej ojczyzny.
Pisząc ten materiał historyczny, i przeżywając ponownie dramat bohaterów swoich książek, pragnę na koniec i ja, już jako ten przysłowiowy pisarz – gość honorowy złożyć hołd wszystkim żołnierzom wyklętym, pokłonić się nisko za ich walkę do końca, za walkę żołnierzy niezłomnych.