Piotr Wojciechowski – W stronę trudnych pytań

0
254

Piotr Wojciechowski



W STRONĘ TRUDNYCH PYTAŃ

 

piotr-wojciechowski     Byłem przedwczoraj wieczorem  na  spotkaniu z weteranami środowiska STS, ani ich znam dobrze, ani za nimi na co dzień nie tęsknię. Przypadkiem znalazłem się blisko tego środowiska pół wieku temu, zobaczyłem parę spektakli. Kiedy zaś niedawno obchodzili swoje sześćdziesięciolecie, pisałem o nich – i dla nich – rocznicowo, próbowałem szukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego kiedyś do tego teatru waliły tłumy?  Niby nikt tym widzom nie kazał, ale musieli.

    Ulegli mitom. Ulegli temu osobliwemu węzłowi mitów, jaki zadzierzgnął się w dwudziestoletnim procesie wzrostu i rozpadu STS-u. Tam, na scenie, na widowni, a przede wszystkim w kuluarach można było zanurzyć się w rzeczywistości mitycznej. Ludzie przychodzili, bo mit ma te niezmienne funkcje tworzenia wspólnoty, nadawania sensu, budzenia postawy twórczej.

    A w tamtych czasach te trzy rzeczy – wspólnota, sens i postawa twórcza były towarami spod lady. Skąd brały się w STS? Gdzieś na początku była pewnie dawka obowiązkowej mitologii propagandowej PRL-u. Jakieś nawet tchnienie prometejskiej lewicowej ideowości dawnych prawdziwych komunistów. To był czas, kiedy wzorem dla satyry było ilustrowane pismo sowieckie „Krokodił”.

 Ten teatr tworzyli studenci ZMP-owcy, albo koledzy ZMP-owców. Gniotło ich podwójne jarzmo – jarzmo kierowniczej roli partii i jarzmo pamięci o wojnie, konspiracji, martyrologii. Spóźnili się na partyzantkę i na Powstanie. Cień Pawła Korczagina i cień Kamila Baczyńskiego mieszały się w przedziwną ciemność. Młodzi inteligenci, którzy przychodzili tworzyć Studencki Teatr Satyryków, wlekli za sobą  bagaż starych polskich inteligenckich mitów kulturowych. Pośrednio dotarły do nich mit zacności dworku i dworu, mity kawiarnianej elegancji i kawiarnianej rozmowy…  Mit teatru zbawiającego naród – ten od Wyspiańskiego i od Osterwy.

 

Mit kabaretu wywracającego świat na nice – od Boya i Zielonego Balonika, od Witkacego i jego dwugłowych cieląt. Tuwim, Hemar i Słonimski – jako przedwojenni twórcy tekstów kabaretowych i absurdalnych żartów prasowych byli przecież częścią mitu przedwojennej Warszawy. Były i inne nazwiska jak zaklęcia – Wieniawa-Długoszewski, Loda Halama, Ordonka. Bohaterowie mityczni. W miarę jak zmniejszała się szczelność żelaznej kurtyny – ciekły ku Wschodowi mityczne miazmaty z piwnic egzystencjalistów, ktoś przywoził płyty Edith Piaf i Juliette Greco, odważniejsi książki Borisa Viana i Alaina Robbe-Grilleta. Rychło pojawili się znakomici  współzawodnicy, był krakowski towarzyski mit Piwnicy pod Baranami, od roku 1956 gonił wyobraźnię dzwonek Piotra Skrzyneckiego. Jeszcze wcześniej bo od 1954 roku były doświadczenia Bim-Bomu, a od 1957 wrocławskiego  Kalamburu.

   STS  musiał powstać, aby Warszawa była pierwsza.

   Powstał w czynie pierwszomajowym, powstał po linii, powstał pod skrzydłami działaczy od spraw młodzieży.

Tajemnica zgody  wierchuszki monopartii na istnienie takiego miejsca, to przedziwny splot taktycznej perfidii realnego komunizmu z  głębokim prywatnym snobizmem licznych bonzów partyjnych. Oni robili sobie jakieś moralne alibi próbując kolegować się z STS-em. A istotą snobizmu nie jest rzeczywisty kontakt z kulturą, ze sztuką, z pięknem – to tylko próba włączenia się w zmitologizowaną sferę wokół aktorów, poetów, teatru. Dochodzenie do pozoru wartości na chama i na skróty. Oto obraz – tępi aparatczycy i cyniczni oportuniści ulegają wspólnie mitowi apollińskiemu, jakby chcieli na marginesie notatnika agitatora napisać ET IN ARCADIA EGO.

 Niechętnie zaglądam w tamten czas i tamte środowiska, tak się jednak losy zaplątały,  ta grupka dało mi niegdyś nadzwyczajnego przyjaciela. To on dostrzegł, że nie pasuję do PRL-u i zaproponował mi, abym został pisarzem.

 Inżynier Zygmunt Halka (z Halka – Ledóchowskich) był tam oświetlaczem, inżynierem sceny, cieślą, kierowcą i towarzyszem biesiad. Wiele mu zawdzięczam. Od kilku lat nie żyje, w spadku zostawił mi Henia Malechę, byłego aktora STS-u, gadułę, radosnego autora wielu nie pozbawionych szarmu błazenad. On właśnie nastawał teraz, abym przyszedł  na jego imieniny w Klubie Księgarza i „coś powiedział”. Przyszedłem i przeczytałem dwa sonety. To nie grupa młódek i młodzików, więc sonety były o życiu. W ten sposób zachowałem się jak artysta dworski i zrobiłem kolejną wycieczkę w przestrzenie dialogu.

    Poszedłem tam do Klubu Księgarza także dlatego, że chciałem się  dowiedzieć – jak to tak niejednoznaczne, ale zasłużone środowisko wchodzi w podziały dziś tnące inteligencję? Czy myślą o tym kabaretowo, czy serio? A może nie myślą? Niewiele się dowiedziałem. Osiemdziesięcioletni potrafią się świetnie bawić w swoim gronie, potrafią też uruchomić na użytek chwili tą zręczną dyskrecję wobec władzy, rodzaj usłużnej niechęci, jaką musieli zachować za Bieruta, Gomułki i Gierka.

   Ciekawiło mnie to wszystko, bo na dzisiejsze spotkanie chciałem napisać coś o dialogu. Bo rzecz jest aktualna w tej Republice Hejterskiej. Znowu jednym z tematów dyżurnych stało się biadolenie nad tym, że społeczeństwo podzielone, że nie ma już inteligencji.  Biadolenie owo było by  nawet pożyteczne, gdyby się nie okazywało tak przeraźliwie nudne. Było by pożyteczne, bo nawet bluzgi hejterskie ( wiem o nich z drugiej ręki, nie próbuję ich smakować) – więc nawet te bluzgi są aktami językowymi. A namysł nad językiem to działanie, jakie musi poprzedzać dialog. Dialog dokonuje się wewnątrz części wspólnej języka. Tej części języka, którą wszyscy uczestnicy dialogu rozumieją tak samo. A rozważanie, co jest tą częścią wspólną, zbliża do pojmowania, jaką antropologię biorą pod uwagę strony dialogu. Z tego wynika, że większa część dziś prezentowanego dialogu politycznego i medialnego, to pozór dialogu.

 Ten pozór to obszar bełkotu, który tylko nazywa się dialogiem, a nim nie jest. Bełkoczący wobec siebie uczestnicy procederu nie próbują nawet poznać założeń antropologicznych swojej postawy i założeń antropologicznych postawy partnera. Wystarcza im, że mają okazję do promowania swoich interesów.

  Na horyzoncie rzeczywistego dialogu jest zawsze jakaś utopia dotycząca dobra wspólnego, albo przynajmniej nostalgia za dobrem utraconym. Jakże jednak mówić coś ze sensem o tym dobru, bez pytania, dla kogo ma to być dobre, dla jakiego człowieka, dla jakiego człowieczeństwa? Jeśli w obszarze dialogu mówi się o dobru wspólnym, aby tylko przykryć kamuflażem działania na rzecz dobra grupy, dobra partykularnego, to nie ma dialogu, a jest taktyczna zasłona dymna ze słów.

  Muszę powiedzieć, że chętnie posłuchałbym sensownego sporu. Na przykład takiego, w którym roztrząsa się związek praw człowieka z ideą dobra wspólnego. Jeśli mówi się o prawach człowieka uczciwie, a nie ideologicznie, staje się wobec pytania – jaki jest koszt przyznania człowiekowi konkretnych praw, kto te koszty ponosi. Czy nie jest tak, że prawa człowieka umniejszają prawa wspólnoty? Czy więc prawa człowieka wiązane z piękną ideą ludzkiej godności, to nie jakiś przekręt logiczny? To konkretna wspólnota przyznaje człowiekowi prawa lub mu ich odmawia. To konkretna wspólnota – rodzina, ród, plemię, naród, daje człowiekowi prawo do życia. To konkretna wspólnota może mu przyznać prawo do opieki społecznej, pracy, mieszkania – o ile ma na to środki finansowe. Jeśli przyznaje, a nie daje… W głowa mi się już kręci od tych pytań. Wierzę jednak, że środowisko inteligencji, które mnie wychowało i chroniło jakoś pozwoli mi na te pytania odpowiadać. A kim oni są, ci inteligenci? Wiem, bom ich spotykał.

    Inteligenci to ci, którzy biorą na siebie odpowiedzialność za jakość dialogu, za samowiedzę społeczeństwa, za język porozumienia. I za samo porozumienie w sprawie wartości.

     Ani pochodzenie, ani wykształcenie, ani pozycja społeczna czy profesjonalna nie decyduje – kto tu inteligent. Tu decyduje otwarcie sumienia na te sprawy. Nie wystarczy pisanie książek, profesura, sakra biskupia, urząd rzecznika, szlify generalskie, mandat senatora. Można być inteligentem polskim będąc cieślą, przedszkolanką, wikarym, panią domu, taksiarzem.

 Napisałem „decyduje otwarcie sumienia” i przeraziłem się. Czy w moich powieściach dla bohaterów ważne jest jakieś „otwarcie sumienia” ?  Sam nie wiem. Pomyślę. Było by niedobrze, gdybym o najważniejszym  nie pisał w literaturze, jeno w felietonach i listach do przyjaciół.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko