Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (30)

0
234

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (30)

MIASTO ŻEROMSKIEGO

 

sienkiewicz-kielceTrzeba przyznać, że nasz klasowy wychowawca, nauczyciel chemii, pan Tadeusz Juszczyk, miał dobry pomysł, aby oprowadzić naszą pierwszą klasę po miejskich zabytkach. Dla nas, przybyszów ze wsi, był to niezły sposób, bo przyjemny i bezpieczny, na oswojenie się z obcym miastem, ale i miejscowi nie zawsze je dobrze znali. Ja tylko pamiętałem drogę spod Wudeku do kościoła świętego Krzyża, którą wiele razy przemierzałem z ojcem, kiedy przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do ciotki i na wędrówki po sklepach. Cała reszta, to był prawdziwy labirynt  ulic, ciemnych bram i zaułków, który fascynował, tajemniczy i groźny, choć ciekawy, bo nieznany.

Po rozpoczęciu roku szkolnego wybraliśmy się z ojcem do miasta. Pogoda była piękna, ciepłe sierpniowe popołudnie. Przeraził mnie trochę ten tłum, który przewalał się jak rzeka po ulicy Sienkiewicza i po wąskich uliczkach przylegających do Rynku. Widziałem mnóstwo głów, spacerujących beztrosko ludzi, jedzących lody i ciastka, wysiadujących w kawiarniach i pod parasolami przed kawiarniami. Atmosfera sennego rozleniwienia i sytości, esencja mieszczańskości, przedtem mi nie znana. Kiedy wcześniej przyjeżdżaliśmy do tego miasta, to pędziliśmy zdyszani po chodnikach, wbiegaliśmy na piętra domów handlowych i zbiegaliśmy z powrotem, aby jeszcze przed odjazdem pekaesu zdążyć kupić buty i materiał na ubranie. Teraz staliśmy się mieszczanami i mieliśmy dużo wolnego czasu.

Ten obraz, który kiedyś mnie cieszył, ten świat miejskiego lenistwa i dosytu, bliskości księgarń, kina i klubów, gdzie chciałem się znaleźć i w nim się pławić, nagle mnie przestraszył. Bo poczułem się tutaj obco i bałem się, że miasto mnie nie zaakceptuje, a może nawet odtrąci? Byłem przybyszem, obcym, parweniuszem z odległej prowincji, wsiokiem i ziemniakiem.

Ludzie wrócili już z wakacji, z wczasów, znad morza, robili z dziećmi ostatnie sprawunki szkolne, niektórzy mieli jeszcze kilka dni wolnego. Dlatego ulice wydawały mi się takie wielkie i zapełnione szczelnie niespiesznymi przechodniami. Nie byłem przyzycajony do takiego tłumu, czułem się niespokojnie, chciałbym uciec gdzieś na wolną przestrzeń, pobyć z własnymi myślami.

Już niedługo miałem się przekonać, że miasto wcale nie jest tak zatłoczone, a mieszkańcy chowają się w swoich kryjówkach, nieufni, a niekiedy  wieczorami na ulicach jest zupełnie pusto. Ale na razie, wydawało mi się, że w tym bezliku idących można łatwo się zgubić, zapomnieć nawet, kim się jest i co się tu robi.

Byliśmy więc z naszym wychowawcą w Muzeum Narodowym w Rynku, gdzie zwiedzaliśmy ekspozycję poświęconą dawnym chłopskim narzędziom pracy. Za szklanymi gablotami stały, wydobyte z ziemi i pracowicie posklejane gipsem, skorupy starych naczyń z gliny. Leżały również sterty monet, czyli skarby wykopane z ziemi przez chłopów i archeologów. takich „skarbach” nasłuchałem się przeróżnych opowieści w zimowe wieczory na wsi.

Chodziłem po muzeum trochę oszołomiony, że wszystkie te sochy i motyki, czyli materialna historia chłopów, używane także przez moich przodków, tutaj się znajdują. Jakoś nigdy nie byliśmy z ojcem w tym muzeum, być może dla niego nie było ono specjalnie ciekawe, wszak wiele eksponatów znał z własnego dzieciństwa. Ale też po zakupach w mieście chcieliśmy jak najszybciej wydostać się poza obręb murów. Tutaj trudno było oddychać, coś nas przygniatało, czuliśmy się źle, niemal chorzy i opuszczaliśmy miasto prawie biegiem, żeby jak najszybciej wyjść w pole, odetchnąć wolnym powietrzem, zobaczyć słońce chowające się za lasem i poczuć się znów sobą.

Podobnych uczuć zaznałem w pałacu biskupim, wznoszącym się obok kościoła katedralnego. Nawet słynny plafon, przedstawiający „Sąd nad Arianami”, dotyczył znanych mi od dzieciństwa braci polskich, po których zachowały się tak liczne budowle na Ponidziu i w samym Pińczowie. Jakoś wtedy mocno już odczuwałem miłość do Gosi i pamiętam jej obec­ność w czasie tych wycieczek, gdzieś ciągle obok mnie. Modne były wtedy mini spódniczki i tak pamiętam G., w króciutkiej, czarnej spódniczce i w białych rajstopach na zgrabnych nogach.

Zapamiętałem wycieczkę do Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego, mieszczącego się w budynku starego gimnazjum, poniżej katedry. Belka ze stropu z domu rodzinnego sławnego pisarza. Wiklinowa etażerka na książki, na półeczkach. Spencer, Buckie, Zola, Mickiewicz, Słowacki… Pozytywiści i romantycy. Bardzo podobna etażerkę miał mój ojciec, gdzie przechowywał książki Żeromskiego i Sienkiewicza, a także czasopisma: „Polonistyka”, „Biuletyn Języka Polskiego”, „Mówią Wieki” i „Pszczelarstwo”.  

Utkwiła mi w pamięci i w wyobraźni olbrzymia plansza z fotogramem „góry domowej” młodego Żeromskiego, czyli Radostowej. Natychmiast pomyślałem o mojej górze, o Zawinnicy w Pełczyskach. Poczułem się trochę dumny, że ja mam też swoją górę, którą kocham. Może jest inna kształtem, bo nasze wzniesienia są długie i płaskie, jak Góry Stołowe. Przypominają olbrzymie groble, ale przez swój kształt są bardziej „udomowione”, bo łatwiej po nich biegać, a na ich grzbietach rosną zboża albo ciągną się pastwiska, kiedy zbocze jest zbyt strome. Czasami taka podłużna grobla przypomina po prostu grzbiet szkapy. A wzniesienia Garbu Wodzisławskiego, z okresu kredowego, choć nie tak stare jak Góry Świętokrzyskie, ale też mają piękny wiek.

Miałem w domu pewne swoje „skarby” z Ponidzia. Było to kilka dużych kamieni wapiennych znalezionych w starych średniowiecznych kamieniołomach, na zboczach Zawinicy, z odciśniętymi muszlami amonitów, żyjących przed wiekami w morzu torońskim,  wypełniającym dolinę, w której mieściła się nasza wioska.

Trzymałem też w szufladzie denar podarowany mi przez jednego z chłopaków. Podobno wykopany on był pod krzyżem misyjnym, stojącym obok kościoła. Podarowałem go jednemu z nowych kolegów, klasowemu zbieraczowi monet. Był to nieświadomy gest, jakby ofiara, jakbym chciał o mojej ziemi zapomnieć, ale ona upominała się o swoje miejsce w moim sercu.

Rzadko rozmowy schodziły na tematy polityczne. Owszem, widziało się uśmieszki na pewne decyzje partyjne, ale dyskretne, odczuwałem jakiś chłód idący od ludzi, kiedy powtarzałem pewne opinie zasłyszane w „Wolnej Europie”. Może bali się prowokacji? Często powtarzano jako dowcip, że co trzeci donosi do SB. Jeden z kolegów powiedział mi, że to radio z Monachium mocno przesadza, także uprawia swoją propagandę i my musimy dopiero wyciągać średnią z tego, co piszą nasze gazety i co mówią obce radiostacje. Na wsi słuchało się Wolnej Europy przy otwartych oknach i nikt się nie bał donosu. Najbliższy milicjant mieszkał sześć kilometrów dalej, błotnistej drogi. Kapitan SB z Pińczowa przyjeżdżał kilka razy do roku.

Nikt nie dziwił się także aktywistom socjalistycznych organizacji młodzieżowych. Ich działalność, często fikcyjna, polegała głównie na bezmyślnych zebraniach, na których głośno czytano artykuły z partyjnych miesięczników, albo na pokazowych czynach społecznych, traktowanych jako normalne przygotowanie do późniejszej pracy w tzw. pionie partyjnym.

Ksiądz na lekcji religii nazwał miejscową gazetę partyjną – szmatą. Tak ostro nie mówił nawet nasz wiejski wikary, który miał bardzo antysocjalistyczne poglądy i wygłaszał je na nieszporach wdrapując się na ambonę. Katecheta nie był gołosłowny, ale przytaczał kłamliwe artykuły, na które wysyłał sprostowania, nigdy nie zamieszczone w druku. zrozumiałem, że tutaj toczy się jakaś podziemna wojna o dusze ludzkie. Oficjalnie już dawno wygrało laickie wychowanie i oficjalna propaganda, ale chodziło o to, żeby zmienić ludzi także w środku, żeby nie tylko tego słuchali, ale tak samo myśleli.

Ale kiedyś w kawiarni, przy piwie, usłyszałem od jednego miejscowego pana, elegancko ubranego mieszczanina, a nie żadnego lumpa, że był w partyzantce u „Szarego”, który tuż po wojnie rozbił kieleckie więzienie na ulicy Zamkowej i uwolnił akowców. Już wiedziałem, że jak u nas „Piotr” Pawlina, który rozbi­jał więzienie w Pińczowie jeszcze za Niemców, ale potem był pomijany przy wymienianiu zasług, tak tutaj „Szary” Heda, jest symbolem wolności i prawdziwej woli mieszkańców mias­ta. Choć w gazetach i przemówieniach króluje Mieczysław Moczar, jako wzór internacjonalnego partyzanta, walczącego za wolność naszą i waszą. Może nie dla wszystkich Heda był bohaterem, na pewno nie dla wszystkich, ale jednak dla sporej części spośród tych, których codziennie mijałem na ulicach, którzy ukrywali swoje poglądy..

Po roku mieszkania w naszym nowym domu, dostaliśmy powiadomienie, że zostanie on zburzony, a my w ramach rekompensaty przeniesiemy się do bloku w Kieleckiej  Spółdzielni Mieszkaniowej, na ulicy Wilhelma Piecka. Ojciec jednak miał szczęście, ta chałupa nie była warta pieniędzy, jakie za nią zapłacił, ale za to dostaliśmy się do bloku, gdzie wreszcie była łazienka i centralne ogrzewania. Mniejszy był tylko metraż, dwa pokoje, jeden większy dla rodziców i drugi, wąska kiszka, dla mnie.

Na wsi na lekcje religii chodziliśmy do organistówki albo spotykaliśmy się z księdzem w kościele. Na stopniach bocznego ołtarza, pokrytych grubym, purpurowym kobiercem, słuchaliśmy jego opowieści. Biblia jest wspaniałą książką, posiada swoich bohaterów, a poprzez egzotykę i aurę poezji silnie działa na wyobraźnię. Toteż lekcje religii zawsze były dla mnie jakimś zanurzeniem się w krainę wspaniałej, pełnej cudowności baśni.

W ciepłe dni siadywaliśmy kółeczkiem na trawie, pod naszym białym kościołem, obok zakrystii, a ksiądz siedział na krześle. Spod sutanny widać mu było białe kalesony. Dzień był ciepły, parny, jak przed letnim deszczem. W powietrzu panowała niesamowita cisza. Z konarów drzew słychać było przenikliwe wołanie wilgi, z daleka odezwała się monotonnie kukułka. Było tak cicho, przyjaźnie, zwyczajnie i sennie, że okrutne biblijne opowieści wydawały się bardzo odległe.

W mieście na lekcje religii chodziło się do budyneczku obok katedry. Panował tu, podobny do kościelnego, zapach wilgoci, jaki zawsze przenika stare, grube mury. Ksiądz był młody, oczytany, nie stronił od dyskusji, podchwytliwych pytań i rozmów o polityce. Lubił młodzież, to się wyczuwało w jego głosie, nieustającym optymizmie i wewnętrznym cieple, jakie od niego promieniowało. Był zupełnie różny od naszego wiejskiego proboszcza, absolwenta Seminarium Duchownego w Kielcach w 1928 roku, który szkołę i mojego ojca uważał za ideowych przeciwników, co czasem odbijało się w złośliwym traktowaniu mojej osoby.

Przez tę niechęć proboszcz do pierwszej komunii ustawił mnie w parze z pewnym wyrośniętym chłopakiem, chorym umysłowo, który w dodatku był małpio złośliwy i psotny. Do pierwszej komunii przystąpiłem więc w mieście, a nie w mojej ówczesnej parafii. Było to dla mnie bardzo bolesne wydarzenie. Przyjechałem z ojcem do ciotki, która mieszkała w pobliżu kościoła Świętego Krzyża i tam na mszy świętej przystąpiłem do komunii.

W mieście moje modlitwy straciły na żarliwości i ufności. Kiedyś, pouczony przez rodziców i księdza, po spowiedzi i ko­munii klęczałem przed ołtarzem i niemal dosłownie rozmawiałem z Bogiem. Badałem swoje wnętrze, czy nie ma gdzieś śladu grzechu, a jeśli był taki, wymiatałem go jak śmieci z mieszkania. Moja dusza przypominała zamiecione na Zielone Świątki podwórko, po którym rozścielono zielone liście tataraku.

Teraz zacząłem mieć do Boga, jako Ojca, stworzyciel pretensje. Czułem żal. Że nie wyposażył mnie w odpowiedni siły na to życie, że nie jestem taki, jaki chciałbym, jaki mógłbym być. Za dużo we mnie słabości fizycznej, a co za tym idzie także psychicznej. Nigdy nie osiągnę pełni Szczęścia. Miłości. Zbyt wiele życia przechodzi obok mnie. To rozżalenie do Boga, do losu, rozlewało się we mnie szeroki zakolami, jak nasza struga po łąkach na wiosnę. Już czułe że coś z życia zaczyna mi uciekać, że zawsze trzeba się ograniczać. To przez własną słabość wycofywałem się ze współzawodnictwa, rezygnowałem z miłości i walki, za wszystko zaś winiłem Boga. To był rodzaj wymówki, zrzucenie winy na kogoś innego?

Nie byłem zbyt pilnym uczniem religii, często opuszczałem lekcje, zbyt wiele miałem własnych kłopotów. Pewnego popołudnia przyszedłem do naszego księdza po lekcjach, sam, bo zapraszał do siebie. Gawędziliśmy przy herbacie. Duchowny powiedział, że przeżywam młodzieńczy bunt, Sturm und Drangperiode – jak powieściowy Werter. Powiedziałem mu, że nawet gdyby Boga nie było, to trzeba by go wymyślić. Podobało mu się to twierdzenie, choć dla mnie było ono herezją, wszak sam dopuściłem możliwość, że Boga może nie być. I do spowiedzi wielkanocnej szedłem z poczuciem najcięższego grzechu.

Ta zima była straszna. Czułem się okropnie. Chodziłem wieczorami po pustych ulicach, zziębnięty i głodny. Mój głód był jakiś metafizyczny, po prostu pragnąłem obecności kogoś bliskiego, jakiegoś przyjaciela, bratniej duszy.

Pewnego dnia, wracając ze szkoły, szedłem przez park i nagle na bocznej alejce dostrzegłem rozrzucone portrety Pierwszego Sekretarza, Władysława Gomułki. Niewielu było przechodniów, ale na kilku fotogramach widoczne były, odciśnięte ślady butów. Tuż obok parku był szpital Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i być może ktoś stamtąd wyrzucił portrety sekretarza, który właśnie ustąpił ze stanowiska. Dla mnie było to dziwne i przykre, bo tę samą twarz sekretarza widziałem na ścianach szkoły od dziecka, odkąd sięgałem pamięcią, a teraz, chcąc nie chcąc, musiałem po nim chodzić butami.

Miasto było obce. Patrzyłem na jasne prostokąty okien. Za mleczną mgiełką firanek toczyło się życie. Ktoś tam przecież mieszkał, jakieś rodziny, ojcowie, matki, dzieci. Kiedy prze­chodziłem przez wieś, mogłem w każdej chwili wyobraźnią znaleźć się w cieple izby, wejść myślą do każdej chaty. Bowiem znałem tych ludzi, ich zajęcia, charaktery, ich rozmowy i niemalże ich myśli.

Tutaj byłem bezradny. Po nocach śniło mi się, że idę ulicą pełną ożywionych, kamiennych posągów. Oglądałem wtedy reprodukcje obrazów Salvadore Dali, ale te koszmary nocne były także reminiscencją moich przeżyć.

Miejski śnieg przypominał żółtawą breję, a nie nieskazitel­ny biały dywan, jaki pamiętałem ze wsi. Chodziło się po ulicach, ciapiąc butami w rozmokłym, pełnym soli bajorku. A kiedy ścisnął mróz, ulica była tak wyślizgana, że można było złamać nogę.

Bardzo cierpiałem, że nie widywałem w mieście zachodu słońca. Może to śmieszne dla miejskich ludzi, ale tak było. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ten widok jest mi potrzebny niemal jak codzienny posiłek, że bez niego słabnę na duchu. Kiedy mieszkaliśmy na Wapiennej Górze, było to codzienne misterium. Tutaj widziałem jedynie skrawek nieba obramowany murami. Czułem się jak w więzieniu, niemalże dosłownie zamurowany. Wszędzie tylko ściany i ściany… Dokuczał mi brak przestrzeni, zamurowany horyzont

Z mojej Wapiennej Góry rozciągał się rozległy widok. Z Olbrycha, patrząc na północ, widziało się dymy odległej wytwórni w Gackach, a patrząc z Zawinnicy na południe, można było w pogodny dzień zobaczyć na horyzoncie cień Tatr. W mieście widziałem jedynie drugą stronę ulicy i brudne tynki.

Szukałem ratunku w kościołach. Znajomy śpiew wabił i przyciągał. Ale tu w kościele nie było wcale przytulnie jak u nas, na wsi, ludzie tu byli obcy, pachnieli jakimiś ostrymi perfumami i patrzyli na siebie wrogo. Nawet znajome mi pieśni miały tutaj nieco inną melodię. Marzyłem, żeby wreszcie obudzić się z tego koszmaru!

Często patrzyłem na południe. Tam była moja rozległa ojczyzna, pełna starosłowiańskich grodzisk, kopców, kurhanów i kościołów. W myślach szedłem tam na piechotę. Po znanych nieraz przeklinanych gliniastych drogach, pełnych dołów, wypełnionych brunatną wodą. Po wąwozach i zapadliskach je­dynego na świecie pejzażu, jakim jest Garb Wodzisławski. Kochałem tę ziemię, jak kobietę, z jakąś dojmującą nostalgią i z żalem. Teraz w marzeniach całowałem tę ziemię pełną polnych kwiatów, odurzającą niepowtarzalnym aromatem.

W ogóle to miasto i wszystko w nim, a teraz i ja także, więc to wszystko, ludzie i domy, wydawało mi się jakieś nieprawdziwe. Już przed laty odniosłem takie wrażenie. Pewnego razu, Kidy jeszcze byłem dzieckiem, ojciec zaprowadził mnie do cyrku, który rozbił namiot na Plantach. Patrzyłem na męczące się na arenie słonie i zwierzęta i miałem żal do miasta, że musi oswoić każde dzikie i wolne stworzenie, żeby się potem nim napawać i śmiać z niego z wyższością. Na ulicy natknęliśmy się na Murzyna, ja widziałem człowieka o ciemnym odcieniu skóry pierwszy raz w życiu.

Świeciło słońce, było popołudnie, a mnie się wydawało, że wszystko tu jest inne, jakieś sztuczne i nienaturalne. I czas spędzony w mieście był dla mnie czasem straconym, jakbym wtedy był w kinie, w teatrze albo czytał książkę. I dopiero, kiedy wracaliśmy do siebie, na wieś, czar pryskał, życie stawało się realne, jak kiedy zamkniesz książkę albo wyjdziesz z kina. Zostaje tylko jakiś szum w głowie, ja­kieś rozmarzenie…

Czytałem wtedy „Myśli” Pascala. Czytam je zresztą do dzisiaj. Bardzo mi odpowiada ten styl niedbale rzuconych na kartkę zdań, niedokończonych myśli, natchnionych słów, ledwie zaczętych pomysłów.

Żyłem jak z musu, z obowiązku. Machnąłem ręką na wszystko i zagłębiłem się w sobie. Już stało się to najgorsze, coś we mnie runęło. Pisałem już: UMARŁO WE MNIE DZIECKO. Byłem jednym wielkim cierpieniem. Ale nadal była we mnie silna chęć życia. Napisałem :

Czy pamiętasz jak dusiłeś poduszką

młodzieńcze wzruszenia

jak dusiłeś łzy

krztusząc się papierosem

wódką

Coś w sobie zabić

zamordować

aby żyć dalej

Chciałem żyć dalej, chociażby po to, aby dać świadectwo moim cierpieniom, mojej depresji. Literatura była moim ratunkiem i ucieczką. Mój Bóg stawał się „bogiem literatury”.

 

 

Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko