Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
260

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe



Opowiedzieć cierpienie. Jak? Dla kogo…?


mamnaimie maryteZima 1946 roku, gdzieś na pograniczu Prus i Litwy. Most na Niemnie, którego pilnuje dwóch żołnierzy. Rosjanin i Azjata. Przygadują sobie. Ten pierwszy, mimo wiatru i padającego śniegu, próbuje zapalić papierosa. „Kałmuk” nuci jakąś swoją piosenkę. Nagle dostrzegają sylwetki dzieci, które po lodzie próbują przedostać się z jednego brzegu na drugi. Rosjanin odbezpiecza granat, rzuca. Po chwili słychać tylko przeraźliwy, nieludzki głos poranionego dziecka. Z przerębla próbuje się wydostać jakieś inne. Kilkoro zawraca pędem na drugi brzeg, Azjata zdejmuje karabin, celuje, strzela. Krzyk zamiera. Tego drugiego, w przerębli, za chwilę już też nie będzie. Rosjanin zapala skręta, Azjata wraca do swojej stepowej pieśni…

Proszę przez chwilę zamknąć oczy i wyobrazić sobie tę scenę. Potworną, wstrząsającą. Przechodzą ciarki po plecach, prawda?

Alvydas Šlepikas napisał książkę niezwykłą, ponurą, porażającą jak mało co w literaturze. Książkę obok której nie sposób przejść obojętnie. Tak, można ją odrzucić po kilkunastu stronach, można powiedzieć dość, dość, dość. Ale może warto przeczytać, przetrawić, wczuć się w te losy?

Kim były te dzieci, „wilcze dzieci”, do których strzelano jak do dzikich zwierząt? Czym sobie zasłużyły na to okrucieństwo?

Jakiś czas temu recenzowałem na tych łamach książkę, pół Finki, pół Estonki Sofi Oksanen „Gdy zniknęły gołębie”. Napisałem wówczas, że trudno nam, Polakom, zrozumieć, że nie dla wszystkich Niemcy byli w czasie ostatniej wojny najeźdźcami, że dla niektórych byli wyzwolicielami spod nieludzkiej sowieckiej okupacji. To przypadek wszystkich państw tzw. „Pribałtyki”. Dlaczego o tym wspominam, co to ma wspólnego z omawianą powieścią. Wbrew pozorom sporo.

Dzieci przekradające się na Litwę nie robią tego dla kaprysu, przygody, turystycznej ekskursji. Te dzieci to w gruncie rzeczy jedyni żywiciele swoich niemieckich rodzin – matek, młodszych sióstr i braci po drugiej stronie Niemna, którzy nie zdołali uciec przed nadciągająca Armią Czerwoną. Zostali tam, gdzie się rodzili, gdzie był ich cały świat. Pozbawieni ojców, wygnani ze swoich domów do jakichś szop, ciągle głodni, przemarznięci, kryjący się przed okrucieństwem i gwałtami „wyzwolicieli”. Sami w kompletnie już dla nich obcym świecie. Przekradają się na Litwę do pracy w gospodarstwach. Chcą tylko jednego: najeść się, napełnić worki jedzeniem i wrócić. Przez chwilę odsunąć od siebie widmo głodu, cierpienia, nieszczęścia.

Wędrują po Litwie, kraju przyjaznego Niemcom, kraju który sam już poczuł nogę okupanta, przestraszonego, a jednocześnie jeszcze nie całkiem wyzutego z własnej tożsamości, jeszcze gospodarującego na swoim, jeszcze oddychającym własnym powietrzem

Tak, i wśród Litwinów nie wszyscy mają dla tych kilku czy kilkunastoletnich dzieci choć odrobinę współczucia. Są i tacy, którzy potrafią im w środku nocy, na kompletnym odludziu, kazać złazić z wozu i iść precz. Są i tacy, którzy będą do nich strzelać. Ale na tym pograniczu wyłącznie Litwini mogą też pomóc. Bo jeśli nie oni… „Nikt by nie uwierzył, że ludźmi zawładną dziwna, prawie niewolnicza obojętność, poczucie beznadziei i bezsilności, pragnienie żeby umrzeć i nic już nie czuć. Eva sama widziała, co działo się po wejściu czerwonoarmistów, jak zaczęły się grabieże, gwałty i zabójstwa. Ludzie szli się topić. Całymi rodzinami. Matki prowadziły swoje dzieci. Jaką beznadzieję musieli czuć ci ludzie idący na śmierć, jakiego zgnębienia doświadczyć… Wchodzili tak po prostu w czarną, zimną, wijącą się rzekę, nie oglądając się za siebie. Woda zamykała się nad ich głowami.” Apokalipsa, Armagedon.

Jeść, jeść, jeść. Głód potrafi zabić człowieczeństwo, zdeformować każdą myśl, odsunąć na bok uczucia. Więc trzeba szukać. Iść, znaczy szukać nieszczęścia, mierzyć się z nim. Gwałcone matki. Tak, trzeba się wysmarować sadzą, łajnem, trzeba śmierdzieć, może się nie dotkną. A jakie będzie szczęście, gdy wróci Hänsel, Renata, Rudolf. Przyniosą mięso i mąkę. Ciocia napiecze placków. Póki co dobre są i przemarznięte pąki lipy. Przez chwilę przestanie ssać w żołądku.

A może nie wrócą? Może ktoś ich u siebie zatrzyma, zrobi z nich Litwinkę, Litwina. „Tak, to dziecko mojego brata z Kowna”. „Mam na imię Maryte”. Jak najszybciej nauczyć się  poprawnie wymawiać te kilka słów, zdań, zwrotów. Wtopić się w małą społeczność, być swoim. Ksiądz wystawi metrykę, lekarka potwierdzi… „Dziecko bardzo dobre, ale umieramy z głodu, umieramy… Nie ma jak żyć. Jak mam malutkie dzieci wykarmić? Weźcie, panie, synka, weźcie, tylko o pół worka kartofli za niego proszę. Tylko pół worka kartofli…” Tak, dziecko też można sprzedać, pewnie nawet taniej niż pół worka kartofli.

A co będzie, gdy wrócisz do pustej szopy? Gdy nie będzie już ani matki, ani małego brata, siostry, cioci?

Gdzieś z boku są też inne tragedie. Nowych osadników, ich dziecka. Przyniesiona na próg oderwana wybuchem niewypału ręka. Tyle z niego zostało. I obojętność. Śmierć wszystkim pisana. Pokonanym i zwycięzcom. Dzieciom tych i tych, bez różnicy.

Šlepikas napisał książkę o cierpieniu. Napisał bo zetknął się z tymi ludźmi, albo usłyszał o nich od tych którzy ich znali. Poznał ich losy i nie mógł być obojętny. Pewnie zresztą tak jest, że losy dzieci, obojętnie czyich, obchodzą nas najbardziej.

Jak się zbliżyć, czy to w ogóle możliwe, do prawdy w takiej opowieści? Jak przelać na papier całe zło, które wyziera z losów tych dzieci każdym porem ich skóry? Jak nie zwariować stykając się z okrucieństwem ponad ludzką miarę?

W moim prywatnym rankingu uznałem „Mam na imię Maryte” za najważniejszą książkę roku. Może dlatego, że gdzieś na Syberii widziałem swoją matkę chodzącą w step aby nazbierać kłosów, czegokolwiek czym da się oszukać głód? A może dlatego, że po prostu warto wiedzieć i pamiętać?

 

Alvydas ŠlepikasMam na imię Maryte, przełożyła Paulina Ciucka, KEW, Wrocław-Wojnowice, 2015, str.182.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko