Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (29)

0
302

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (29)

STRACONE WAKACJE

 

sienkiewicz-kielce      Kiedy podróżuje się samochodem, z powiatowego miasteczka Pińczowa do Kielc, łatwo zauważyć, a nawet odczuć całym ciałem, że szosa jak na huśtawce, wielokrotnie wznosi się i opada. Na każdym kolejnym wzgórzu znajduje się wieś i kościół. Zawsze, podczas podróży, jeśli autobus jechał dostatecznie szybko i nie był zbytnio przepełniony ludźmi, miałem wrażenie, że unosimy się w powietrzu, jakbyśmy lecieli samolotem. Ale tego pamiętnego lata, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego, kiedy na zawsze opuściliśmy naszą wieś, Pełczyska, wydawało mi się, że szybujemy nad ziemią nieznaną, a nasz wehikuł czasu zgubił kurs i błądzimy gdzieś, bez celu, po nieznanej galaktyce.

      Wysiedliśmy całą rodziną, to znaczy ja, mama i ojciec, z autobusu na przedmieściu, zwanym Baranówek, obok przeszklonego baru „Zajazd”. Zawsze wcześniej, podczas naszych podróży z ojcem, mijaliśmy je obojętnie, zmierzając do samego dworca, skąd blisko było do mieszkania ciotki. Jeśli przyjeżdżaliśmy na zakupy, opuszczaliśmy autobus przy Wudeku i następnie wędrowaliśmy po głównych ulicach: Buczka i Sienkiewicza, w poszukiwaniu butów czy ciepłej kurtki na zimę.

      Rozglądałem się, trochę z ciekawości, a trochę z obawą, po okolicy, która była typowo podmiejska, cicha i sielankowa: ciche, wąskie uliczki wśród gęsto posadzonych drzew. Tylko co jakiś czas przejeżdżał czerwony san komunikacji miejskiej. Urocze, drewniane domki, otoczone ukwieconymi ogródkami, ogrodzone drewnianymi płotami lub kolorową siatką. Niska zabudowa, wille przedwojenne, a obok pochylone, walące się rudery, a także zapuszczone i zapomniane, zarosłe chaszczami i chwastami, sady i ogrody.

      Po podwórkach nierzadko łaziły kury, na wysokich schodach domów wygrzewały się koty, a nad dachami z czerwonej cegły unosiły się, z trzepotem skrzydeł, wielkie stada białych gołębi. Dalej, w stronę miasta, widać było mur starego cmentarza. Nie mogłem odpędzić od siebie natrętnej myśli, że zawsze jakiś cmentarz za naszą rodziną chodzi, ponieważ w poprzednim mieszkaniu, które mieściło się w szkole podstawowej, we wsi Pełczyska na Ponidziu, też z okien północnego pokoju mieszkania mieliśmy widok na biel cmentarnych nagrobków. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, ze za to z okna południowego roztaczał się przepiękny widok na wieś, położoną w dolinie.

      Skręciliśmy z ulicy księdza Ściegiennego, w ulicę Husarską, gdzie stał nasz nowy dom. Była to cicha uliczka, ocieniona licznie posadzonymi drzewami. Przedwojenne, drewniane domki po obu stronach ulicy, z kwiatowymi ogródkami pod oknami. Dawały idylliczny nastrój. Odczuwało się niemal namacalnie nastrój spokoju i melancholii. Jakby czas się zatrzymał i nadal polską rządził marszałek Rydz-Śmigły, który odwiedził Kielce w 1937 roku. Ojciec powiedział, że ta dzielnica została włączona w granice administracyjne miasta tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej.

      Nasz dom przypominał długą, murowaną kiszkę. Miał jednospadowy dach i wschodnią ścianą bez okien, która była nieotynkowana i świeciła czerwonymi cegłami. Wyglądał, jakby był przepołowiony albo zapomniany i porzucony przez murarzy, którzy zapomnieli dołożyć mu drugą połowę. Zauważyłem też ze zdziwieniem, że taka dziwna forma budownictwa, czyli domów z jednospadowym dachem, jest w tym mieście dość popularna i od wieków z lubością stosowana przez tubylców. Zwłaszcza widać to było na Starówce, na  ulicy Starowarszawskie Przedmieście, gdzie przed laty mieszkał na stancji Stefan Żeromski, uczeń miejscowego gimnazjum

      Przed drzwiami wejściowymi rósł wielki, rozrośnięty orzech włoski, poza tym między ulicą a domem rozciągał się obszerny ogródek, w którym ojciec już wcześniej zasadził drzewka, jarzyny, warzywa i kwiaty. Mieliśmy w naszym nowym domu dwa pokoje z kuchnią, sień i werandę, a także duży strych. Jednak nie było centralnego ogrzewania, ani gazu, co w mieście wydawało się większym utrudnieniem niż na wsi. Jeden pokój miał wilgotne i zagrzybione ściany, kuchnia węglowa niemiłosiernie dymiła, dwa piece w pokojach były stare i słabo grzały, a amfiladowy układ pomieszczeń był trochę niewygodny.

      Ojciec nie tracił siły ducha, zapału i energii życiowej – nie potrafił inaczej. Ciągle w tym naszym nowym, niezbyt imponującym domu, coś naprawiał, ulepszał i złościł się na żonę, że za dużo narzeka. Było mi go żal, bo gołym okiem widać było, że ten miejski dom, w który włożył wszystkie oszczędności, zdobyte ciężką pracą w szkole, w pasiece i w przyszkolnym polu w Pełczyskach, gdzie hodował tytoń  i paprykę, nie jest jego najlepszym interesem w życiu. A trudził się nad jego wyremontowaniem już od jakiegoś czasu. Najgorsze, że nie było kanalizacji, kibel mieścił się w komórce, a kąpać trzeba się było w blaszanej wannie, jak na wsi.

      Na razie nie wiedziałem, co ze sobą robić. Pozbawiony byłem jakiegokolwiek towarzystwa. Wpadł na chwilę Jurek, mój rówieśnik, którego znałem ze wsi, gdzie przyjeżdżał do rodziców na wakacje, ale spieszył się, bo załatwiał sprawy związane ze swoją nową szkołą. Wtedy radio podało wiadomość o interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Był rok 1868. Zro­zumiałem, że skończyła się pewna epoka w moim życiu, kiedy to jako dziecko zachwycałem się i bawiłem z Bogusiem Zmarzłym, żołnierzami wyciętymi z czasopisma „Żołnierz Polski”, kiedy imponowały mi wspólne manewry wojskowe Układu Warszawskiego. Teraz okazało się, że te siły, które miały być naszymi obrońcami, mogą zostać użyte do tłumienia dążeń wolnościowych jakiegoś narodu.

      Nie cichły jeszcze echa „wydarzeń marcowych”, rozruchów studenckich w Warszawie, na które partia odpowiedziała nagonką antysemicką. Ojciec z przykrością czytał w partyjnym dzienniku kielecki, „Słowo Ludu”, ataki na literata i działacza z powiatu jędrzejowskiego, gdzie mieliśmy krewnych – Waldemara Babinicza. Mieliśmy nawet w domu jego książkę z autografem, którą ojciec kupił na kiermaszu majowym w kieleckim parku.

      Trochę z ciekawości, a trochę z nudów zacząłem słuchać Radia Wolna Europa, które nadawało informacje o Czechosłowacji niemal bez przerwy. Z tej rozgłośni dowiedziałem się o czeskim pisarzu – Milanie Kunderze i później poszukiwałem jego książek. Poszedłem także do najbliższej biblioteki na ulicy Wapiennikowej, gdzie w pobliżu mieszkali Cyganie, i wypożyczyłem kilka książek, między innymi opowieść Cata-Mackiewicza o Dostojewskim. Czytałem tę książkę przez całe lato.

      Gdzieś tam żyło i tętniło, trochę przytłumionym, odległym hałasem miasto, ale my jeszcze nie odczuwaliśmy jego obecności. Wyskoczyłem tylko raz do księgarni i kupiłem sobie nową płytę zespołu big-beatowego „Czerwone Gitary”, o której marzyłem jeszcze na wsi.

      Widziałem z podwórka naszego domu klasztor na Karczówce, a bliżej posz­czerbione skały Kadzielni. Mama zaczęła chodzić po zakupy do sklepiku na rogu. I choć był on mały i zagracony, to z ża­lem wspominała nasz wiejski przytulny sklepik.

      Spodobał się nam tylko kościółek, który był niewielki i promieniował jakąś radością. Miał duże okna z wesołymi witrażami, które rzucały na białe ekrany ścian wiosenne kolory, jakby w kościele rozkwitła łąka. Chrystus też był ubrany w kolorową szatę i przypominał z ubioru raczej hippisa, niż ukrzyżowanego Odkupiciela. Na niedzielne msze, chodziło się do kościółka drogą prowadzącą obok Domu Starców, na tarasie którego niedołężni pensjonariusze patrzyli na nas pustymi, wodnistymi oczyma i mama odwracała od nich wzrok, bo bała się własnej starości.

      Przyjechał Dzidek, mój rówieśnik i imiennik, syn wujka z Węchadłowa, który miał u nas mieszkać i chodzić do szkoły. Lubiłem ciotkę i wujka, byli dla mnie uosobieniem ponidziańskiej, chłopskiej otwartości i życzliwości dla ludzi.  Poszliśmy z Dzidkiem razem do kina „Skałka” koło Kadzielni i kiedy wracaliśmy wieczorem, musieliśmy uciekać przed podpitymi chuliganami. Zaczynałem rozumieć, że miasto przypomina trochę dżunglę, która rządzi się swoimi bezwzględnymi prawami. I wiedziałem, że nie jesteśmy na to przygotowani, że nasza moralność i nasze wyobrażenia o świecie i jego naturalnym porządku są inne, bardziej sta­roświeckie. A zetknięcie się z miejską brutalnością, przy naszym braku odporności i wiejskich przyzwyczajeniach, może być dla nas bolesne.

      Niedługo przekonałem się o prawdziwości tych obaw. Pe­wnej niedzieli rodzice wybrali się ze mną na spacer po Kadzielni. Ojciec włożył odświętny garnitur, a mama wyprasowała sobie swoją najładniejszą białą bluzkę. W jednym z zaka­marków Kadzielni natknęliśmy się na dziwną trójkę: dwóch mężczyzn i jedną kobietę, którzy bez żenady uprawiali miłość. Za innym załomem skalnym, grupa obdartych pijaków obrzuciła nas kamieniami i wiązanką wyzwisk. Taka przygoda nigdy nie mogłaby nas spotkać na wsi.

      Tutaj nikt nikogo nie znał i wszystko było wolno. Liczyła się tylko siła fizyczna, siła pieniądza i strach przed silniejszym. Widziałem, że rodzice są zszokowani i przygaszeni. Chyba nie tak wyobrażali sobie swoje miejskie bytowanie. To ten nowy, wspaniały świat, w którym teraz mieli żyć.

Myślałem o moich kolegach szkolnych ze wsi, dla których teraz zaczynał się najpiękniejszy okres w życiu, bywanie na zabawach i weselach, popijanie wódki z kolegami z kawalerki. No i uganianie się za pannami. Bardzo mi współczuli, że ja ten najlepszy czas w życiu każdego chłopaka spędzę w murach szkolnych.

      Poszliśmy z ojcem spacerkiem do sekretariatu szkoły, bo dzielił nas od niej raptem jeden przystanek autobusowy, uzupełnić dokumenty i odebrać legitymację uczniowską dla mnie. Przywitała nas miła, uśmiechnięta pani, która żartowała z mojego dużego wzrostu. Była to popularna w szkole sekretarka – pani Maria. Dostałem swoją legitymację i czerwoną tarczę na ramię.

      Spotkaliśmy również dyrektora szkoły, pana Zygmunta Pawełczyka, który ucieszył się, że kiedyś, tuż po wojnie, uczył mojego ojca w nauczycielskiej szkole w Działoszycach, na Ponidziu,, a teraz ja będę chodził do j e g o szkoły. Podobno miał wielu takich uczniów, przedstawicieli kilku pokoleń jednej rodziny.

      W dniu rozpoczęcia roku szkolnego zebrano nas, wszystkich uczniów rozpoczynających naukę, w auli, która wielkością powierzchni do­równywała całej mojej wiejskiej szkółce. Potem wyczytywano po nazwisku delikwentów, klasami, a następnie przychodził wychowawca, za­bierał swoją grupę i prowadził do wyznaczonej sali. Zapisałem się na język niemiecki, ponieważ znała go dość dobrze moja mama ze szkole handlowej w Tarnowie. Mieliśmy w domu kilka słowników i podręczników gramatyki niemieckiego, dlatego rodzice sądzili, że będzie mi łatwiej niż z angielskim, choć wcale nie było.

      W szkole poczułem się przytłoczony jej ogromem, ilością uczniów i profesorów oraz długością korytarzy. Dziwiły mnie nawet dwie tablice na ścianie, zamiast jednej. Niedługo potem miało miejsce wydarzenie, które później uznałem za symboliczne dla całego okresu mojej adaptacji miejskiej. Poszliśmy z klasą do kina „Romantica”. Po seansie każdy wracał na własną rękę do domu. Wiedziałem, że spod dworca mam wracać autobusem dwójką. Cóż z tego, kiedy oszołomiony filmem, pomyliłem kierunki i zacząłem iść w dół ulicy Sienkiewicza, w kierunku przeciwnym do dworca. Szedłem tak i szedłem, ogłupiały gwarem ulicy i bałem się skręcić, żeby nie uczynić tego za wcześnie i nie pobłądzić jeszcze bardziej. Dopiero na wysokości placu Obrońców Stalingradu zorientowałem się, gdzie się znajduję, minąłem skwer z pomnikiem żołnierzy radzieckich i doszedłem do znajomej mi katedry.

      Stąd już miałem prostą drogę na mój zielony Baranówek. Byłem strasznie zmęczony i chciało mi się pić. Powietrze w mieście, bardziej nagrzane wśród murów, wzmaga pragnie­nie. Dopiero przy zakładach kamieniarskich naprzeciwko pięknego gmachu Wojewódzkiego Domu Kultury, który przed wojną nazywał się gmachem Przysposobienia Wojskowego, znajdował się kiosk spożywczy, ale do picia było w nim tylko marne piwo. Kupiłem je w rozpaczy, aby nie umrzeć z pragnienia i omal nie wyplułem, tak było gorzkie i kwaśne.

      Pierwszy dzień w szkole był nijaki i bezbarwny. Nasz wychowawca powiedział kilka słów powitania, przedstawił rozkład zajęć i poszliśmy do domu.

      Nazajutrz, jako najwyższy chłopak, siedziałem w klasie w mojej ostatniej ławce sam, dopóki nie wpadł jak huragan Tomek, który usiadł przy mnie. Następnie szybko policzył chłopaków, a potem stwierdził z ulgą, że możemy stanowić drużynę piłkarską.

      Dziwne mi się wydawało, że teraz nawet nazwiska moich nowych szkolnych kolegów i koleżanek brzmią obco, inaczej. Już nie są takie, jak w książkach ADOLFA Dygasińskiego, piewcy Ponidzia, skąd pochodzili moi rodzice, ale z powieści Stefana Żeromskiego, czyli z krainy puszczy świętokrzyskiej. Na przykład: Cedro, Radek, które raczej kojarzyłem z bohaterami lektur, z literacką fikcją po­wieści Żeromskiego niż z żywymi ludźmi.

      Na lekcjach polskiego, które zawsze bardzo lubiłem, prze­konałem się, że tutaj o dobrą ocenę trzeba walczyć. Wcale nie wystarczy to, że coś umiesz naprawdę. W odpowiednim momencie trzeba podnosić palce do góry, żeby cię nie ubiegli inni, a kiedy indziej siedzieć cicho i nie wychylać się zbytnio. Pilnie śledzić, jaki w danym dniu ma humor nauczyciel, bo od tego czasami bardzo wiele zależy. Kiedy można zażartować, a kiedy należy być śmiertelnie poważnym. Była to cała dziedzina wiedzy z zakresu strategii i taktyki uczniowskiej, dotąd przeze mnie lekceważona, bo nie miałem wielkiej konkurencji w naszej wiejskiej szkółce. Męczyła mnie ta konieczność ciągłej koncentracji, uwagi napiętej do ostateczności i dość szybko zrezygnowałem z wyścigu o stopnie.

      Mogłem się za to odprężyć na lekcjach geografii z dobro­duszną panią profesor. Tutaj w atlasie wyszukiwałem moją wioskę i ciekawiło mnie, jakie tam są gleby, jaki jest mikrokli­mat, ile rocznie spada deszczu. Może to i było śmieszne, ale dawało mi jakieś ukojenie. Czułem się wtedy, jakbym swoją wieś odwiedzał. Wracała mi ufność i wiara w siebie. I poczułem jakiś wewnętrzny spokój. Przypływ wiary w moje życiowe przeznaczenie.

      Wśród chłopaków imponował mi Krzysiek, który miał w sobie sporą dawkę humoru i łobuzerstwa. Był takim „cwaniakiem” miejskim, ze Starowarszawskiego Przedmieścia, ulicy słynnej z zabijaków, ale chłopakiem honorowym, zdolnym i życzliwym całemu światu. Nie chodziło tu o żadną przyjaźń, nie byłem dla niego partnerem, zbyt byłem niewinny i naiwny, maminsynek i jedynak, ale podobał mi się jego swobodny styl życia i odrzucanie od siebie zmartwień i nadmiernych ambicji. Za namową Krzyśka wstąpiłem kiedyś do sklepiku „Łapy”, gdzie podawano piwo z cukrem, z beczki. Nawet, o dziwo, smakowało mi to piwo, a wcale nie przeszkadzało mi towarzystwo robotników, furmanów, chłopów i miejskich lumpów.

      Przyszedłem do domu i po raz pierwszy nie dręczyłem się myślami o ciągłym odrabianiu lekcji, o nocnym wkuwaniu i o coraz to nowszych sposobach na dobre stopnie w szkole. Poszedłem na długi spacer, połaziłem po Stadionie i wreszcie w nocy spałem jak zabity. Po raz pierwszy powiedziałem sobie: a niech to szłag trafi! I poczułem ulgę. Bo byłem zanadto spięty, aż do granic. Na krawędzi nerwi­cy, tak, że już nawet przedmioty, które zawsze były dla mnie łatwe i nigdy nie sprawiały mi kłopotu, teraz stawały się trudne. Nie można się uczyć w stanie tak silnego napięcia, strachu i braku pewności siebie.

      Ojciec znalazł w gazecie ogłoszenie o korepetycjach i jeździłem dwoma autobusami, dwójką do Buczka, a potem ósemką na Zagórską na te korepetycje z fizyki i matmy. Mój nauczyciel był młodym magistrem, który nie przykładał się zbytnio do nauki. W mieszkaniu darło się wniebogłosy małe dziecko, czuć było zapach pieluch i proszków do prania. W środku było powietrze suche i panowała jakaś duchota.

      Łysawy magister  korepetytor zostawił mnie samego z podręcznikiem, a sam zniknął w głębi mieszkania. Szybko zrezygnowałem z jego usług, gdyż te „lekcje” były zwykłą stratą czasu. Wyniosłem z nich jedną korzyść – zobaczyłem mieszkania w  miejskich w blokach. Ciasne klatki dla ludzi. A za oknem warkot samochodów i smród spalin z ich rur wydechowych. Śnieg to nie śnieg, tylko brudna plucha. To już bardziej podobały mi się wiejskie chaty, gdzie było więcej miejsca i luzu.

      Na wsi zawsze mogłem wyjść z domu, do sadu, na zieloną murawę, gdzie pszczoły i osy tańczyły mi wokół głowy, odzyskać spokój między milczącymi drzewami, które przecież żyły, krążyły w nich soki, a wśród gałęzi uwijały się ptaki, rozwrzeszczane wróble, zamyślony dzięcioł, ruchliwa sroka i zawodząca wilga. Albo wyjść w pole, gdzie nie ma nikogo, nad głową wyśpiewuje  swoje trele skowronek, przebiegają śmiesznie kicając zające, które za nic mają chłopskie miedze i granice i chowają się w zbożu kuropatwy, a bokiem skrada się lis o chytrym spojrzeniu. A w lecie powietrze aż drży i wibruje od owadów. W takiej ciszy-nie-ciszy, bo dzwoniącej życiem, można pogadać sobie nawet z Panem Bogiem, bez natrętnej obecności księdza, który wszystkich tylko poucza, z wysokiej pozycji, powiedziałbym: z ambony swojej seminaryjskiej wiedzy teologicznej.

Zdzisław Antolski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko