Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (24)
UCIĘTY KRAWAT PROZAIKA
Ach, jak boleśnie cierpieliśmy z powodu braku sukcesów naszego środowiska. Miejscowi dziennikarze ciągle sobie na nas używali z tego powodu. Porównywali nas szyderczo, na naszą niekorzyść, do tych głośnych pisarzy, którzy siedzieli w stolicy, na Krakowskim Przedmieściu, byli blisko władzy i bliżej Europy, z którymi liczyli się towarzysze władza. Nie było nas w teatrach, ani w telewizji, ani w radiu, ani w czasopismach literackich.
Miejscowi, przemądrzali dziennikarze z partyjnej prasy, szydzili z nas, że nie wydajemy książek, jakby nie wiedzieli, że to nie od nas zależy, a od tych ważnych redaktorów w wydawnictwach, którzy sami nic nie piszą, ale wiedzą, co jest dobre. A tak łatwo było podpaść i napisać coś, czego nie było wolno, co wywoływało gniew redaktora i cenzora. Wydać książkę w PRL-u było bardzo trudno. Papier był limitowany, plany wydawnicze skromne. Starzy pisarze, jak u nas pan Sylwester Banaś, z rozrzewnieniem wspominali czasy tuż powojenne, kiedy każdy członek ZLP miał prawo wydać jedną książkę rocznie. Niestety, z braku papieru, władze komunistyczne szybko wycofały się z tego rozporządzenia.
Siedzieliśmy w Ośrodku Literackim, który Urząd wynajmował w kamienicy z lokatorami, ja i Ryszard Miernik, który tę instytucję wymyślił i założył. Stanowisko w urzędzie stracił, bo był atakowany, zarówno przez solidarnościowców, jak i partyjnych. Teraz całkowicie poświęcił się pisaniu.
Zastanawialiśmy się, jak poszerzyć środowisko, aby i u nas powstał Związek Literatów. Jakiś zły los, czy pech, sprawiał, że zawsze brakowało nam jednego członka do wymaganego minimum. A kiedy wreszcie, po wielu staraniach i wysiłkach, skompletowaliśmy minimum, to zawsze jeden z nich nagle umierał. I znów trzeba było zaczynać zabawę od początku.
Raz na miesiąc, albo rzadziej, odbywały się zebrania Klubu Literackiego, który miał być takim zaczątkiem Oddziału ZLP. Przyjeżdżał na nie zawsze z wielką żółtą teczką, pan Feliks Rak, chłopski poeta z Krasocina. Opowiadał, jak w tamtejszym opuszczonym wiatraku chce zorganizować Muzeum Chleba. Gromadzi już eksponaty: żarna, cepy, dzieże itp. Zawsze po zebraniu, prosił mnie, żebym odprowadził go na dworzec PKS. Wręczał mi przy tym swoją teczkę, która było pioruńsko ciężka i zastanawiałem się, co też pan Rak w niej wozi? Pan Feliks był więźniem obozu w Dachau i napisał wstrząsający pamiętnik „Krematoria i róże”. Po jego śmierci napisałem notatkę wierszem:
WIATRAK PANA FELIKSA
Pan Feliks Rak, poeta z Krasocina,
przyjeżdżał do Kielc na zebrania literatów.
Odprowadzałem go później na dworzec PKS.
Jego teczka była ciężka, jakby nosił
w niej młyńskie kamienie.
Pan Feliks, były więzień Dachau,
nigdy nie stracił wiary w człowieka.
W starym wiatraku urządził muzeum chleba.
Ten wiatrak w moich myślach
jest dziś pomnikiem pana Feliksa.
Niestety, po 1989 roku, w naszym drapieżnym neo-kapitalizmie, wiatrak został rozkradziony, a Muzeum Chleba diabli wzięli. Szkoda, ze względu na pamięć o panu Feliksie i jego staraniach.
Pani Agnieszka, autorka wspomnień z przedwojennych czasów, kiedy była biedną dziewczyną ze wsi, przynosiła dla poczęstunku flaszkę piołunówki, Robiła ją sama, bo była znaną i cenioną zielarką. Została nią w czasie okupacji, kiedy leków nie było w aptekach. Jej mąż zginął rozstrzelany przez Niemców w czasie wojny. Pani Agnieszka poprzez ZBOWiD, organizację kombatancką, i wspólne imprezy byłych partyzantów przy ogniskach, miała wiele znajomości wśród komunistycznych bonzów, znała nawet osobiście Mieczysława Moczara. Któregos dnia zaprosiła do siebie samego Jóżefa Mortona, słynnego pisarza z miejscowości Chroberz, debiutującego jeszcze przed wojną. Z tego sanacyjnego okresu Morton przyjaźnił się z Jerzym Andrzejewskim i Czesławem Miłoszem, którzy odwiedzili go podczas okupacji podczas podróży do znanego krytyka Kazimierza Wyki. Ale dowiedzieliśmy się o tym już po okrągłym stole. Wcześniej Miłosz by na ostrej cenzurze, jako „wróg PRL-u”, choć był też raczej lewicowy, o czym nie mogliśmy wiedzieć.
Nie mogłem w to uwierzyć, kiedy Morton siedział naprzeciw mnie i pił bladą herbatą, pobrzękując łyżeczką. Trudno było go zrozumieć, gdyż miał wadę wymowy. Pytał, którą jego książkę cenię najbardziej. Odpowiedziałem onieśmielony, że przedwojenną „Spowiedź”, „Mój drugi ożenek”, a jako chłopak, w podstawówce, lubiłem czytać „Kamillę, czyli spowiedź dziewczęcia”.
O dziwo, takie samo pytanie, którą jego książkę lubię najbardziej, zadał mi w nocnym autokarze, podczas wycieczki w sandomierskie (którą organizował oczywiście, niestrudzony nasz przywódca duchowy, Ryszard Miernik). Wszyscy wokół drzemali, utrudzeni zwiedzaniem i biesiadowaniem, tylko my, pan Wiesław i ja, rozmawialiśmy. Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że „Pałac” (nadal tak uważam), choć to już było po „Kamieniu na kamień”, za którą to książkę otrzymał Nagrodę Nike.
Ryszard zaczynał pracę od przejrzenia poczty, a następnie zabierał się za klejenie swojej książki. Komputerów jeszcze nie było i Ryszard swoje maszynopisy ciął nożyczkami, jeśli dopisał coś nowego, co mu przyszło do głowy, wklejał w odpowiednie miejsce. Dzięki tej metodzie twórczej, jego dzieło przypominało chodnik, który ciągle się wydłużał, bo Ryszard nieustannie go uzupełniał o nowe fragmenty. Była to metoda słynnego francuskiego pisarza, Marcela Prousta, a Rysio chętnie z niej korzystał.
Nasza praca polegała na dokumentowaniu dorobku środowiska regionalnego i doradzaniu początkującym pisarzom przy przygotowaniu książki do druku. Czasami wpadał do nas Adam Ochwanowski z wódką i wtedy było święto. Zaglądał też Jurek Fronczyk z butelką i rybą wędzoną owiniętą w gazetę. Wieczorami, kiedy lokatorzy narzekali na hałasy, że spać im nie dajemy, przenosiliśmy się do mieszkania Jurka, które znajdowało się niedaleko i toczyliśmy dysputy do świtu.
Aż wreszcie i dla nas przyszły lepsze dni. Sztukę naszego dramaturga miał wystawić Słynny Teatr w Dużym Mieście. Pojechaliśmy tam wszyscy wynajętym autobusem. Był więc dramaturg ze swoją nową narzeczoną i wszyscy inni piszący na prowincji. Ale byli także nasi plastycy, którzy rysowali przez całe swoje życie nasze zabytki, albo pola swoich wsi rodzinnych, był także gitarzysta, który przez cały rok dawał koncerty na akademiach ku czci i były nasze dziewczyny, które czytały nasze nieliczne książki. Przychodziły na nasze spotkania autorskie, wystawy, a także piły z nami wódkę i niekiedy chodziły z nami do łóżka.
Sztuka była awangardowa. Aktorki biegały po scenie w kształcie areny cyrkowej wysypanej piaskiem i pakowały walizki, a następnie nerwowo je wypakowywały, przebierając się w coraz to inne stroje. W trakcie tego wyczerpującego zajęcia, wykrzykiwały z zadyszką swoje kwestie. Szczerze mówiąc, niewiele można było usłyszeć, a ponieważ sztuka była nowoczesna, to i nie było w niej wiele sensu, ale przecież właśnie o to chodziło. A może sens był metaforyczny, ale głęboko ukryty, którego wówczas nie mogłem rozszyfrować. Za mną siedział znany aktor, Jerzy Stuhr, którego widziałem wiele razy w telewizji, co dodatkowo rozpraszało moją uwagę.
Po spektaklu, reżyser poprosił wszystkich do foyer teatru, gdzie częstował nas ponczem. Natychmiast nasi prozaicy i rzeźbiarze wystąpili do przodu i wyciągnęli nasze prezenty regionalne, a najważniejsze było wielkie pęto wiejskiej kiełbasy i wódka czysta zwykła. Dopieroż zaczęło się bratanie między artystami z dużego miasta i z prowincji. Ale po niedługim czasie można było zauważyć, że nasi artyści, którzy pili szklankami wódkę zaczęli się gromadzić w kupce razem i roztrząsać stary problem niemożności prowincjonalnej, a artyści wielkomiejscy z czarkami ponczu skupili się wokół sławnego reżysera i roztrząsali problem niemożności europejskiej. Tylko poeta, Adam Ochwanowski, dobrze się czuł w obu grupach: wielkomiejskiej i prowincjonalnej, zwłaszcza, że jego wiersze były już prezentowane w teatrze STU, a reżyserem, Krzysztofem Jasińskim, zdążył się wcześniej zaprzyjaźnić.
Wracaliśmy naszym autobusem w nocy, śpiewając ludowe przyśpiewki i popijając wódkę z nakrętek do termosów.
Kilka dni później siedzieliśmy wszyscy w Centrum Literatury Prowincjonalnej roztrząsając kwestię, czy nasza literatura odniosła sukces czy porażkę? W końcu jednak Ryszard, nasz główny prozaik orzekł, że to była jednak klapa.
Na takie dictum nie wytrzymał autor sztuki, porwał ze stołu nożyczki, którymi główny prozaik sklejał swoje dzieła, następnie chwycił go za krawat i uciął mu go za jednym ciachem, tuż za węzłem. Pozostały mu w dłoni odcięty kawałek wrzucił do wielkiego wiklinowego kosza.
Ten gest uczynił z niego później bohatera opozycji, który uciął czerwony krawat rewolucji. Wszak Ryszard należał do PZPR, bo, jak sam mówił, zależało mu, aby byli tam ludzie mądrzy, a nie głupi i wiele załatwił dla kultury regionalnej, dzięki tej przynależności. A zawsze bardziej lubił konkretne działanie, niż hurrapatriotyczne okrzyki. Z jego starań powstał ośrodek rzeźbiarski „Wietrznia”. Bo miasto otaczają ze wszystkich stron kamieniołomy, już nieczynne, obecnie na emeryturze, jako rezerwaty przyrody. Kadzielnia na południu, gdzie teraz jest amfiteatr, kiedyś na wagary chodzili tam uczniowie miejscowego gimnazjum – Dygasiński i Żeromski, potem najstarsza Karczówka, gdzie wydobywano miedź, na zachodzie wielkie zapadlisko w ziemi, czyli Ślichowice, a na wschodzie Wietrznia. Niejedną biesiadę artystyczną tam odbyliśmy. Właśnie tam dowiedziałem się od Jurka Fronczyka o samobójczej śmierci Edwarda Stachury, zanim tę straszną wiadomość podały gazety i czasopisma literackie.
Główny nasz prozaik, Ryszard Miernik, siedział nieporuszony po szaleńczym czynie dramaturga Henia. Obcięty kikut krawata sterczał mu u szyi żałośnie. Ale nadmierny wysiłek i emocjonalne przeżycie źle wpłynęły na anemicznego z natury dramaturga, któremu nagle siknęła krew z nosa rozpryskując się malowniczo po ścianach, na których wisiały portrety sławnych pisarzy prowincjonalnych. Widocznie napięcie emocjonalne sprawiło, że pękła mu jakaś żyłka w nosie. Zwiększone emocjami ciśnienie krwi sprawiło, że sikała ona z wielką siłą, rozpryskując się po ścianach aż po sufit. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i siedziałem jak sparaliżowany, patrząc na czerwony gejzer, mający swe źródło w nosie dramaturga. Również Ryszard nie wiedział, co się stało i po przezwyciężeniu pierwszego szokującego wrażenia, chciał biec do telefonu, aby wzywać pogotowie.
Przerażone dziewczyny z redakcji wydawnictwa rzuciły się do swojego szefa na ratunek. Gorączkowo przyrządzały kompresy i bez przerwy pocieszały go słowami otuchy. Natomiast prozaika Ryszarda gromiły wściekłymi spojrzeniami, ale bały się powiedzieć coś ostrego, bo minę miał straszną, przerażoną, a przy tym ponurą i zawziętą.
Henio powoli się uspokajał i dochodził do siebie. Nawet zaczął żartować i na koniec wyciągnął do Ryszarda dłoń. Ten zaśmiał się, tylko, bo sytuacja była w istocie gombrowiczowska, a Ryszard kochał twórczość Gombra i nawet zorganizował rajd szlakiem autora „Pornografii” po Kielecczyźnie, na który zaprosił panią Joannę Siedlecką.
Po chwili panowie podali sobie ręce, a Ryszard przyznał, że chciał tylko sprowokować Henia do żywszej reakcji. Ale nie spodziewał się aż takiego krwawego efektu.
Incydent ten nie wpłynął w najmniejszym stopniu na przyjaźń między dramaturgiem Heniem, a prozaikiem Ryszardem.
POST SCRIPTUM
Aż mnie korci, żeby teraz zacytować wiersz Adama Ochwanowskiego „Portret liryczny Ryszarda Miernika”.
w kieleckim rezerwacie
na ulicy szkolnej
pod numerem dwadzieścia osiem
łamane przez osiemnaście
żyje z rodziną
i sam ze sobą
na kocią łapę
ryszard miernik
pomnik przyrody
gdy wykręcam numer
345 – 89 – 46
odzywa się w słuchawce
puszcza jodłowa
słychać oddech
zapomnianych przodków
w telefonie zaufania
dla umarłych
w telefonie nieufności
dla żywych
czasem wpadamy do siebie
na angielską gorzką
o smaku polskiego piekła
miernik patrzy uważnie w oczy
rozlicza z nienapisanych wierszy
pyta o program na jutro
sny wczorajsze odcedza
jak ziemniaki
choć sny kocim zwyczajem
chodzą
swoimi drogami
w kieliszkach
świece się palą
i tylko bóg świadkiem
do jakiej dorastamy
wiary
miernik często jeździ do zagnańska
– starzejemy się stary –
mruczy do bartka
nie wygramy biegu
z czasem
bartek szumi niespokojnie
wpatrzony w dostojną brodę
gościa
bartek – miernika rówieśnik
bo miernik
był tu od zawsze
18. II. 2000
.
Zdzisław Antolski