Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Ani ziemia obiecana, ani nikt nie czeka…
Proszę pozwolić na osobistą refleksję. Kiedy siedziałem w celi w Areszcie Śledczym w Białołęce w 1982 roku, wielu z internowanych rozważało możliwość emigracji. Bez problemu mogliśmy sobie wybrać kraj, w którym chcielibyśmy spędzić resztę życia. Kiedy w 1984 roku siedziałem w więzieniu na Rakowieckiej (za książki, za książki!) moja matka napisała do mnie list abym wyjechał. Bała się o mnie. Bała się, że mnie zabiją. Nie wyjechałem, nie mógłbym wyjechać. Wiem to ze stuprocentową pewnością, że nigdzie bym się nie zadomowił, nigdzie nie poczułbym się dobrze, nigdzie nie potrafiłbym zbudować się na nowo.
W żadnym razie nie znaczy to jednak, że w jakikolwiek sposób potępiam decyzję tych, którzy zdecydowali się wyjechać. Nie są dla mnie ani mniej patriotyczni, ani mniej rozsądni. Szczęśliwie jest to czas, gdy każdy może wybrać miejsce, w którym się odnajdzie, w którym będzie szczęśliwy, o którym powie, że to jego miejsce na kuli ziemskiej.
Jarosław Wąsowicz wyjechał. Wybrał Londyn. Przynajmniej na wiele lat. I może od razu warto powiedzieć, że nie był typowym emigrantem. Przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze: wyjeżdżał, najpierw na trzy miesiące w 1995 roku, a potem, w 2002 roku już na stałe, z jednak niezłą znajomością języka – w Polsce uczył angielskiego. Po wtóre, inaczej niż większość emigrantów, bardzo jasno potrafił definiować swoje oczekiwania zawodowe. Twardym charakterem, pracowitością, determinacją dreptał do wyznaczonego celu. Po trzecie wreszcie należy Wąsowicz do tej grupy, chyba niezbyt licznej, która nie przywiązuje się do miejsc, krajów, którą ich wewnętrzna energia pcha wciąż gdzie indziej. Swoją emigracyjną przygodę postanowił kontynuować od tego roku w Chinach.
Co więcej, autor „Przystanku Londyn” był bardzo świadomym i zdeterminowanym emigrantem. Świadomym, bo nie pozostawiał w Polsce niczego – rozpadł mu się związek, pozbył się majątku, jechał, inaczej niż większość emigrantów, od razu z myślą, że „rozdział Polska” jest już na trwałe zamknięty.
Uczył się, szlifował język, szukał każdej możliwości do rozmowy poszerzającej jego sposób rozumienia, chciałoby się powiedzieć, rdzenia językowego, a jednocześnie chwytał każdą robotę. Wróć, nie każdą. Też inaczej niż większość rodaków. Na „ścianie płaczu” interesowały go tylko ogłoszenia/propozycje po angielsku. Nie przywiązywał się do tych prac – firmy kanapkowej, restauracji, pubów. Wchodził gdzie mógł, szukał swojej przestrzeni. Także tej dosłownej, mieszkaniowej. Trzynaście mieszkań, trzynaście miejsc, w których stykał się z inną kulturą, obyczajem, językiem. Korzystał, ale bez wielkiej traumy potrafił też odpuścić, pójść na ryzyko, szukać na nowo. To rzadka cecha, mam wrażenie dana nielicznym. To po prostu odwaga.
Tak, przypadek, jak najpewniej w życiu każdego emigranta i w jego, Wąsowicza, odegrał pewną rolę. Tak, poprzez darmowy kurs, wszedł w świat grafików komputerowych. Ale znów, inaczej niż innym, nie zależało mu na papierze ukończenia kursu. Z determinacją, pracując jako wolontariusz, uczył się zawodu, otwierał pozornie mocno zatrzaśnięte drzwi.
Pytanie: nie ma w tym czegoś okrutnego? Życie w kieracie, życie, w którym liczy się tylko cel, pozycja, parcie do przodu? Szczęśliwie „przystanek Londyn” pozwalał rozwijać także pasje. Muzyka, kolaże, wystawy. To jakby inna strona budowania życia. Cieplejsza. Pewnie też dająca oddech i satysfakcję.
Był inny. Nie bał się. Ilu takich szturmuje „bramy raju”? Wąsowicz daje drastyczne przykłady, także swojej dziewczyny. Język, język, jeszcze raz język – zdaje się powtarzać. Stań się niekoniecznie taki, jak rodowici Anglicy, zachowaj tożsamość, ale naucz się myśleć jak oni, uśmiechać się w podobny sposób, korzystać ze swoich praw jak oni. Masz uprawnienia nauczyciela – nie aplikuj o stanowisko jego pomocnika. To na nic. Liczą się twoje umiejętności, tylko one.
Czasami się zdziwimy czytając tę książkę – okaże się, że tych kilkaset kilometrów jakie nas dzielą, to Himalaje. Tak jak z tym hartowaniem się. My z mroźnego wschodu okutani, oni porozbierani także w zimie, listonosz w krótkich spodniach, dzieci na mszy w krótkich rękawach. Albo system opieki społecznej. Nie pracujesz, OK., dostaniesz zasiłek. Ale – jeśli chcesz być uczciwy, zgłosisz, że wziąłeś w tym czasie jakąś pracę zleconą… Nie, lepiej nie…
Czym jest ta książka? Przecież nie reportażem. To także nie pamiętnik. Swoją drogą czytając tę książkę zastanawiałem się, jak by ona wyglądała, gdyby Wąsowicz pisał ją właśnie w formie pamiętnika. Ile byłoby w niej zwątpienia, niewiary, jak porażki odbijałyby się w tych zapiskach. Bo jednak jest to książka pisana z innej perspektywy – perspektywy sukcesu i chyba raczej dumy z własnej postawy. Zasłużonej – tak, autora „Przystanku Londyn” można podziwiać, ale… No właśnie. Ilu z tych, którzy decydują się na wyjazd, na budowanie wszystkiego od zera ma poczucie, że może łatwiej, ale jednak nikt tam na nich nie czeka, że niczego nie dostaną w ramach „gwarancji”?
Warto tę książkę czytać, aby uniknąć błędów, warto, aby skopiować niektóre zachowania, warto aby móc powiedzieć: tak, ja też potrafię.
A może nie warto? Nie czytać – wyjeżdżać?
Jacek Wąsowicz – Przystanek Londyn, Wydawnictwo JanKa, Warszawa 2015, str. 236.