Katarzyna Wójcik
Przedwojennej zbrodni czar…
W 1936 roku (czyli w czasach, kiedy istotne było, czy chrześcijanin leczy się u lekarza chrześcijanina) doszło do sensacyjnego procesu Pawła Grzeszolskiego, sądzonego za rzekome otrucie żony i dwójki nastoletnich dzieci mało wówczas znanym talem. Proces początkowo odbywał się w Sosnowcu, gdzie zaszły wszelkie wypadki, później przeniesiono go do Warszawy, w rezultacie czego sprawa zelektryzowała całą ówczesną Polskę. Obrony podjął się „słynny adwokat z Warszawy, doktor Zygmunt Hofmokl-Ostrowski. Pan mecenas, ze swym połyskliwym czołem przypominającym głaz spłukany deszczem, był legendą stołecznej palestry (…)”. W całej sprawie, oprócz głównego podejrzanego, istotną rolę odegrała liczna rodzina jego żony – Bugajowie, a przede wszystkim Eugenia Kuczalska z domu Bugaj.
Więcej w tej sprawie pytań niż odpowiedzi. Bo czy wykształcony człowiek, postępowy inżynier, lubujący się w naukowych książkach, samouk, któremu nawet nauka hebrajskiego nie była straszna, mógł doznać palącej potrzeby wyzbycia się członków swojej rodziny w tak prozaiczny sposób, jakim jest dosypywanie do jedzenia jednego ze składników trutki na szczury?
„Jeśli komuś się wydaje, że lata trzydzieste w Polsce to był czas meloników, kabaretów i strusich piór, należy takiej osobie uzmysłowić, że lata trzydzieste w Polsce to był dosyć ponury czas procesów, apelacji, kasacji, pieniactwa i ogólnego szwendania się po sądach.”
Niełatwym zadaniem dla pisarza jest wyciągnięcie średniej z artykułów w przedwojennych gazetach (co tytuł to inne informacje, niekoniecznie prawdziwe), doszukanie się na czarno-białych, fatalnie retuszowanych fotografiach sylwetki oskarżonego i innych uczestników procesu, wygrzebanie starych spisów mieszkańców i zsyntezowanie tego wszystkiego w taki sposób, żeby czytelnik miał wrażenie, że nagle znalazł się w Polsce lat trzydziestych i śledzi cały bieg wydarzeń. Zbigniew Białas podjął się tego trudu i wyszło mu to więcej niż dobrze.
Powieść kryminalna to pewnego rodzaju wyzwanie i dla autora i dla czytelnika. Piszący musi umieć tak poprowadzić historię, aby odbiorca czuł się zawsze o krok dalej niż bohater prowadzący śledztwo (mowa oczywiście o dobrych kryminałach). Czytelnik z kolei powinien umieć wcielić się w swoją rolę obserwatora-detektywa tak, żeby rozwiązanie zagadki było dla niego raczej satysfakcją że miał rację, niż zaskoczeniem że się mylił. Gdzie w tej teorii umiejscawia się „Tal”? Ano nie ma go tam wcale. Bo ta powieść toczy się w zupełnie inny sposób niż klasyczny kryminał i w zupełnie inną grę wciąga.
„Tal” to forma capotowskiej „non-fiction novel”, jak podaje autor książki we wstępie. Trzeba dodać: criminal non-fiction novel. Bo to nie jest taki sobie zwyczajny kryminał, choć tematyka wskazuje na ten gatunek. Tutaj wszelkie konwencje powieści tego typu zostają złamane. Nie ma śledczego-alkoholika, prywatnego detektywa z ponadnaturalnymi zdolnościami dedukcji, wścibskiego dziennikarza, znudzonej gospodyni domowej z żyłką detektywistyczną ani żadnej innej postaci, która w swoim genialnym umyśle potrafiłaby połączyć wszystkie fakty i w spektakularny sposób, w odpowiednim momencie, wskazać mordercę. Policjanci, występujący w powieści, są jedynie statystami na planie. Nie ma standardowej drogi „po nitce do kłębka” – wiadomo co jest przyczyną śmierci ofiar, wiadomo kto za tą śmiercią stoi, choć pewność co do tego ostatniego jest dosyć chwiejna. Są za to fakty schludnie ubrane w fabułę.
Przede wszystkim nie jest to żadne śledztwo, a po prostu przedstawienie całej historii z punktu widzenia… no właśnie, kogo? Widać zarówno działania Grzeszolskiego, jak i innych postaci. Nie są to jednak działania pełnie i szczegółowo opisane. Pozwolono czytelnikowi wniknąć w niektóre myśli bohaterów, ale myśli te wcale nie prowadzą do rozwiązania sprawy i nie dają uczucia wszechwiedzy. Zbigniew Białas dokonał w swojej książce rzeczy niebanalnej, uniknął mianowicie wartościowania postaci. Nadał im za to bardzo złożone i skomplikowane rysy psychologiczne. Tak złożone, że czasami można się zastanawiać, czy aby na pewno bohaterowie są zdrowi na umyśle (a może to ta przedwojenna mentalność?). Ich zachowania i decyzje nierzadko są zupełnie irracjonalne i nie wiadomo czemu mają służyć. Tak zręczna charakteryzacja postaci powoduje, że czytelnik błądzi w labiryncie domysłów i nawet zakończenie nie daje odpowiedzi na pytanie: kto jest mordercą?
Dwie postaci wysuwają się na pierwszy plan: główny bohater – Paweł Grzeszolski i Eugenia Kuczalska – siostra zmarłej żony Grzeszolskiego. Ich relacje są dość zagadkowe, pojawia się wątek jakichś listów, które rzekomo posyłali sobie przez dozorczynię, wiadomo że czasami ze sobą sypiają, ale w rezultacie się nienawidzą. Kuczalska oskarża o otrucie rodziny Grzeszolskiego, on z kolei odbija piłeczkę w jej stronę. Mnóstwo w tej historii plotek i domysłów, trudno wyłowić kto w tym wszystkim ma rację i stanąć po czyjejkolwiek stronie. A do tych dwojga trzeba jeszcze dodać Pelagię Staciwińską, dwudziestokilkuletnią dziewczynę, niby-kochankę Grzeszolskiego, później jego żonę. Z treści jednak wynika, że ich relacja była co najmniej osobliwa – nie łączyły ich żadne kontakty seksualne.
Wbrew pozornemu chaosowi, treść książki jest bardzo poukładana. Składa się ze stosunkowo krótkich rozdziałów, podzielonych na dwie części: przed procesem i w trakcie procesu, a nawet po jego hipotetycznym zakończeniu. Czy może raczej na dwie części, z których w jednej czytelnik staje to po jednej stronie (Grzeszolski), to po drugiej (Kuczalska), a w kolejnej próbuje wejść w rolę adwokata Hofmokl-Ostrowskiego i zadaje sobie pytanie, czy próba samobójcza Grzeszolskiego i Staciwińskiej-Grzeszolskiej okaże się udana.
W analizie tej powieści nie może zabraknąć tego, co ostatecznie nadaje jej charakterystyczny ton. Chodzi oczywiście o warstwę językową. Najprościej chyba byłoby określić ją dwoma słowami: przewrotność i ironia. Te dwie cechy Białas umiejętnie dobrał i wymieszał, uzyskując w ten sposób tragifarsowy styl, jednocześnie nie nadając treści pozorów śmieszności. To ironia, która powoduje dyskretny uśmiech, a nie wybuchy śmiechu. Leksyka świadczy o dużej świadomości językowej autora i o tym, że nie boi się on eksperymentować w tym zakresie, czego dowodem jest choćby stylizacja opisu fabryki na język biblijny:
„A to była potężna huta. Odlewnie, cynkownie, tlenownie, walcownie. Warsztaty, kotły, piece, kominy. Moloch, labirynt, kolos, lewiatan. A imię jego czterdzieści i cztery. Kapitał akcyjny firmy – czterdzieści cztery miliony złotych. Cztery tysiące czterystu czterdziestu czterech pracowników. I wstąpiła Pelagia do wnętrza molocha, przeszła przez bramę i wzdłuż budynków dotarła do działu sprzedaży, gdzie pracowała jej siostra (…).”
„Tal” to bardzo inteligentna powieść, trudna do sklasyfikowania jako konkretny gatunek. Jej lektura absorbuje, wciąga, powoduje że czytelnikiem targają wątpliwości i różne uczucia względem bohaterów. Nie lada atrakcja dla koneserów kryminałów, znudzonych powielanym wciąż modelem powieści kryminalnej, z linearnym rozwojem akcji, zakończonym ujęciem oczywistego winowajcy. I zaprzeczająca teorii, jakoby polski czytelnik kryminałów nie rozumiał zawartej w nich ironii.
Zbigniew Białas, Tal, Wydawnictwo MG, Warszawa 2015.