Marek Jastrząb
Medytacje przed włożeniem chomąta
Patrząc w lazurowe oczęta znajomych, dochodzę do wniosku, że nie warto być oczytanym chomikiem. Im się mniej dokładnie o czymś tam wie, tym łatwiej żyć po ludzku, tym łatwiej wykrzesać z siebie właściwą wrażliwość.
Nadmiar, przesyt, zagęszczenie faktów, czy to nie za wiele przymiotników określających tkwiącą we mnie magmę?
Intuicja
Nie jestem wstrzemięźliwy w doborze ugłaskanych słów. Nie przestrzegam świętej zasady, że lepiej dwa razy pomilczeć, aniżeli raz wyskoczyć z kapci. Dosadne nazywanie rzeczy po imieniu przychodzi mi z trudem. Lecz, że jest to dla mnie trud nieuleczalny, z różnych względów cały ten rwetes wydaje mi się wyolbrzymiony. Jest to moja podróż do kresu, tam, gdzie buszuje antysens, a człowiekowi będzie dozwolone prowadzić ludzkie życie. Lecz na razie nie ma rady; jest jak jest i nic mi nie pomoże: ani mój bunt, ani moja rezygnacja.
Konfuzja
Tanecznym krokiem dziarskiego safanduły wkracza w zawiesistą atmosferę knajpy. Jednakże uprzednio zrozumiałe tęsknoty, nikotynowy klimat dyskusji o czymkolwiek, te rajcowne nastroje z wychuchanych wspomnień, ulatują z niego wprost w sielankową dal, zlatują wręcz na przygnębiony pysk, bo oto zamiast już od progu znaleźć się w znajomej gmatwaninie zauroczeń, widzi się w otoczeniu pejzażu z zupełnie innej spelunki, w atmosferze z innego opowiadania.
Przerwa w pracy
Dzień był w zasadzie niecodzienny. Już od świtu wziąłem się za zmagania z bilansem życia. Jednak w okolicach śniadania przeszła mi chętka na dogłębną ekspiację. Co z tego, że robię te podsumowania, że wchodzą mi one w krew, że nawykam do swojej porcji pokuty, nie mogę bez niej zasnąć, a z nią tym bardziej, więc nie wiem, gdzie lekko pobłądziłem, a gdzie na dobre zaniedbałem się w konkluzjach!
Żywot człowieka kokosowego
Ostatnio, gdy nikt z ubocznych nie włazi do mnie, by mi ze złością oznajmić, że nie ma mi nic do powiedzenia, gdy mogę bez przeszkód pogrążyć się we wzdychaniu, z nachalną żarłocznością wygłodzonego clocharda, przypichcam sobie rzetelne papu z cebulką.
Otwieram wieko skrzyni, w której, oprócz cymesowych pamiątek przewiązanych wzruszeniami, gnieżdżą się bilety tramwajowe świadczące o tym, że onegdaj bywałem człowiekiem ze wszech miar zamożnym.
Podróże kształcą
Ciekaw świata, żądny przygód, zbudował dalekomorski jacht, którym zawijał do wszystkich portów Ziemi. Po latach, już jako okrzepły wilk morski, powrócił do rodzinnej przystani. Gdy wysiadał na znajomy pomost, ze wzruszenia przestał uważać pod nogi, przewrócił się, wpadł do wody i utonął.
Opinia
Myślenie indywidualnymi kategoriami nie licuje z obecną powagą jednostki. Liczy się myśl zbiorowa. Dawniej, gdy pleniła się pojedyncza, każdy mógł, bez uciążliwych konsultacji, mieć rację. Teraz poglądy mają szansę powstawać szybciej, a często z wyprzedzeniem realiów. Rzecz jasna, możemy obserwować nieuchronną wpadkę i bywa, że jakiemuś wesołkowi, wypśnie się trefna idea, lecz, mój ty Panie, tego rodzaju przypadki są marginalne i od razu tępione!
Siła przyzwyczajenia
Kiedy mam się dosyć, mam dosyć siebie takiego, jakim widzą mnie ludzie, którym wydaję się godny litości, a nie takiego, jakim jestem w środku. Gdy zakładam swoją codzienną, obronną twarz, oddycham z ulgą, że zostawiając ją na nocnym stoliku, rankiem odnajduję w niej te same wady, czy te same zalety, że noc nie pozbawiła jej ulizanego uśmiechu i nadal dysponuję dobrodusznym grymasem naiwnego bęcwała.
Jego portret
Zaraz, jak się wejdzie do pływalni z obrazami, widzi się twarz mężczyzny okutanego w nicość. Ma na sobie wymalowany uśmiech człowieka, który postanowił obwieścić światu, że jest wesoły do suchej nitki. Ale że uśmiech streszcza jego niezborny stan ducha, że nawet migdałki, realistycznie odpicowane za pomocą snajperskiego pędzla, nie ratują sprawy, na pierwszym planie widać bezwzględne zero pointy, wizji, anegdoty.
Śladowo i na dużych obiekcjach można tylko przypuszczać, że przystaje do zamiaru twórcy. Lecz zamiar jest, czy nie ma go ani na lekarstwo, mężczyzna z portretu, usadowiony w babuniowym fotelu, chciał-nie chciał, robi złą minę do dobrej gry.
Aktor przed premierą
Jest nieruchomy. Oczy wypalone, tępo świdrują przestrzeń. Mają wyraz bezwyrazowy. Czyta; lub sprawia wrażenie, jakby na chwilę oderwał wzrok od książki. Książka jest nieporęczna i spoczywa na czymś w rodzaju sztalug.
Za oknem świeci słońce, w kącie stoi łóżko nakrapiane purpurą, fotel emanuje żółcieniami, lecz dominującym kolorem jest bezwzględne panowanie szarości, która wyodrębnia głębię dywanu i małego biurka.
Obraz jest olejny, lecz mężczyzna siedzi obojętny na technikę jego wykonania. Ma wąskie usta zatrzaśnięte do pierwszego dzwonka, rozgadane po trzecim. Skupione, wysokie, przeorane frasunkami czoło. Ręce żylaste, mistrzowsko pociągnięte bezbarwnym lakierem.
Nad głową wisi mu brzytwa. Nie spada, tylko jest coraz mniej malachitowa, a coraz mocniej hebanowa, jak filmy Bergmana.
Motyw
Gdy się zwiedza, zawsze coś tam w pamięci zostaje. Jest się wtedy uduchowionym zastanawiaczem, konkwistadorem wrażeń, mędrcem płodzącym osobiste refleksje, no i nie bez znaczenia jest fakt, że, jak się powraca z terenów tropikalnych lub wystawowych, można być szpanerem z paluchem dziobiącym we wspomnieniowy slajd, można, od niechcenia, napomykać, tu byłem, to widziałem na własne oczy i nikt mi już nie powie, że piramidy są w Szwecji.
Odsapka Don Kichota
Otwierasz radio lub telewizor i zaczyna się twój ulubiony zgryz pod tytułem “masz babo placek”. Słuchasz zwyczajowych porcji przerażeń, trefnych michałków, lukrowanych nieszczęść i sprawozdań, które tratują twój mózg. Masz w oczach strach, a twoje usta same składają się do przekleństw. Lecz, spoczywając w lubym zasięgu laczków, w stylu niewyszukanym i mało pontyfikalnym, wydziwiasz na emitowany temat, wrzeszczysz w niewinny ekran “a nie mówiłem?”
Mówiłeś i powiesz jeszcze nieraz, dobry człowieku, stara fujaro, wiotki brutalu z kożuchem w butonierce. Jeszcze nieraz powiesz, z taktownym westchnieniem ulgi, że na szczęście to już nie twój cyrk, nie o tobie pieśń, a ty, to nie ty.
Królewicz i bubel
Na łowieckich bezdrożach królewicza Zagryzka, dnia roku przestępnego, a tajemniczego, rozegrały się wydarzenia dziwne i niepojęte. A doklousia kwitły przezacne uroki, bujne rozmaryny, łąki spowite nieludzkim brzęczeniem i kwiaty i pszczoły wielkie jak on mikry i ptaki bezwstydne, rozśpiewane w locie…
Ludzki rozum nie ogarnie, zwykłe ucho nie pochwyci (nawet ze wzmacniaczem, nawet na marysi) tego, co przytrafiło się, gdy pojął, że jest sam na sam z głęboką fosą i nie ma dokąd spadać: zamek warowny, krucjatowy i rycerstwa pełen, drużyna wiernych obwiesiów, wszelkie marne dobro, podreptało w niebyt.
Oto nikt nie spieszył mu w sukurs, więc ujrzał się w nieszczerym polu, w dziadowskim barachle, bez rączej chabety, waciaków karbowanych złotem rozmaitem, dowodu na istnienie i wąsów na medal.
Trudno uchacha – rzekł stężałym głosem (a głos w gardzieli miał tęgo schrypiały, serdecznie ściśnięty i z żalu roztropny) – mogłem być królewiczem, to i za łajzę wydolę.
Wtem z przeciwnej strony usłyszał tętenty, bułane rumory, a na chyżym rumaku, w bereciku z piórkiem, rozpędzony wiatrem gnał Zagryzek nowy: – wypisz wymaluj – morduchna zawzięta, istny falsyfikat golony w kółeczko, a za nim i przy nim podobnie wierna drużyna wiedźminów!
Zagryzek początkowy jął w te pędy błagać falsyfikat o wybaczenie, że w porę nie rozpoznał siebie sprzed cwanej podróby, podczas gdy wiadomo ( wszem – wobec i każdemu z oddzielna), że jak świat światem, a dziad jak dziadem, żaden, choćby był z grzecznego kruszcu, nie będzie nigdy za długo panem, co wykrztusiwszy szastnął nóżką i poszedł na swój kraniec świata.