Irena Żukowska-Rumin – Teatrzyk podwórkowy

0
135

Irena Żukowska-Rumin
 

  

Teatrzyk podwórkowy


Filip Wrocławski

Tego popołudnia Aleks postanowił się powiesić. Siedział właśnie na swoim ulubionym miejscu między oknami i snuł długą opowieść, której słuchaczem był Kubik i my, przymuszeni do pozostania. Kubik, ułożywszy głowę obok talerza, to przysypiał, to podrywał się nagle, gdy Aleks dla poparcia słów uderzał pięścią w dębowy blat stołu. My zaś, rozstawieni na stołeczkach, płakaliśmy z cicha, biorąc opowieść dosłownie i nie wiedząc, co począć w tej sytuacji.

 

–  A pamiętam rok czterdziesty drugi. Miałem wówczas dwadzieścia dwa lata, całe życie przed sobą i pracowałem (wprawdzie przymusowo) w Zoolog Berlin Garten. Co to za czas! Było tam kilkudziesięciu chłopców z całej Polski i wiele dziewcząt z Europy. Wiodło się nam zupełnie nieźle. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie. Gotowała stara Helga.  Musiała mieć jakąś dziwną słabość do nas, bo inaczej nie da się wytłumaczyć bezkarności wszystkich kawałów i przykrości, jakie jej sprawialiśmy. Podkradaliśmy kiedy niekiedy cytrusy zwierzętom lub polowaliśmy na miejskie ptactwo, które trzymało się w pobliżu. Jedliśmy wszystko od kaczek aż po wróble. Ale z wróbla tyle jedzenia, co nic. Brało się za nóżki, zanurzało we wrzątku, skubało, patroszyło i wrzucało do kotła. Ale po jakimś czasie nawet zwierzętom zaczęło brakować karmy. Wyły i ryczały z głodu. Michał, opiekujący się słoniami, został przez nie zadeptany na śmierć, tylko kości zachrzęściły. A już zupełnie piekło się rozpętało, odkąd zaczęły się alianckie naloty dywanowe. Widziałem pilota, który wyskoczył ze strąconego przez działa przeciwlotnicze samolotu. Uda wyszły mu pod ramionami, bo spadochron się nie rozłożył. Cierpiał okrutnie i błagał o śmierć. Jeszcze gorszy los spotkał Eugenię, Francuzkę, opiekującą się wielbłądami. Kiedy wróciliśmy po alarmie, na wybiegu, którego doglądała, znaleźliśmy jedynie krwawe strzępy. Nie wiedzieliśmy, jak oddzielić szczątki ludzkie od zwierzęcych. Pogrzebaliśmy wszystkie w jednym dole. Z księdzem, a jakże inaczej. –

 

Tu przerwał i spojrzał na nas, badając skuteczność opowieści, wrzasnął na Kubika i uznawszy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo płakaliśmy jak bobry, jeśli te, nie dające się łatwo podejść, gryzonie, rzeczywiście płaczą, i ciągnął dalej:

– Kilkaset metrów zaraz za płotem, znajdował się obóz jeńców sowieckich. Dopust boży. Ogrodzeni drutami, bez dachu nad głową prawie w ogóle nie otrzymywali pożywienia. Czasami, gdy przechodziło się w pobliżu, prosili z cicha: -daj zakurit`- ale to było zabronione pod karą śmierci. Czasami rzucano im kilka przegniłych brukwi, rozpoczynała się gwałtowna kotłowanina, a straż, rechocząc, strzelała do nich. Na całym placu nie było ani jednej trawki, ani jednej dżdżownicy. Spali wprost na ziemi, a zimą przysypywał ich śnieg. To był czas. Miałem dwadzieścia dwa lata i jakieś jutro przed sobą. A teraz co, spracowanych rąk się dorobiłem! Nie ma po co żyć. Idę się powiesić.

 

Wstał, wyszedł do sieni i zaczął wspinać się schodami na strych. Kubik zerwał się i taszcząc swoją charakterystyczną kwadratową sylwetkę na krótkich grubych nogach, próbował go powstrzymać, bełkocząc:

 

       Szurzyn daj spokój, opamiętaj się – aż obaj zginęli w ciemnej strychowej czeluści.

 

Zaległa cisza. Podbiegliśmy do schodów, staliśmy oniemiali jakiś czas, a kiedy nikt się nie odzywał, uderzyliśmy w lament i wybiegliśmy na podwórko, szukając ratunku. Krzyczeliśmy wniebogłosy i zatracaliśmy się w płaczu, wspinając się na olbrzymią drewnianą furtę, która oddzielała nas od ulicy. Na ulicy, jak gdyby nigdy nic, panował zwyczajny ruch. Przejeżdżały z rzadka wueski i eshaelki. Przemknął stryj Grzegorz na iżu z boczną przyczepą zwaną kołyską, w której siedziała jego żona z dońskich Kozaków, kobieta niezwykłej urody, na poboczu stara Agata zwana tutaj Hapką, pasła gęś z gęsiętami, przechodził stuletni Jakub, przyznający się w chwilach głodu do pokrewieństwa z ojcem naszej babki. W kożuchu wywróconym sierścią na zewnątrz dla zdrowia i w samych skarpetkach jechał Bałaban. Z jarmarku wracały żelazne wozy, podskakując po kocich łbach i wytrząsając sadła babom rozlewającym się na wzorzystych ośminicienicowych kapach siedzeń. Drobne siwki, potomki leśnych koników, z wyraźną ciemniejszą pręgą na grzbiecie, z trudem dawały radę rozklekotanym wozom. Paweł Żeliwny prowadził zabiedzoną krowę na pastwisko. Stara Bazylicha handlująca wódką wracała, mocno kulejąc, z pobliskiego Miasteczka z nową dostawą. Sonia z brzuchem jak jesienna dynia flirtowała z młodym Sokołowskim. Zza firanki ulicę obserwował leśniczy Szwarc. Biegła pospiesznie stara Mandryczka o miękkich oślich uszach skrzętnie ukrywanych pod kretonową ciasno zawiązaną chustką.

 

I tak sunął ten korowód, nieustanna procesja konieczna dla załatwienia spraw codziennych i niecodziennych. Wszyscy przyglądali się nam jak kukiełkom w teatrzyku dla dzieci, ale nikt się na zatrzymywał.. Widać było, że niektórzy poruszali ustami, ale głosów nie słyszało się wcale. Drewniana furta, spoza której dostrzegano jedynie nasze głowy i czepiające się sztachet ręce, stanowiła jakieś urozmaicenie chwilowe w ich wędrówce, ale naszego języka nie dało się zrozumieć, jak nie rozumie się teatru chińskiego, choć się czasami ogląda. Nie sposób było się porozumieć. Aż wreszcie dojrzeliśmy tuż przed samym zmierzchem niebieski autobus, z którego wysiadła Marta i słysząc płacz, przybiegła pędem, ale dowiedziawszy się, o co chodzi, powiedziała obojętnie:

 

       A niech się wiesza.-

 

I otworzyła się furtka, i szliśmy wraz z Martą przez podwórze, ganek, mroczną sień i znikliśmy w kuchni z dużym dębowym stołem, gdzie jeszcze parę godzin temu panoszył się rok czterdziesty drugi z niedającymi się ludzkim rozumem objąć sprawami, i pozostawiliśmy Aleksa na zawsze na strychu. A wisi tam do dzisiaj, skoro o nim piszę.

 

 

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · R E K L A M A · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

{loadposition reklama_art}

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko