Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Muranowskie znalezisko
Odnalezienie w 45 lat po śmierci Marka Hłasko w Wiesbaden jego nieznanej powieści jest oczywiście literacką niespodzianką, ale jakąś wielkiej sensacją przynajmniej dla mnie to nie stanowi, ponieważ biografia i tryb życia Marka Hłasko sprawiają, że owo znalezisko mieści się logice jego fenomenu. Hłasko sprawiający niespodzianki nawet pośmiertnie, to nie dziwota. Sensacyjne natomiast poniekąd były okoliczności, w jakich młody badacz Przemysław Młynarczyk znalazł powieść w archiwum Ossolineum. Oto przeglądając kilka maszynopisów niedokończonej, a wydanej już przed wielu laty „Sonaty marymonckiej”, natrafił wśród nich na odrębną powieść, inną, choć też rozgrywającą się na Marymoncie i z głównym bohaterem o tym samym nazwisku (Rysiek Lewandowski), tyle że w latach trzydziestych, a nie za stalinizmu. Rzecz w tym, że nikt do tej pory tego nie odkrył. Ci co zapewne zaglądali do tego archiwum, byli przekonani, że mają do czynienia z kilkoma wersjami „Sonaty”.
Cóż tu napisać o odkrytej i wydanej pod tytułem „Wilk” powieści! Ot cały Hłasko w pełnej krasie, z wszystkimi jego znanymi właściwościami stylu, kompozycji, rytmu, składni, słownictwa, klimatu. To ponury obraz przedwojennej nędzy lumpenproletariackiej dzielnicy Warszawy, z całą brutalnością i bezceremonialnością jej egzystencji. Galeria typów spod ciemnej gwiazdy, rozmaitych biedaków i nieszczęśników płci obojga, ale także miejscowych drobnych wyzyskiwaczy, kapusiów, usytuowanych w bardzo konkretnej, dokładnie i z nazw ulic i miejsc opisanej przestrzeni. Można by rzecz – naturalizm przeniknięty nicią specyficznej, hłaskowskiej czarnej poezji. Do tego charakterystyczne poczucie czarnego humoru Hłaski. Jest też nieco tła politycznego w postaci działaczy socjalistycznych i komunistów-stalinowców z hołdowniczo wspomnianym Stalinem (ukłon socrealistyczny?), na moment, w tle. Sanacja pojawia się tylko w postaci wymienionego nazwiska ministra Józefa Becka. A trzeba przy tym pamiętać, że powieść tę pisał autor zaledwie 17-letni, czyli właściwie literacki osesek. W tym kontekście utwór jawi się jako niezwykle dojrzały.
„Wilk ukazał się w dwóch wersjach. Jedna w postaci saute, sam tekst powieści. Druga to wersja z obszernym, krytycznym opracowaniem naukowym. I to jest zdecydowanie cenna wartość dodana. Młody magistrant z Uniwersytetu Gdańskiego pracował nad swoją analizą żyjąc okresowo trochę w stylu hłaskowym, bo zarobkując jako stróż nocny. Powstała bardzo interesująca, wszechstronna egzegeza „Wilka”, sytuująca go w kontekście literackim, kulturowym społecznym, a także zawierająca analizę samej struktury i tworzywa powieści Hłaski. Przyjemność i pożytek z przeczytania obu segmentów edycji, bardzo duże. Co także innym rekomenduję.
Marek Hłasko – „Wilk”, Wyd. „Iskry”, Wydanie krytyczne ze wstępem i opracowaniem naukowym Przemysława Młynarczyka, Warszawa 2015, str. 342, ISBN 978-83
—
Notatnik nie tylko winem poplamiony
„Język, w którym tworzy konkretny człowiek, bierze się stąd gdzie żyje i jak żyje. Przez większą część życia byłem menelem i zwykłym robolem. Rozmowy, którym się przysłuchiwałem były mało erudycyjne. A przeżytych przeze mnie lat nie upiększały związki z klasa wyższą. Tkwiłem w gnojówkach”.
Charles Bukowski należy do tych dziwnych – dla mnie – pisarzy, od których lektury trudno mi się oderwać mimo pozornej monotonii tematycznej, jaką odznacza się ich proza. Dlaczego tak się dzieje? Oto tajemnice alchemii literackiej. Bywa, że z trudnością brnę z uczuciem znudzenia przez książki, powieści i prozę faktu, choć zdawałoby się, że pękają one wręcz od fascynujących treści i zalecają się wyszukaną, wykwintną formą A Bukowski serwuje mi niby ciągle to samo. Monotonia. Atmosfera brutalnego amerykańskiego półświatka, a w nim pijaków, dziwaków, prostytutki, bandziorów, włóczęgów, wulgarnie opisany seks „rżnięty” i wszechobecna, inwazyjna fizjologia, brzmiąca niczym gombrowiczowskie „rzyg, rzyg, rzyg” z „Operetki”. Można by rzec – mikroświat knajactwa, anus mundi. Bardzo też daleki jestem od pogardy dla takiej literatury o jakiej Bukowski napisał: „W bibliotekach czytałem czasopisma literackie (…) i byłem skonsternowany tym, co uważano za wybitna literaturę. Na stronach dominowała ulizana powierzchowność i zamulona wewnętrzna monotonia. Nie było ryzyka, nie było światła, nie było radości. Przeczytałem klasykę, dzieła dawnych mistrzów i wydawało się, przynajmniej mnie, że ci z minionych stuleci – poza rzadkimi wyjątkami – są zakłamani, chełpliwi, przemądrzali i pokrętni”.
Nie, nie podzieliłbym w całej rozciągłości tej opinii, zwłaszcza, że pamiętam słowa samego Bukowskiego, że – zacytuję raz jeszcze – „język, w którym tworzy konkretny człowiek, bierze się stąd gdzie żyje i jak żyje”. Na niniejszy tom składają się zebrane po raz pierwszy opowiadania, eseje, felietony z lat 1944-1990. Zwłaszcza owe teksty nieprozatorskie, choć nie jestem pewien czy określenia „esej” i „felieton” są tu najtrafniejsze, dają okazje do rozstania się na chwilę ze „starym świntuchem” i posłuchania pracowitego, acz niepokornego czytelnika, traktującego Villona, Dantego, Szekspira czy Dos Passosa nie bez szacunku, ale te jak starych kumpli, którym można oddać „szacun”, ale którym można tez zafundować sójkę w pod żebro.
Świat przedstawiony Bukowskiego, choć tak „odrażający, brudny i zły” nabrał pod jego piórem tchnienia jakiejś ponurej poezji, jakiegoś twórczego przefiltrowania przez niezwykłą indywidualność. I właśnie chyba od tej poezji trudno się oderwać. Daleki kuzyn naszego Hłaski? Być może…
Charles Bukowski – „Fragmenty winem poplamionego notatnika”, zebrane po raz pierwszy opowiadania, eseje, felietony z lat 1944-1990 pod red. Davida Stephana Calonne, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2015, przekł. Robert Sudół str. 284, ISBN 978-83-7392—554-0
—
Krakus z Torunia
Z zainteresowaniem przeczytałem wspomnienia Krzysztofa Orzechowskiego, aktora i reżysera, od kilkunastu lat dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, torunianina z pochodzenia, o ciekawych, mieszczańskich korzeniach rodzinnych. Właśnie od Torunia i toruńskich czasów zaczął swoją podróż do kresu pamięci, sięgając do grubo przedwojennych jeszcze czasów, przeżytych przez jego przodków. Jak na solidnego torunianina (czyli pomorzanina pomieszanego z nabytym krakusostwem) przystało, snuje Orzechowski swoją opowieść klasycznie, solidnie, bez ekscesów i grubych plotek. O czasach niesfornego dzieciństwa, mlodości o studiach w szkole teatralnej, o latach największej aktywności aktorskiej, przez pewien czas w teatrze Dramatycznym u Gustawa Holoubka, o rangach i hierarchiach zawodowych w aktorstwie, o ciekawych parantelach rodzinnych (z aktorską rodziną Benoitów – Ludwik i Mariusz, małżeństwo z Anną Dymną), o osobach ulubionych i mniej ulubionych, o sprawach teatralnych. Wszystko to ogromnie ciekawe, choć mam niedosyt, że za mało o „Słowackim”, teatrze, który w ostatnich dekadach mocno stracił na pozycji i który Krzysztofowi Orzechowskiemu udało się przywrócić do niezłego poziomu. I że za mało o jego ciekawym zespole aktorskim, bo to ostatecznie ostatnie dwanaście lat działalności Orzechowskiego, o weteranach jak Marian Cebulski i najmłodszym pokoleniu. Do tego ciekawa galeria fotografii. Ale i przy tym niedosycie, bardzo ciekawa toruńsko-warszawsko-krakowska opowieść ciekawego artysty i bardzo zajmująca lektura.
Krzysztof Orzechowski – „Podróż do kresu pamięci”, Wyd. Bosz, Olszanica 2015, str. 368, ISBN 978-83-7576-258-7