Piotr Wojciechowski – Splątane korzenie

0
171

Piotr Wojciechowski             

na biesiadę 15 października

 

SPLĄTANE KORZENIE

 

e-bilet090


  Pisząc kolejny felieton na biesiadę bardzo rzadko zaglądam do własnych tekstów biesiadnych sprzed kilku lat. Ostatnio zajrzałem. To, co było przedmiotem moich zmartwień i rozważań wtedy – stało się kluczem do lepszego rozumienia  aktualnych obserwacji i wzruszeń. W końcu września i na początku października ruszyłem się z Warszawy. Ostatnia wrześniowa niedziela zamykała zimną i zatopioną w ulewie trzydniówkę. W Jamnej, gdzieś w małych górach między Tarnowem a Nowym Sączem, już przecierało się trochę. Trafiłem tam na patriotyczne i kościelne obchody siedemdziesiątej pierwszej rocznicy bitwy batalionu AK i okrutnej pacyfikacji wsi Jamna. Batalion realizujący część planu „Burza” wymknął się Niemcom z okrążenia pod osłoną nocy, Niemcy wymordowali wszystkich, których zastali we wsi.

    Dziś to miejsce znaczą dwa pomniki i kościół wzniesiony staraniem ojca Jana Góry, dominikanina. Przy pomnikach był hymn, przemówienia, złożenie wieńców. Potem Msza w kościele. Pod dżdżystym niebem objawiła mi się Polska prowincjonalna o bardzo o przyjaznym i sensownym obliczu. Orkiestra strażacka grała pięknie, przemówienia były krótkie i powiedziane dobrą polszczyzną, złożenie wieńców przebiegało szybko i godnie, poczty sztandarowe prezentowały się godnie – harcerze z dwu organizacji, kombatanci, Sybiracy, szkoły, policja. Najpiękniej wyglądał poczet Straży Więziennej błyskający wielokrotnie klingami szabel na „prezentuj broń”. Zadziwiły mnie rozmaite mundury młodzieżowych grup rekonstrukcyjno-imitacyjnych – orlęta lwowskie, legioniści, partyzanci, powstańcy warszawscy. Po uroczystości nad nami wszystkimi warczały dwa samolociki miejscowego Aeroklubu, zataczały pętle nad mgłami wstającymi z lasów, a starosta podejmował wszystkich grochówką. Przestało padać i kolejki po zupę mogły stać pod gołym niebem.  

 Ileż to razy martwiłem się elitarnością zdarzających się w Warszawie  sytuacji. Pisałem, że oto wystawa, koncert, wieczór literacki. Spotkanie z finezyjną formą, szlachetnym wzruszeniem, czymś głębokim. A frekwencja – żałosna. Do tego bywa u nas tak, że ci, co przyszli – dumni są ze siebie, dumni, że oto wybrani, wierni, sprawiedliwi w Sodomie. A reszta – i tu wypada machnąć ręką. 

   Reszta to chłam. Zdziczenie i degradacja. My ostatni.

Na Jamnej nie było zmartwienia frekwencją. Nie było poczucia „my ostatni”. Kiedy przemówił naprawdę ostatni z żyjących dowódców lokalnego AK – można mu było pozazdrościć konstrukcji, zwięzłości, jasności przesłania.

   Może byłem tam za krótko. Ale dość długo, abym poczuł, że usprawiedliwiona  jest zmiana mojego myślenia o dzikich nieobecnych. Pisałem kiedyś w sposób zadufany:

   „Bardzo bym chciał, aby ci, co przychodzą, co uczestniczą w przeżuwaniu wykwintnych delicji kultury wysokiej, naprawdę przyswoili sobie witaminy zawarte w tych posiłkach. A to oznaczałoby – mniej zadowolenia ze siebie, więcej poczucia odpowiedzialności. My, przychodzący do źródeł wody czystej i życiodajnej, musimy czuć się odpowiedzialni za tych, którzy zostają na pustyni, za tych, co pochylając się nad ściekiem sądzą, że są u wodopoju.” Koniec autocytatu.

    Zaraz, zaraz, kto tu ma źródła czystej wody, a kto pochyla się nad ściekiem?

   Takie myśli z końca września. Początek października płacił mi za tamte ulewy i chłody cudną pogodą. Ruszyłem tam, gdzie jadą wszyscy wierzący w „złoty pociąg” – w Góry Sowie. Mój cel był inny, ruszyłem ku własnej młodości. W roku 1955 jako 17-letni maturzysta z Lublina przybyłem do Wrocławia i od razu dałem się wciągnąć do podziemnej organizacji.  Jest o niej w papierach IPN – bo SB nie miała sposobu, aby ją infiltrować donosicielami. Jak zmusić donosiciela, aby się czołgał po ciemku w błocie jaskiń?

   Wrocławscy grotołazi obchodzili swoje 60-lecie w schronisku Orzeł w Sokolcu, grupa rozrosła się, zjechali się starzy kamraci z nawet Masełko z Alaski,  Karp z Australii, Kliś z Teksasu, razem z nimi cieszyłem się, że młodego narybku tłum sympatyczny i dorodny. Nas na początku było kilkanaście osób, teraz zjechało się ponad sto dwadzieścia.

    Ciekaw byłem tych młodych, podziwiam ich sprawność i znajomość nowych technik, ale nie byłem pewny, czy będzie o czym z nimi gadać – jako z ludźmi. A choćby jako z wrocławiakami. Myślałem o nich – przed spotkaniem – dwa pokolenia różnicy. Jacy mogą być? Uformowani moralnie przez system promocji w supermarketach. Wymóżdżeni przez maszynki internetu, fejsbuka.   Współcześniacy zaczadzeni ideą postępu i tolerancji. Zabłąkani w opłotkach globalnych przedmieść.

    Tak, trochę się sprawdziły obawy.  Góry osłoniły ich jednak przed konsumenckim zglajszlachtowaniem.  A było o czym gadać. bo wystarczyło  popytać o rodziny, o dziadków, o stryjecznych i wujecznych pradziadów. Wtedy nagle otwierał się jakiś kontynent, otchłań historii, nieprawdopodobnych opowieści o ocaleniach, spotkaniach, tułaczej niedoli. Ziemianki na stepach Kazachstanu, pasiołki sybirskich liesorubów. Rodzinne groby od Charbinu, Irkucka i Czyty po Barstow w Kalifornii i Flagstaff w Arizonie. Mówiłem z prawnukami budowniczych kolei transsyberyjskiej, z prawnuczkami więźniów Sołowek, z kuzynami brazylijskich i peruwiańskich rektorów i senatorów. Ich protoplaści pożenieni z birmańskim księżniczkami i tancerkami flamenco z Kadyksu. Mieli w rodzinach samurajów i gruzińskich arystokratów, potracili majątki za Nowogródkiem, Żytomierzem, Białą Cerkwią. Ich protoplaści kończyli uniwersytety w Dorpacie, Getyndze i Perth. Ich Wrocław nie jest piastowsko-słowiański, jest europejski z warstwami niemieckimi, czeskimi, lwowskimi. Jest ich własnym poletkiem życiowej gry, ich pasem startowym w świat. Dlatego z każdym z nich chciało mi się zjeść beczkę soli.

    Polityka nasza łomocze wyboistą drogą, wiemy jedno, za chybotliwym wirażem będzie kolejny zakręt wysokiego ryzyka. Wybory, górniczy problem, uchodźcy z rozdzielnika. Myślę o tym z pewnym spokojem. Trzymają nas razem te splątane korzenie absurdów historii, narodowych nieszczęść, romantycznych szaleństw przodków. A do tego normalniejemy. Widać to na prowincji. Na kościele świętego Marcina w Sokolcu w Górach Sowich tablica dwujęzyczna upamiętniająca wspólne – dawnych i współczesnych mieszkańców  dzieło odbudowy po pożarze w prezbiterium. A ja pamiętam jakie było społeczne przyzwolenie w latach pięćdziesiątych na niszczenie wszelkich śladów niemieckości na Dolnym Śląsku. Teraz idę do lasu i widzę kamień pamiątkowy na szlaku na Wielką Sowę. Pamięci Carla Wiesena, niemieckiego przemysłowca z pobliskiego Walimia, pioniera urządzeń turystycznych w tych górach. Pomnik z dwujęzyczną tablicą świadczącą, że to Polacy go odnowili. Zrobili to, bo są tu na swoim.

   Ten kamień ważniejszy chyba od złotego pociągu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · R E K L A M A · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

{loadposition reklama_art}


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko