Przemówienie Andrzeja Gronczewskiego, laureata Nagrody ZLP im. Jarosława Iwaszkiewicza za całokształt twórczości literackiej, wygłoszone w ZLP w Warszawie 9 października 2015 roku.
Andrzej Gronczewski
K r a w ę d z i e c z a s u
Z prawdziwą radością powitałem wiadomość o przyznaniu mi nagrody Związku Literatów Polskich. Radość ogarnia mnie przede wszystkim dlatego, że nagrodzie patronuje imię Jarosława Iwaszkiewicza..
Mam więc szczególną sposobność, żeby z Państwem porozmawiać nie tyle może o dziełach wielkiego pisarza, ile o jego osobowości, o jego roli jako gospodarza rzeczy polskiej. O tym po prostu, co w naszych oczach przemienia go w strażnika wielkiego skarbu kultury polskiej, a nas przekształca w jego dłużników.
Dlaczego jesteśmy tymi dłużnikami ? Dlatego, że w ciągu różnych dekad zadawaliśmy Mu wiele pytań. Pytaliśmy o doświadczenia religijne. Nękaliśmy go pytaniami o naturę czasu, o istotę miłości, o młode cierpienia, o rozpacze, klęski i tryumfy wieku późnego. Odpowiadał nam cierpliwie, nie lękając się, że jego odpowiedzi nie mają doraźnego charakteru. Że lekceważą taką doraźność.
Jaka to gigantyczna przestrzeń, zamknięta między Godami jesiennymi a księżycem, który wschodzi, aż do Serenité, do Snów, do testamentalnych Ogrodów.
Mówi się, że Iwaszkiewicz jest poetą, prozaikiem, dramaturgiem, eseistą, tłumaczem, diarystą, felietonistą , autorem listów, a ja – wyznaję – kocham ten punkt szczególny, dzięki któremu w każdym dziele Iwaszkiewicza dokonuje się nagła przemiana i już jesteśmy na zawsze pewni, że wszystko, co napisało pióro tego artysty jest przecież poezją, ulega dyscyplinie rytmu fizjologicznego, korzysta z prawd i oczywistości oddechu. Iwaszkiewicz – dzięki tej poezji drugiego stopnia, obecnej w powieści, w opowiadaniu, w gawędzie – Iwaszkiewicz pisze tak, jakby oddychał. Pisze jak drzewo, które punktualnie owocuje we właściwej porze roku.
Doprawdy, mógłbym przedstawić Państwu własną, rozległą autobiografię, związaną tylko z aktami lektury, z czytaniem wierszy i próz Jarosława Iwaszkiewicza. Bo prawdziwe czytanie jest dramatem. Jest często tragedią, w znacznym stopniu bywa toksyczne, groźne dla tych, którzy „prawdziwie” czytają. Wiedział o tym bohater Mannowskiego Tonia Krögera. Wiedział Jarosław Iwaszkiewicz, gdy Edgarowi Szyllerowi na początku Sławy i chwały kazał czytać Goetheańskiego Fausta.
Czy naprawdę dzieło literackie jest bytem obiektywnym, niezmiennym we wszystkich punktach naszego globu ? Mój wspaniały, niezapomniany przyjaciel, historyk literatury, powieściopisarz i eseista, prof. Wacław Kubacki opowiedział mi kiedyś taką historię: kiedy rozmawiał z profesorem Kołaczkowskim, jeszcze przed II wojną, doszło do zwady. Kołaczkowski był admiratorem poezji Kasprowicza, Kubacki raczej nie podzielał takiego sądu. Ku finałowi sporu Kołaczkowski, który się nieco jąkał, uderzył w swego upartego dyskutanta niezwykłym, ostatnim pytaniem: „a, a czy pan kolega czytał kiedyś Kasprowicza na łące w Heidelbergu ?”
Kilka dni przed wyjazdem do kraju, który potocznie nazywał się wówczas Niemcami Zachodnimi spotkałem Jarosława Iwaszkiewicza na ulicy Wiejskiej. „ Jesień, tam, w październiku – powiada prezes – taka złota, miedziana, cała jak dagerotyp, jak sepia, niech pan od razu pojedzie do Heidelbergu, a przy okazji porozmawia z Jędrusiem Vincenzem.” W dwa dni po przylocie do Frankfurtu pojechaliśmy z żoną do Heidelbergu. Pojechałem sprawdzić, czy na łące w Heidelbergu wiersze są inne, niż pozornie takie same. Proszę, przyjmijcie Państwo łaskawie ten żart na poły krotochwilny, który z latami zyskuje prawdziwe znaczenie, bo z biegiem lat dostrzega się wiele warstw tej opowieści.
I odtąd zacząłem pojmować istotę podróży, delektując się Iwaszkiewiczowską bez mała żarłocznością, chciwością niemal drapieżną wobec obrazów ziemi. Wobec południowych i północnych odmian krajobrazu. Chciałem dotknąć dłonią czerwone, rdzawe, pełne brązu, twarde skiby ziemi pod Sieną. W podróżach tych brał zawsze jakiś tom wierszy Iwaszkiewicza i kolumny greckie, zwłaszcza kolumny w Concordii, w Agrygento, a potem kolumny w Segeście i król Roger w sarkofagu, w palermitańskiej katedrze… – wszyscy byli wdzięcznymi, posłusznymi słuchaczami wierszy autora Xenii i elegii.
Jeśli chcesz napisać prawdziwy esej, szanuj wiarygodność szczegółu. Pamiętaj, że połowa rzeczy, jaką pragniesz ukazać, znaczy więcej od jej całości. Chciej zobaczyć, chciej ogarnąć, chciej dotknąć tego, co winno być poddane surowemu egzaminowi oka i słuchu. Z wielkim uporem staraj się, żeby o stosunku Twoim do wszystkich fenomenów rzeczy, do wszelkich obrotów czasu, do ludzi, zwierząt i roślin, decydował zachwyt. Żeby rozstrzygało proustowskie zachwycenie, bez przerwy czynne, kosztowne, wybredne, odwołujące się do takiego słowa, jakie nie jest chore albo martwe. Cudownym prezentem z dłoni demiurga staje się przecież zawsze świat widzialny, uchwytny, pełen nieznanych dotąd piękności i skarbów, jakie pozostają jeszcze bez imienia.
I tylko ten wielostronny zachwyt mógł być jedyną bronią przeciwko rozpaczy. I tylko ziarenkami słów mógł Iwaszkiewicz zasypywać wielkie otchłanie trwogi, doliny łez, potężne przepaście, których nie można usunąć z naszego szlaku. Chodził więc po krawędziach, po obszarach daremności słowa i w granicach tej niemocy ludzkiej prawdziwie tryumfował.
A jak łączy się zachwyt z rozpaczą? Tylko siedmiu żałobników odprowadzało Jerzego Mieczysława Rytarda do grobu na Powązkach. Twarz Jarosława Iwaszkiewicza była wyrazem czarnej, skrajnej rozpaczy. Ale pochylił się nad mogiłą i twarz Jego dotknęła gałązka jarzębiny. W jednej sekundzie dokonała się wielka przemiana. Rozpacz zdławił Iwaszkiewicz, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego osiągnięcia. Już był w innym kraju, w innym świecie, w obszarze zachwytu. Tam, gdzie trzeba znać sztukę wdzięczności. Tam, gdzie o istocie naszego zachwytu może decydować drobiazg, pełen wszakże urody i wdzięku, jak krój jarzębinowego liścia, jak czerwone ampułki na jarzębinowej gałązce.
Kiedy – na kilka dni przed Złotym Weselem państwa Iwaszkiewiczów – przesłałem Iwaszkiewiczowi moją książkę, studium o Jego osobowości i pisarstwie, odpowiedział natychmiast – ten przewspaniały epistolograf (jak Melchior Wańkowicz ), epistolograf najbardziej płodny, energiczny, punktualnie darzący listami. Ten, który niósł dobrą nowinę w czasie, kiedy dokonywała się agonia listu. Kiedy prawdziwy list umierał, powoli, godnie ustępując miejsca poczcie elektronicznej.
Co pisał o mojej książce, nie muszę mówić. Pokaźną wiązkę tych listów opublikowałem w „Przeglądzie Filozoficzno – Literackim”.
Ale w tym liście z sierpnia roku 1972 mieści się pamiętne zdanie, wiele razy przytoczone w różnych książkach, artykułach, a nawet w filmach biograficznych. Tak pisze o sobie Jarosław Iwaszkiewicz: „Czasami w bezsenne noce, a mam tych nocy coraz więcej, ogarnia mnie trwoga zmarnowanych możliwości.” Po trudnych lekcjach zachwytu przyszła pora gorzkiego wyznania.
A raczej – mogę przypuścić – te dwie odmiany czasu bytowały równolegle w świadomości Iwaszkiewicza, po Norwidowemu „zaręczając” ich dwoistą, obopólną prawdziwość.
Nie musiał napisać tych słów. Mógł okryć się gęstą, wzorzystą
tkaniną splendoru. Mógł stanąć na górze, uformowanej z własnych książek. Ale pośród godzin tamtej nocy, kiedy sumował wszelkie swe dokonania i przedsięwzięcia, w przystępie gorzkiej surowości szedł jak bosy pokutnik, w aurze pokory i klęski. Znowu otworzył „księgę nocy”, zamiast otworzyć „księgę” dnia. Wydało mu się nagle, że ma puste dłonie. A jeśli nawet można coś ujrzeć w tych wielkich, potężnych dłoniach pianisty, to Zofia Nałkowska nie wahała się o nich powiedzieć : „Spojrzyj na jego ręce. On ma dłonie mordercy”.
Ufność i zwątpienie. Podziwiam to rozdarcie Iwaszkiewicza. Podziwiam
jego wahanie między dwiema groźnymi sprzecznościami. Wiek dwudziesty
był – u swoich początków, za przyczyną Marcela Prousta – stuleciem ufności wobec sztuki, wiekiem wiary w jej odkupicielskie zadania i możliwości. Ale szybko mnożyły się choroby języka i rozwijały kłamstwa, produkowane seryjnie w laboratoriach różnych totalitaryzmów. W obszernej rozmowie, jaką opublikowałem pod tytułem O godności i powołaniu artysty Iwaszkiewicz wyznaje, że już w latach trzydziestych minionego wieku daleki był od wiary w sztukę, zaś bliski wizjom katastroficznym, jakie zdawały się kulminować w płomieniach drugiej wojny światowej. A jednak wpatrując się w te groźne zapowiedzi i realizacje, w diagnozy historiozoficzne o języku podejrzanym, zaprzeczonym, zwyrodniałym, nie tracił Iwaszkiewicz nadziei. Budował swe książki na gruncie ruchomym, niebezpiecznym, złowrogim.
Jeśli literatura jest sztuką słowa, to ów czarodziejski wehikuł stanął
akurat na skrzyżowaniu dróg, jakimi wędrują inne sztuki. Narzędzia malarskie
mogą być wykorzystane w plastyce słowa „literackiego”. W biegły, subtelny, zachwycający sposób pamiętał Iwaszkiewicz o takich szansach, dysponując wyborną znajomością malowideł, obrazów, fresków i mozaik. Ale zasadniczo komentuje tę ingerencję malarstwa w jedną z Nowel włoskich z ogromną powściągliwością. Wylicza więc – jak to zdarzyło się z Anną Grazzi – figury i gesty, w jakich zastygli niektórzy bohaterowie tego opowiadania po wypadku samochodowym.
Analogie muzyczne dają asumpt do wielu rozwiązań konstrukcyjnych. Wiele opowiadań Iwaszkiewicza zaleca się doskonałą kompozycją o muzycznej proweniencji Iwaszkiewicz żywi się tymi impulsami, moderując nie tylko dźwięki i akordy, lecz także konstrukcje, ukształtowane w toku wyrazistej myśli muzycznej. Światy plastyczne i światy muzyczne są szeroko otwarte dla wyobraźni Jarosława Iwaszkiewicza. Wielka i bezcenna to rzadkość w całej literaturze polskiej.
Kiedy odchodzi człowiek, kiedy porzuca swe przedmioty, kiedy jego pokoje stają się nagle osierocone, umiera także jego głos. Ten proces uciszenia jest szczególnie bolesny, zwłaszcza gdy umiera poeta. Lękamy się, że jego wiersze okażą się swoiście nieszczelne, wydrążone, że przecięte zostały węzły, łączące żywy głos z materią słów wierszy. Odtąd wiersze będą samotne, obarczone osobnym, niezależnym ciężarem. Odtąd poeta mówi jako umarły, a języki umarłych są inne. Umarły poeta żąda przede wszystkim biegłego tłumacza, który będzie umiał wyjaśnić nam tę różnicę, jaką przed chwilą ujawniłem.
Od śmierci Jarosława Iwaszkiewicza minęło trzydzieści pięć lat i mogę już stwierdzić, że mój lęk był daremny, płonny. Żaden wiersz nie ulega akustyce śmierci i przemijania. Ani jedna drobina żywego głosu nie została zatracona. Wielokrotne echa nasilają obecność poety, zarówno obecność w wielkiej księdze poezji, jak w pokojach Stawiska, w pokojach żywego domu, który bez wątpienia wypełniony jest mnogimi świadectwami bytu. Jakże to mówił Franciszek Starowieyski ? „Historia człowieka jest tylko epizodem na wielkim tle dziejów rzeczy. O Stawisku myśląc, muszę jednak gorąco zaprzeczyć tej słusznej skądinąd diagnozie Starowieyskiego.
Szanowni Państwo ! Serdecznie dziękuję członkom kapituły za przyznanie mi nagrody imienia Jarosława Iwaszkiewicza. Dziękuję za przyjazne słowa. Dziękuję za uwagę. Wszystkim uczestnikom Warszawskiej Jesieni Poezji życzę dobrych, owocnych spotkań i rozmów.
Andrzej Gronczewski