Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
241

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego



Zaduszki w kwietniu, czyli trauma polska


czarne-serceNapiszę tym razem o dwóch powieściach, których autorami są  wybitni, ale jednocześnie podobnie zgorzkniali pisarze. Jednemu z nich, jako pisarzowi polskiemu zgorzknienie, gorycz można przypisać niejako z definicji. To bowiem dość standardowe przeznaczenie pisarza polskiego. Drugi natomiast wniósł do literatury francuskiej zgorzknienie narodowe dość niespodziewanie, zwłaszcza dla cudzoziemca, wniósł je bowiem wbrew stereotypowemu wyobrażeniu o klimacie literatury z której się wywodzi. Dla przegranego i zgorzkniałego Polaka Francja to kraj słodki („la douce France” – „słodka Francja”). Francuz może mieć problemy, stresy, wątpliwości, pytania, a nawet mdłości i inne najgorsze stany ducha jak Jean Paul Sartre i egzystencjaliści, ale nie może być zgorzkniały narodowo. Francja to bowiem, wedle tego wyobrażenia, kraj szczęśliwy, a nawet rozkoszny. Choć niektórzy poszczególni, nieliczni Francuzi nieszczęśliwi być oczywiście mogą, to już Francuzi jako naród nie. Oni zdają się nie przejmować nawet muzułmańskim zalewem, który widać na każdym kroku gołym okiem. Ale o tym później. Najpierw o traumie autora polskiego.


Janusz Anderman to pisarz, którego twórczość obserwuję dość uważnie i z dużą satysfakcją. Gdybym miał użyć modnego określenia, napisałbym, że ją monitoruję lub podsłuchuję, jak kelner u Sowy. „Podsłuchuję” – to nawet dobre określenie, bo proza Andermana, to przede wszystkim proza słuchu. Uporczywie i z masochistyczną prawie pasją podsłuchuje on naród polski, a zwłaszcza jego uliczną mowę (Marek Beylin nazywa ją celnie „językiem postrzępionym”). Tak było w dawnej „Grze na zwłokę”, tak jest też w nowszej prozie, jak „Cały czas”, „Łańcuch czystych serc”, „Kraj świata” – właściwie w całej prozie Andermana. Jednak w „Czarnym sercu” język, a właściwie mowa jest bohaterem powieści w stopniu znacznie bardziej stężonym i intensywnym niż poprzednio. Jest głównym bohaterem.


 Tym razem Anderman skoncentrował się bowiem na „mowie smoleńskiej” – wiemy o co chodzi. To pokraczna mowa oskarżeń i podejrzeń, mowa bólu, frustracji i szaleństwa, która jest być może najsilniejszym i najświeższym wykwitem traumatycznej, zatrutej mowy polskiej. Obok „mowy smoleńskiej” jest jednak także reszta mowy pokracznej naszej codziennej. Próbuje ona nieudolnie wyrazić drążące naród frustracje, emocje, niedoważone intuicje, poronione zygoty myśli i jest mixem zasłyszanych strzępów mowy z ulic, placów, manifestacji, ale też frazeologii medialnej.


Anderman każe tę mowę podsłuchiwać Antoniemu, Polakowi zza granicy, z Francji, emigrantowi, działaczowi „Solidarności” 1980-1981, byłemu więźniowi politycznemu, a później kryminalnemu, już po 1989 roku, podejrzanemu o zabójstwo kochanki w pijanym widzie. Tym razem trafia on do Polski jako dziennikarz francuskiej gazety i los sprawia, że ląduje tu w tuż po katastrofie smoleńskiej. Zamiast jednak pisać banalny reportażyk z Polski, krąży wśród kwietniowego warszawskiego tłumu 2010, głównie w okolicach Pałacu Prezydenckiego i słucha go, słucha, słucha. Słucha mowy nienawistnej, okaleczonej przez traumy narodowe, przez podejrzliwość, przez szaleństwo, rozczarowania, chore mity, schorzałe kombatanctwo jako ideę nadwartościową. Obserwuje stan wysokiej, palącej gorączki. I ponury bal maskowy, w którym patriotyzm przyjmuje fizjonomię szaleństwa, a byli ubecy i esbecy obejmują role kapłanów moralnej odnowy. Świat pokawałkowany, magmę, puzzle nie do ułożenia, jak ze starej piosenki Wojciecha Młynarskiego. Świat dwóch wzajemnie wrogich plemion w jednym narodzie, jak w na nowo odczytywanej „Lilli Wenedzie” Juliusza Słowackiego.


Jednak „Smoleńsk” i okolice, „mowa smoleńska” to tylko jeden z segmentów skomplikowanego kompleksu polskiego, który jest kłębowiskiem obolałych, poplątanych, zmistyfikowanych i pofałszowanych tożsamości. W tym kompleksie polskim właściwie wszyscy są przeciw wszystkim, wokół działają zwalczające się agresywnie plemiona, wszystko jest umoczone w opresji, a teraźniejszość jest właściwie tylko karykaturalnym odbiciem przeszłości i autonomicznie nie istnieje, albo istnieje niczym zamglony obraz placu Zwycięstwa widziany przez narratora z okna hotelu, o ironio, (niegdyś) „Victoria”. Dlatego nawet żyjący na co dzień w bardziej zracjonalizowanym (przynajmniej na poziomie codzienności) świecie, Antoni sam ulega majakom, jak w owym dziwnym  (realnym, zmyślonym, wyobrażonym?) spotkaniu  z duchem kochanki. Od trucizn polskich nie ma w Polsce ucieczki, jak kiedyś od gryzących gazów rozpylanych przez ZOMO podczas solidarnościowych demonstracji.


Tytuł „Czarne serce” łatwo budzić może skojarzenie z czarną komedią. Bo też i jest ta powieść czarną groteską o narodzie, w którym przeszłość nigdy nie zasypia, lecz wrogo czuwa, niczym czarny demon. Ba, nie tylko biernie czuwa, lecz animuje zbiorową świadomość w duchu bliskim purnonsensu. Akcja „Czarnego serca” rozgrywa się w kwietniu, na optymistycznym progu wiosny. Jednak sceneria jest tu niemal listopadowa – mgła i płonące znicze. Gdybyśmy nie wiedzieli, że to początek wiosny, można by pomyśleć, że to Zaduszki.


„Czarne serce”, to kawał znakomitej prozy, ale bardzo nieprzyjemny w lekturze.


Janusz Anderman – „Czarne serce”, Wydawnictwo Literackie Kraków, 2015, str. 281, ISBN 978-83-08-05516-8

 —

 

 

Fin, czyli trauma francuska


ulegloscZgorzknialec francuski od lat znany, Michel Houellebecq (nawet cienia galijskiej pogody ducha i alkoholizm niemal słowiański) wnosi zgorzknienie wbrew stereotypowemu wyobrażeniu o klimacie kultury z której się wywodzi. Dla przegranego i zgorzkniałego Polaka Francja to zawsze był kraj słodki („la douce France” czyli „słodka Francja”, a do tego „tęcza Franków”). Francuz może mieć problemy, stresy, wątpliwości i zwątpienia (egzystencjaliści), ale nie może być zgorzkniały narodowo. Francja to bowiem kraj szczęśliwy, a nawet rozkoszny, choć owszem, niektórzy poszczególni, nieliczni Francuzi nieszczęśliwi być mogą.


Kilka lat temu napisałem na tej stronie, że „Mapą i terytorium” Michel Houellebecq wyzwolił się ze znakomitego majstra literatury na wybitnego pisarza epokowego formatu. Zauważyłem też, że kwalifikacja MH jako pisarza wielkiego nie wzbudza pozytywnego echa. Kładę to nie tylko na karb zawiści, ale także tego, że i recenzenci i publiczność skłonni są doceniać przede wszystkim wybornych stylistów, autorów błyskotliwych, efektownych fraz. Takich, z których łatwo wyłuskiwać pyszne cytaty. Zaraz powyżej świata czytelników przaśnych fabuł sytuuje się warstwa odbiorców dla których pisarz, to styl. Z tego punktu widzenia Houellebecq może w sporym stopniu rozczarowywać. Jego prawie przezroczysty, bardzo tylko cienką, czasem do granic niezauważalności, warstwą ironii naznaczony styl nie spełnia wyczulonych pod tym względem oczekiwań. Choć Houellebecq to nie Lew Tołstoj, który urodę frazy do tego stopnia uważał za szkodliwą dla dzieła, że czasem nawet z rozmysłem rozbijał piękno zdań, ale trudno mi i jego wyobrazić sobie jako stylistę skoncentrowanego na pieszczeniu frazy. Houellebecq zajęty jest bowiem bez reszty wymierzaniem sprawiedliwości widzialnemu światu. Ten świat, to obumierająca, fizycznie i duchowo Francja, obumierająca wraz z Europą, jako jej część. W tę wywołaną procesem konania pustkę wchodzi islam. Koncept fabularny polega na tym, że wybory prezydenckie 2022 we Francji, wygrywa, pokonując Marine Le Pen, niejaki Mohamed Ben Abbes, umiarkowany wódz Bractwa Muzułmańskiego. Wygrywa, o ironio, także wskutek poparcia francuskiej lewicy, tej historycznej, ateistycznej lewicy, która zawsze była pierwszym strażnikiem świeckości Francji. Tej lewicy, która w 1905 roku dokonała wiekopomnego rozdziału Kościoła od Państwa. Ale, i to jest może istotniejsze niż samo zwycięstwo, wygrywa w  dużej mierze głosami Francuzów, którzy zmęczeni jałowością kraju, narodu i państwa rdzennie francuskiego, zmęczeni jałowością i pustką francuskiego życia, przyjmują tę historyczną klęskę starej Francji z ulgą i uległością. Fenomenu tego nie pokazuje Houellebecq deklaratywnie, bez odnarratorskich i dialogowych dopowiedzeń, lecz mimetycznie.


„Mapę i terytorium” opatrzył Houellebecq mottem ze słów Charlesa d’Orleans: „Świat jest mną znużony, podobnie jak ja nim”. W tamtej powieści było to motto zapowiedzią. W „Uległości” ulega spełnieniu.  Z nudy, lenistwa i zniechęcenia rodzi się ta klęska. Ze zniechęcenia i znudzenia Francji samą sobą i Francuzów samymi sobą. „Uległość” nie jest więc antyislamskim pamfletem, ale już raczej powieścią antyfrancuską, wyrosłą z łagodnej pogardy dla Francji. Narrator jest uniwersyteckim intelektualistą paryskim, który ostateczną islamizację Francji będącą rezultatem owego wyboru przyjmuje właściwie z pogodną obojętnością, bez buntu, jak reszta rdzennego społeczeństwa francuskiego.  Mistrzowski jest ten fragment, w którym Houellebecq pokazuje jak w wyniku islamskiego zwycięstwa prezydenckiego niepostrzeżenie zaczyna zmieniać się atmosfera paryskich ulic. Ta rewolucja kulturalna jest łagodna. Zwolniony przedwcześnie z etatu na Sorbonie, która staje się oficjalnie uniwersytetem wyznaniowym, muzułmańskim, naukowiec otrzymuje godziwą emeryturę w wysokości trzech tysięcy siedmiuset euro mimo, że jeszcze nie osiągnął 65 lat, czyli pełnego wieku emerytalnego. O ile jednak na warunki finansowe nie może narzekać, pustka duchowa mu jednak dokucza. Wraca więc do swojej dawnej fascynacji, postacią słynnego pisarza Jorisa Huysmansa, który prawie sto lat wcześniej, trawiony podobnym głodem ducha w ateistycznej Francji zostaje oblatem w jednym z podparyskich zakonów. Bohater „Uległości” próbuje pójść w jego ślady. Finezyjne mistrzostwo i ironia z jakim  Houellebecq opisuje stan ducha bohatera, który mimo najlepszej woli nie jest w stanie wzbudzić w sobie nawet śladu uczuć religijnych, a jednocześnie kompulsywnie konsumuje jedzenie i alkohol (głównie wino), godne jest doprawdy najwyższych laurów literackich. To z kolei konsumeryzm w swojej najbardziej dosłownej, rudymentarnej postaci, bo co można bardziej konsumować niż pokarm i napitek przez otwór gębowy? I właśnie ironia, gryząca, prowokacyjna a jednocześnie jakby przezroczysta w stylu przekazu jest główną postacią tej powieści. W kapitalnej rozmowie bohatera ze zislamizowanym francuskim rektorem zislamizowanej Sorbony, rozmowie, która jest właściwie rozbudowanym wykładem-monologiem, uzasadniającym tę konwersję, ironia przyjmuje postać stężonej powagi. Ironia, jak wiadomo, to stan wewnętrznie dwoisty. Jednocześnie drwina i afirmacja w przedziwnym, tajemniczym, często bardzo trudnym do uchwycenia splocie. Zatem ironia Houellebecqa jest taką właśnie klasyczną ironią. Jest antyfrancuska i nie jest, jest antyislamska i nie jest. Jest za to pełna obojętności, jak ironia w przerafinowanej i słabnącej cywilizacji. No tak, ale czy ironista może być prorokiem, a są i tacy, którzy tak piszą  o Houellebecqu? Sam tak o nim napisałem po „Mapie i terytorium”. Kto wie? Może prorok naszych czasów nie tylko może, ale nawet musi być ironistą?


„Uległość” bardzo koreluje z „Mapą i terytorium”. To, co było aurą i zapowiedzią w „Mapie”, co tam wisiało w powietrzu, znajduje upostaciowanie i finał w tej ironicznej antyutopii, jaką jest „Uległość”. Antyutopii, która nabiera dziś oblicza niepokojącego do możliwej tuż za progiem rzeczywistości. Powieść niejako umyka gatunkowi political fiction, do którego formalnie przynależy. Byłem tego lata kilka tygodni w Paryżu i nie po raz pierwszy w ogóle, ale po raz pierwszy tak dojmująco poczułem, że Francja naprawdę jest gotowa do wariantu „Uległości”. Kiedy stałem na rue Nicolas Apert, krótkiej uliczce położonej nie więcej niż trzysta metrów od placu Bastylii i patrzyłem na kwiaty upamiętniające rozstrzelaną 7 stycznia 2015 roku redakcję „Charlie Hebdo” myślałem, że jeśli w ojczyźnie wolności słowa, w centrum jej stolicy, o „rzut beretem” od historycznych miejsc, gdzie w kawiarnianych retortach destylowano ironię jako creme de creme kultury, mogło się stać to, co się stało, to znaczy, że ten świat, który cywilizacja francuska współkreowała, właśnie się kończy. Fakt, że dramat 7 stycznia spowodował odwołanie zaplanowanej na ten dzień paryskiej premiery „Uległości”, brzmi jak pointa do niej, która stała się najprawdziwszą empirią. Że nie wspomnę, iż karykatura Houellebecqa była na okładce numeru aktualnego w dniu masakry.


Dodatkowego kolorytu sensom zawartym w „Uległości” dodaje inwazja uchodźców do Europy, jeden z głównych tematów medialnych ostatnich miesięcy. Czy można już zacząć pisać na tej cywilizacji słowo wieńczące setki obejrzanych kiedyś przeze mnie francuskich filmów: „FIN” czyli „KONIEC”? Niektórzy uważają, że tak. Chciałbym wierzyć, że to pytanie mimo całej grozy położenia jest jednak ciągle otwarte.


Nie bójmy się tego słowa – wielka literatura. I wielki kaliber spraw, których dotyka.


Michel Houellebecq – „Uległość”, Wyd. GWFoksal (WAB), Warszawa 2015, przekł. Beata Geppert, str. 284, ISBN 978-83

 —


Opowieści sarmaty polskiego żydowskiego pochodzenia


po-mnie-chocby-potopA teraz coś z zupełnie innej beczki, nie tylko dlatego, że dotyczy człowieka i artysty, który nie zgorzkniał i kocha życie mimo, że jest znacznie starszy i od Houellebecqa i od Andermana. Wzbogaca się paleta książek dokumentujących życie i działalność utalentowanego polskiego pokolenia aktorskiego, z roczników urodzenia dwudziestych i trzydziestych. Dla tego niezwykle bogatego w talenty pokolenia najlepszymi latami były dwie dekady – lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Był to bez wątpienia złoty okres polskiego teatru, filmu i artystycznej twórczości telewizyjnej. Można by godzinami wymieniać nazwiska i postacie, które utrwaliły się w pamięci widzów. Tylko niektórym z nich poświęcono książki. Z ostatniego okresu wspomnę tylko wywiady-rzeki ze Stanisławem Mikulskim, Emilem Karewiczem, Andrzejem Kopiczyńskim, Tadeuszem Plucińskim, Wiesławem Gołasem.


Jerzy Hoffman, twórca filmowej wersji sienkiewiczowskiej „Trylogii”, a wiele lat wcześniej „Gangsterów i filantropów” wyróżnia się w tym gronie tym, że „Po mnie choćby potop”, to już czwarta z kolei książka o nim, jeśli nie liczyć dawnych edycji monograficznych, np. poświęconej realizacji „Potopu” książce Marii Oleksiewicz, „535 dni „Potopu”


 Ma więc już Hoffman nie jeden portret, ale całą ich galerię. Autorem dwóch pierwszych portretów był Stanisław Zawiśliński (m.in. „Chuligana portret własny”), a kolejnej, biografii zatytułowanej „Gorące serce”, Marta Sztokfisz. Tym razem Hoffman autoportretuje się w rozmowie z Jackiem Szczerbą. Zawiśliński i Sztokfisz mieli ambicję ukazania syntezy życia i twórczości Hoffmana. Przetarli więc niejako Szczerbie szlak, dzięki czemu wolny od konieczności „pracy u podstaw” mógł nadać swojej rozmowie  z reżyserem bardziej swobodny, dygresyjny charakter. I okazuje się, że pojemność osobowościowa postaci, jaką stanowi Jerzy Hoffman jest nie tylko dużego kalibru, ale i ciągle niewyczerpywana. Hoffman znów ze swadą i dowcipem opowiada historię swego życia i znów od dzieciństwa począwszy aż po czasy największej aktywności reżyserskiej, ale potrafi nadać opowieści na tyle nowe barwy, nowe światło, nowe akcenty, nowe wyłuskane  pamięci zdarzenia i obserwacje, że czyta się tę rzecz jak coś nowego. Trochę kojarzy mi się Hoffman z sarmackimi gawędziarzami, z Janem Chryzostomem Paskiem, Leonem Chodźko, Henrykiem Rzewuskim, którzy też umieli wspaniale opowiadać. Nic dziwnego, że pokochał na zabój Sienkiewicza, genialnego opowiadacza, nadając mu filmowe, „celuloidowe ciało”. I jak zawsze z lektury Hoffmana i o Hoffmanie wynika ten sam efekt – przyjemność owej lektury. Przy tym swoim – po prawdzie  raczej właściwie formalnym, mimo rabinackich paranteli rodzinnych, rodowodzie żydowskim – jest bowiem Hoffman nade wszystko sarmacki i polski, jowialny, nie żałujący sobie jadła i napitku jak pan Jan Onufry Zagłoba, zadzierzysty, z rozmachem i raptowny jak Andrzej Kmicic, kochliwy i romansowy jak pan Michał Wołodyjowski. Istny Polonus jak z siedemnastowiecznego portretu.


Jerzy Hoffman – „Po mnie choćby potop”. Rozmawia Jacek Szczerba, Wyd. Agora, Warszawa 2015, str. 368, ISBN 978-83-268-2269-8

— 


Parnicki sensacyjno-szpiegowski czyli młodość nowatora


trzy minuty„Tego Parnickiego” napisał w 1929 roku 21-letni Teodor Parnicki, czyli właściwie chłopiec. Debiut ów, po 86 latach, wznowiła oficyna Noir sur Blanc, dostarczając ciekawych wrażeń zwłaszcza czytelnikom Parnickiego z ostatniego ćwierćwiecza jego twórczości. Parnickiego z „Muzy dalekich podróży”, cyklu o Kleopatrze, „I wśród możnych dziwny”, „Sam wyjdę bezbronny”, „Sekretów trzeciego Izajasza”, „Staliśmy jak dwa sny”, „Tylko Beatrycze”, monumentalnych rozmachem intelektualnym i artystycznym fantasmagorii-traktatów historycznych, w których realizował koncept historii alternatywnej. I czytelnikom jego brawurowych, erudycją nabrzmiałych, błyskotliwością i śmiałością imponujących wykładów historyczno-literackich.


„Trzy minuty po trzeciej” rozpoczynają natomiast tę część jego twórczej drogi, której najważniejszymi uwieńczeniami były „Aecjusz, ostatni Rzymianin” (1937) i „Srebrne orły” (1943), powieści tradycyjne w formie i bardzo delikatnie tylko, prawie niepostrzeżenie zapowiadające przyszłego nowatora prozy historycznej.


W interesującym wstępie, Tomasz Markiewka zwraca atoli uwagę, że akcja „Trzech minut”, sensacyjnej powieści rozgrywającej się w chińskim Harbinie lat dwudziestych XX wieku i za temat mającej walkę wywiadów na Dalekim Wschodzie (w tym wywiadu japońskiego, chińskiego i sowieckiego), występuje „sensacyjność, egzotyka, przerysowane portrety bohaterów czy skłonność do pewnej teatralności i efekciarstwa”. Jest w niej też motyw człowieka poddanego oddziaływaniu różnych strumieni kulturowych, odznaczającego się powikłaną, złożoną tożsamością, owego „mieszańca”, motywu tak często pojawiającego się w analizach twórczości Parnickiego.


Trudno oprzeć się skojarzeniu z późną, dojrzałą prozą Parnickiego i nie zauważyć, że zamiłowanie do sensacyjności, egzotyki, tajemnicy także w niej jest obecne. Histrionizm, teatralność zachowań cechują wiele postaci Parnickiego w dojrzałym i późnym okresie jego twórczości. Nieprzypadkowo obszerne partie wielu jego powieści napisane zostały w formie rozbudowanych dialogów, kwestii, na teatralną scenę słabo się nadających, ale jakby z myślą o formie dramatycznej czy może z tęsknoty do niej pisanych. Młodzieniec Parnicki napisał swoją powieść z rozmachem, także w opisie owego ruchliwego i egzotycznego dalekowschodniego tygla, z Harbinem, Władywostokiem, Nankinem i Szanghajem. Rozmachem odznacza się też ona w bogactwie wątków, w tym personalnych, wyraźnie nastawionym na ambicje panoramiczno-syntetyczne. W polszczyźnie „Trzech minut po trzeciej” dają się momentami zauważyć pewne uchyłki stylistyczne, zrozumiałe u młodego człowieka urodzonego pod obcym niebem, w językowej wieży Babel, ale po tylu latach daje to tylko smaku lekturze.


Debiutancka powieść Teodora Parnickiego ma ten walor, że nadaje się na świetną lekturę przede wszystkim dla czytelników lubiących dobrą sensację i przygodę, a dalekich od „tego Parnickiego”, od właściwych mu subtelności artystycznych i skal intelektualnych, takiego jakim był przez lata dla grona jego wiernych odbiorców. Dla tych drugich konfrontacja z powieściowym juwenilium może być ciekawym spotkaniem z młodością pisarza, który zawsze jawił się trochę jako czcigodny pisarz-mędrzec, a jednocześnie – mocą niejakiego paradoksu – nowator.


Teodor Parnicki – „Trzy minuty po trzeciej. Powieść egzotyczno-sensacyjna”, wstęp i opr. Tomasz Markiewka wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2015, str. 357, 978-837392-529-8


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko