Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (18)

0
220

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (18) 

 

OSTATNI HIPIS

 

sienkiewicz-kielce–  Polska powinna wypowiedzieć Stanom Zjednoczonym wojnę, a potem szybko, po dwóch dniach, skapitulować. Ten kabaretowy dowcip, podobno autorstwa Jana Pietrzaka, wówczas jeszcze świeży, krążył po stolikach w Klubie Dziennikarza i w teatralnej kawiarence „Dziurka”. O Ameryce śniliśmy, o niej rozmawialiśmy, za Ameryką tęskniliśmy. Dobrze, że ta Ameryka, choć daleka, istniała. Łatwiej było znieść codzienne kłamstwa w telewizji i w gazetach. Przynajmniej wiedzieliśmy, że jest na ziemi kraj, gdzie można mówić prawdę bez przeszkód.

Co prawda, nie podobała się nam wojna w Wietnamie i sympatyzowaliśmy z hipisami, którzy przeciwko niej protestowali, ale rozumieliśmy też, że Ameryka musi się przeciwstawiać komunizmowi na każdym kroku. Mieliśmy tylko żal, że po zakończeniu drugiej wojny światowej, nie zrobiła tego w naszym kraju. Widzieliśmy poza tym, że ci, którzy wojnę  z Ameryką prowadzili, a potem skapitulowali, mają się świetnie, a Polska, która podobno należała do zwycięzców, jest biedna i zacofana. Jednym z symboli Ameryki w tamtym czasie byli hipisi. Co prawda ich protest wydawał się nam nieco naiwny i świadczący o braku zrozumienie zagrożeń ze strony komunizmu, ale cała ich subkultura, piosenki, stroje, narkotyki, a także wolność obyczajowa, robiły wrażenie.

Marka, naszego rodzimego hipisa, poznałem na jakimś wernisażu malarstwa współczesnego. Zawsze przychodził w otoczeniu trzech- czterech młodych i ładnych dziewcząt, więc facetów chętnych do poznania go i zaprzyjaźnienia się, z ukrytą intencją dobrania się do jego niewieściej trzódki, nigdy nie brakowało.  Jeśli jednak .któryś z niuch liczył na przygodę erotyczną, albo bliższą znajomość z jedną z fanek Marka, wkrótce przezywał gorzkie rozczarowanie. Dziewczyny wpatrzone były w swojego mistrza, czy może guru, jak przezywali go zawistni koledzy, świata poza nim nie widziały. Jakby stworzone tylko do zaspokajania jego zachcianki. Obcy mężczyźni mogli dla nich nie istnieć.

Marek nic sobie z tych dziewcząt nie robił, jakby ich nie zauważał. Patrzył niby to roztargnionym wzrokiem wokoło, ale widział wszystko dokładnie, całą salę miał pod kontrolą. Dziewczyny były mu posłuszne, jakby były zdalnie kierowanymi robotami, za pomocą jakiegoś ukrytego urządzenia, a może porozumiewali się za pomocą telepatii? Wystarczyło, że Marek mruknął coś od niechcenia, albo wykonał jakiś gest, którego postronny obserwator nawet nie zauważył, a już jedna z dziewcząt z orszaku usłużnie i milcząco wykonywała jego polecenie. Czy było to podanie mistrzowi tacy z lampkami z winem, czy podanie ognia do papierosa, albo podejście do kogoś ważnego, aby go sympatycznie zaczepić, zagadać, bo Marek chciał go akurat poznać.

Ubrani wszyscy byli w obszarpane dżinsy, kolorowe bluzki, w jakichś koralikach, chustach, barwnych sweterkach, z nieodłącznymi pacyfkami. Marek wówczas, w połowie lat 70. mógł mieć koło trzydziestki, ale wyglądał młodziej. Szczupły, wiotki, zgrabny, z rozbieganymi oczami, ciągle coś załatwiał, kupował, sprzedawał, poznawał ludzi ze sobą.  Był chodzącą księgą adresową osób, które warto znać, którzy coś znaczą w naszym mieście, czy to w urzędach, czy w sztuce, a nawet w biznesie. Uwielbiał kontaktować ich ze sobą.

Okresowo, chyba na wyjazdy w Polskę, zapuszczał potężną, szpakowatą brodę. Z tak ozdobioną twarzą wyglądał jak prorok, jakiś nawiedzony Rasputin. Niektórzy żartobliwie porównywali go do Charlesa Mansona. Wzrok miał rzeczywiście przeszywający. W przedwojennych powieściach pisano o takim spojrzeniu „pałające oczy”.

Zawsze imponowali mi hipisi, Z powodu umiłowania wolności. Dużo nich czytałem, głównie w tygodniku „Forum”, który zamieszczał przedruki z prasy zachodniej. Jak wszyscy chłopaki z mojego pokolenia, zapuszczałem długie włosy, a potem byłem w szkole pędzony do fryzjera. Miałem w domu płytę z piosenkami z musicalu „Hair”. często jej słuchałem na adapterze bambino. W tygodniku „Forum”, który przedrukowywał artykuły z prasy zachodniej, czytałem wiele socjologicznych analiz ruchu hipisowskiego. Marek potrafił ciekawie opowiadać o polskich hipisach.

Był weteranem tego ruchu. Jednym z przywódców. Figurował na wielu zdjęciach ze zlotów hippisowskich, jakie przechowywał w swoim domowym archiwum. Zachodziłem czasami do niego. Co mnie zdziwiło, mieszkał w domku jednorodzinnym z zoną oraz dwójką dzieci. Słuchaliśmy płyt zespołu „The Doors”, Hendrixa, Janis Joplin. Marek obiecywał, że załatwi dla mnie LSD. Znalazłem się w kręgu, przetwarzanych na domowe sposoby, papierosów na receptę – Astmosan i kropli Inoziemcewa. Marek twierdził, ze próbował „kompotu”, czyli substancji otrzymywanej z maku, ale się nie uzależnił i prędko z tym zerwał. Zawsze koło niego kręciło się kilku akolitów, z którymi wędrował po Polsce i wyjeżdżał do Jarocina.

Dużo wtedy czytałem, z pogranicza psychoanalizy, jogi, buddyzmu Zen: Fromma, Junga, Horney. Interesowałem się Tybetem Pożyczałem dużo książek od mojego przyjaciela, Jasia Walaska, malarza ezoterycznego, który miał całą bibliotekę na ten temat. Zaczytywałem się także książkami Ginsberga, Kerouaca, Dylana Thomasa i innych.

Marek nigdy nie pracował na etacie, ciągle w ruchu, w podróży, w rozjazdach, miał swoje nieznane nikomu sprawy i interesy. Jego żona, postawna i tęga dziewczyna, o oczach ciągle zakrytych przez grube szkła okularów, była mu również ślepo oddana. Dzięki niej prowadził podwójne życie: jako hipis na wyjazdach, a mieszczanin, ojciec dzieciom i posłuszny obywatel, w domu i życiu codziennym. Jednak nigdy nie pracował na stałe, a po zjeździe hipisów z całej Polski w Chęcinach, rozpędzonym przez milicję, był zatrzymany, więc władze miały na niego baczenie, jako na element wywrotowy, niepewny, w dodatku „pasożyta”.

Żona zarządzała całym domem, zakupami, opłatami, sprzątaniem, remontami, posyłaniem dzieci do przedszkola, a potem chodziła na wywiadówki do szkoły. Miała na wszystko baczenie, kontrolowała sytuację, stała mocno na nogach. Tymczasem Marek często jeździł na zloty hippisowskie po całej Polsce. Od Tatr do Szczecina, od Śląska do Białegostoku, ciągle go gdzieś nosiło. Z podróży przywoził masę zdjęć, wspomnień, opowieści, ale także adresów nowych znajomych, którzy z kolei jego zapraszali na imprezy. I tak to się kręciło. A Katarzyna jak ta niewzruszona opoka – trwała. Przywoził też hipisowskie zbiorki wierszy, wydawane poza pierwszym obiegiem, dla mnie bardzo ciekawe.

Pojawiła się wtedy, w Klubie Młodych Pisarzy przy Domu Twórczym, Danusia, młoda studentka polonistyki, pisząca dobre wiersze, a przy tym bardzo zgrabna i ładna. Miała do mnie zaufanie, traktowała mnie jak własnego ojca. Z jednej strony było to miłe, ale z drugiej przypominało mi o nieuchronnym upływie czasu. Już nie byłem młody, wchodziło w życie nowe pokolenie, a ja byłem dla nich panem średnim wieku. Już nie żartowaliśmy razem, kiedy wchodziłem do sali cichły śmiechy, a młodzież patrzyła na mnie z szacunkiem, a niekiedy z podziwem.

Trochę mi to pochlebiało, zwłaszcza kiedy młode poetki wsłuchiwały się z nabożeństwem w moje rady. A już rozmowa z Danusią była czystą przyjemnością, bo oprócz talentu, miała rozległą jak na swój wiek, wiedzę polonistyczną. Zawiązała się między nami nić porozumienia, duchowego podobieństwa, a może nawet sympatii? Kilka razy byliśmy na kawie z koniaczkiem, toczył się miedzy nami subtelny flirt, pełen aluzji i niedopowiedzeń. Jednak nagle przestała bywać na naszych zebraniach, co napełniło mnie bezbrzeżnym smutkiem i niepokojem. Nikt z młodych ludzi nie wiedział, co się z nią dzieje, a jej telefon milczał,

Przypadek sprawił, ze wdepnąłem do domu Marka, bo potrzebowałem pewnej podziemnie wydanej książki, którą tylko on miał w naszym mieście. Jakież było moje zdumienie, kiedy zobaczyłem u niego moją utalentowaną poetką. Wspólnie z żoną Marka gotowała, zajmowała się dziećmi i sprzątała.

– Dlaczego nie przychodzisz na zebrania naszego Klubu ? – zapytałem.

– Nie mam teraz czasu – odburknęła gniewnie, unikając mojego wzroku. Nie było to do niej podobne, ten ton głosu, a przede wszystkim dziwiło mnie, że stała się Marka służącą i kuchtą.

– Daj jej, stary, spokój – powiedział Marek. – Widzisz przecież, że dziewczyna nie chce z tobą gadać!

Nie wiem, czy Danusia mieszkała w domu Marka, czy tylko przychodziła pomagać w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Ale po tym zdarzeniu nie chciałem już się z ani z nią, ani z nim widywać. Słyszałem tylko, że zaczęła się leczyć psychiatrycznie, a potem wyjechała z naszego miasta na stałe. Wierszy nie pisze.

Zresztą na czas dłuższy ugrzęzłem w polityce, próbując naprawiać świat. Nadrabiałem zaległości z czasów komunizmu w książkach zakazanych, zwłaszcza dotyczących wolności i zniewolenia, moimi ulubionymi autorami stali się: Hayek i Freedmann. Hipisów uważałem za ruch jałowy i dziecinny, który się całkowicie wypalił.

Marka czasem spotykam na mieście, ale udaję, że go nie dostrzegam, patrzę w szybę wystawową najbliższego sklepu lub przechodzę na drugą stronę ulicy. Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Co dziwne, prawie wcale się nie zmienił, zachował tę samą młodzieńczą sylwetkę. Może tylko trochę wyłysiał i przybyło mu parę zmarszczek. Czasami przychodzi mi na myśl, że może rzeczywiście posiada jakieś nadnaturalne moce? Jak Rasputin czy Alesteir Crowley?

 

REAGAN W ZŁOCONYCH RAMKACH

 

Kiedy wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, całe dnie siedziałem w domu, z uchem przy moim starym, poczciwym radiu sonata i próbowałem złapać Wolną Europę, ale nadaremnie, zbyt silnie zagłuszali. Tylko w angielskojęzycznych rozgłośniach słyszałem, w kółko powtarzane dziwne słowo: „łolesa, łolesa, łolesa”. Dopiero potem krajowe, a za nimi zagraniczne stacje podały, że to chodzi o robotnika, przywódcę strajku – Lecha Wałęsę.

Nazwisko, jakby nie patrzeć, trochę śmieszne, ale wówczas brzmiało cudownie, coś jak „Kościuszko”, „Poniatowski”, a już co najmniej „Bartosz Głowacki”. Oto mieliśmy swojego chłopsko-robotniczego bohatera. Jeszcze w dodatku to imię, prosto z mitologii słowiańskiej. Bo w inteligentów peerelowskich już nikt nie wierzył. Wszyscy sprzedali się reżimowi za posady, wydane książki, zagraniczne placówki, występy w telewizji.

Stan wojenny, mimo że się go spodziewałem, fizycznie niemal czułem, że musi nastąpić, był wielkim szokiem. Coś się zmieniło we mnie samym, coś umarło, odeszło… Nic nie pisałem, nie miałem na to siły, ani ochoty. Wiele godzin dziennie siedziałem nad piwem w kawiarni artystycznej Sołtyki. Wieczorami natomiast gdzieś się piło wódkę, w prywatnym mieszkaniu, ze względu na godzinę milicyjną. Pewnego wieczoru sączenie piwka zamieniło się w ostre chlanie w domu Tadka.

Był aktorem w teatrze lalkowym „Kubuś”. Znałem go z zebrań Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy. Wpadał tam, do budynku zetemesu albo do kawiarni empiku, od czasu do czasu. Trochę tworzył, choć nie publikował: wiersze, próby dramatyczne, monodramy… Chciał wystawić napisaną przez siebie sztukę teatralną. Wielu ciekawych ludzi na nasze klubowe zebrania wtedy przychodziło. Na przykład Andrzej Poniedzielski, dziś znany konferansjer estradowy, wtedy śpiewał z gitarą własne piosenki. Albo Leszek Kumański – obecnie reżyser telewizyjny, przez długie lata czynny kabareciarz. Albo Sławek, wynalazca maszyny metafizycznej, urządzenia na bazie organów elektrycznych, maszyny liczącej i projektora filmowego. Dzięki temu wynalazkowi miał Sławek kontaktować się z samym Panem Bogiem.

Tadek miał poczciwy, słowiański wygląd. Niewysoki. Włosy jak len białe, niebieskie oczy, poczciwe w wyrazie. Okrągłe, rumiane oblicze polskiego chłopa. I szczery, przyjazny uśmiech na twarzy. Był łudząco podobny do swojego imiennika, pisarza Tadeusza Borowskiego, z fotografii w szkolnym podręczniku do literatury.

Niewiele pił alkoholu, nie palił. Jednak teraz był wściekły, bo mimo że ostro działał w Solidarności – nie został internowany. Zazdrościł swoim kolegom związkowym, którzy siedzieli w więzieniu na Piaskach, a w kawiarnianych rozmowach przedstawiani byli w glorii bohaterów i męczenników.

– Zobaczysz, że to im zaprocentuje kiedyś, w wolnych wyborach, jeszcze zrobią karierę polityczną – mówił z chytrym uśmieszkiem.

– O czym ty bredzisz? – zdziwiłem się. – My tego nie doczekamy.

– Przecież wujek Reagan nas nie zostawi – śmiał się Tadek.

Ten uśmieszek, trochę przyjazny, trochę kpiący, nigdy nie schodził mu z warg. Jego żona była zjawiskowo piękną brunetką o czarnych, głębokich, diamentowych oczach, smagłej cerze i zgrabnej sylwetce, z należnymi jej płci krągłościami. Zaraz pomyślałem o jakiejś pięknej Rachel, czy innej egzotycznej piękności, na przykład Liz Taylor.

Popiliśmy się w ten wieczór z Tadkiem, w jego nowym, niewykończonym domu. Wszystko było w stanie surowym, tylko dwa pokoje umeblowane i zamieszkałe. W pozostałych pomieszczeniach sterty cegieł, wiadra z zaschniętym wapnem, porzucone narzędzia murarskie. Zabrakło mu pieniędzy na dokończenie budowy. Zawalił się jakiś jego prywatny biznes, o którym nie chciał szerzej gadać.

Opowiadał mi za to swoje marzenia o Ameryce. Chciałby tam emigrować i zrobić karierę. Najlepiej w biznesie albo w polityce. Żyć w wolnym kraju, gdzie każdy może się wybić, a nie wegetować i gnić w komunizmie. Rzuciło mi się w oczy, że na jego biurku stała w złoconych ramkach, gustownie oprawiona fotografia amerykańskiego prezydenta, Ronalda Reagana.

– To mój wujek, kochany wujek z Ameryki – wygłupiał się Tadek, całując fotografię.

Nazajutrz – już trzeźwi – po szybkim i lekkim śniadaniu – mieliśmy wracać do miasta, żeby w Sołtykach podleczyć kaca piwem albo winem.

– A wujka Reagana pamiętasz? – zaśmiał się Tadek. – Wcale nie byłem pijany, jak go całowałem w nocy. Wierzę w niego. To wielki polityk.

Minęło wiele lat. Po Okrągłym Stole, nagle w regionalnym dzienniku zobaczyłem fotografię Tadka. Okazało się, że był doradcą prezydenta miasta. Wreszcie dorwał się do polityki. Odwiedziłem go w Magistracie, w jego gabinecie. Miękkie fotele, palmy, dywany, sekretarki. Telefony na biurku. Prawa ręka prezydenta. Coś mi tam obiecywał, pieniądze na wydanie poetyckiego almanachu, jakiś zjazd pisarzy. Na biurku spostrzegłem, znaną mi kolorową fotografię Ronalda Reagana w złoconych ramkach. Ale nic nie powiedziałem na jej temat. Że przypomina mi nasze wspólne picie. Nie miałem śmiałości w tym otoczeniu.

Niestety, ta kadencja skończyła się w atmosferze skandalu, kiedy to wykryto, że prezydent ma kochankę, której chyba niezbyt legalnie podarował mieszkanie, jako gniazdko miłosne, z puli miejskiej. Wtedy Tadek znikł, w oparach politycznej hecy, jaką rozdmuchiwała prasa. Podobno wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

Spotkałem na ulicy jego żonę, a ona potwierdziła tę wiadomość. Wyjechał sam. Ale miała nadzieję, że ściągnie ją do siebie, wierzyła w to święcie. I pomyślałem sobie, że Tadek wszystko w swoim życiu rozgrzebał, pozaczynał, ale niczego nie dokończył. Żonę zostawił w zawieszeniu: ani wdowa, ani rozwiedziona, dom nie wykończony, kariera polityczna… jakaś ucięta, nie wydany tomik z wierszami, nie wystawiona sztuka…

Tymczasem prasa przedrukowywała pamiętnik Tadka, jaki opublikował w prasie polonijnej. Wyszydził i wyśmiał wszystkich. Obraził całe miasto. Podobno ja też tam występowałem, jako nieudacznik, nie pozbawiony talentu pijaczek. Przez Tadka przemawiało rozgoryczenie, bo z jego marzeń o karierze w Ameryce pozostało tylko pisanie szyderczych opowieści o bałaganie i korupcji w kraju, co podobało się emigrantom. Dawało im poczucie wyższości, choć sami klepali biedę w obcym kraju.

Po kilku latach otrzymałem kartkę pocztową z Ameryki, z kolorowym wizerunkiem Reagana na jednej stronie, a pozdrowieniami od Tadka na drugiej. Przysłał mi też swoją fotografię. W wytartych dżinsach i kowbojskim kapeluszu. Z przykrością stwierdziłem, że kpiarski, przyjazny uśmiech znikł z jego oblicza. Pojawił się za to jakiś grymas bólu i rozczarowania oraz papieros w kąciku warg. Jak na starych fotografiach polskiego pisarza – który przed wieloma laty również wyjechał do Ameryki – Marka Hłaski.


Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko