Dariusz Pawlicki – Podążając za wzrokiem poprzedników…

0
141

DARIUSZ PAWLICKI


 

PODĄŻAJĄC ZA WZROKIEM POPRZEDNIKÓW…

 

      Przystępując do pisania tego tekstu mam przed oczami obraz namalowany przez niemieckiego malarza Balduina Wolffa. Tytuł tej pracy brzmi: Krajobraz z Chojnikiem. Dla osób nie potrafiących usytuować owego Chojnika w konkretnym miejscu na Ziemi, wyjaśnię, że chodzi o umiejscowione u podnóża Karkonoszy, na wysokiej górze, ruiny zamku (wzniesienie nosi tę samą nazwę). Wolff tak je widział w 1845 r. Natomiast jeśli o mnie chodzi, to ostatni raz ujrzałem je (mam nadzieję, że będą jeszcze kolejne razy) w trakcie pisania niniejszego szkicu. To znaczy 169 lat później. Nie zjawiłem się tam jednak specjalnie, aby stanąć, mniej więcej, w miejscu, w którym Wolff rozstawił swoje sztalugi bądź wykonał zestaw rysunków przygotowawczych/wstępnych. Ot, pojawiłem się w towarzystwie dwóch osób (w tym mojej Żony), idąc z Cieplic Zdroju w kierunku Podgórzyna. Nic, jak wierzę, nie dzieje się bez powodu, więc tak miało być… A wzmianka o Krajobrazie z Chojnikiem stanowi wprowadzenie do tego, co już za chwilę zacznę poniżej zapisywać.

zamek-chojnik

Chojnik, fot. Dariusz Pawlicki.
 

*

      Patrząc na obraz olejny, gwasz, akwarelę, rysunek, a także na dagerotyp czy bardzo starą fotografię, przedstawiające uchwycone przez ich autorów fragmenty ówczesnej rzeczywistości, tej z którą mieli do czynienia, stajemy się, w pewnym sensie, owymi twórcami sprzed wielu dziesięcioleci; „użyczamy” im bowiem naszych oczu, aby mogli ponownie spojrzeć na swoje dzieła. Ktoś mógłby zapytać:

      – Dlaczego miałbym stawać się jednym z nich? Tym bardziej, że oni należą już do innego świata…

      Na takie pytanie, odpowiedziałbym tak:

      – Aby poczuć więź z tymi, którzy byli przed nami. To, co pozostawili po sobie, owe ślady przyciągające uwagę kolejny raz (to nie dzieje się nigdy raz jeden), upewniają nas bowiem, że nie różnimy się niczym od nich (różnica sprowadza się do… garderoby i środków transportu). Bo i ich uwagę przykuwały te same, co nas, na przykład, elementy krajobrazu. Choć uległy one, to fakt, większym bądź mniejszym, zmianom w czasie jaki dzieli ich obserwacje od naszych. Większym, jeśli weźmie się pod uwagę, chociażby, szatę roślinną; mniejszym w przypadku, dajmy na to, niektórych budowli; a wręcz minimalnych/znikomych/nie dostrzegalnych gołym okiem jeśli brać  pod uwagę kształty szczytów górskich/zarysy grani.

      Lektura dawno temu napisanych utworów literackich, przykładem mogą być wiersze Jana Kochanowskiego, tak jak słuchanie Sześciu symfonii hamburskich Carla Philipa Emanuela Bacha, też jest, uświadamianym sobie, albo i nie, byciem/wczuwaniem się w tych konkretnych, lecz dawno nie żyjących ludzi. A którzy przyczynili się do zbudowania, w przenośni, ogromnego gmachu. Z zawartości sal, które w nim się znajdują, korzystamy. A współcześnie żyjący dobudowują kolejne pomieszczenia z, mniej czy bardziej, zgrabnych, cegiełek bądź cegieł; wyposażają je też. I dzieje się tak bez względu na to, jakie role/funkcje pełnią w życiu. Gdyż, jak napisał w szkicu Proust Samuel Beckett, „nie ma ucieczki od «wczoraj», bo «wczoraj» nas odmieniło albo zostało przez nas zmienione”. Podobna w swej treści jest taka oto myśl Benjamina Constanta*:

      „Stulecie to z konieczności suma wszystkich poprzednich stuleci i nie może być niczym innym, niż jest”.

      Trzeba mieć więc niezwykle wiele tupetu, i nie tylko jego, aby twierdzić z przekonaniem, że wszystko zawdzięcza się sobie: swej zaradności, zapobiegliwości, swym talentom. Żywię bowiem przekonanie, że prawda jest zdecydowanie inna – każdy z nas jest sumą indywidualnych istnień (tego, co się na nie składało), jakie były przed nami: ojców, matek, dziadków, pradziadków… I nie chodzi tu tylko o kwestie kulturowe. Lecz i o to o czym,  przykładowo, pisze Józef Życiński**:

      „Wchodzimy w życie obciążeni indywidualnym dziedzictwem genetycznym, z niepowtarzalną strukturą psychiczną, w specyficznym środowisku, które będzie rzeźbić na swój sposób te predyspozycje, na których genezę nie mieliśmy wpływu”. Tak więc to, co sobą reprezentujemy, nie bierze się znikąd. Można jednak dokonywać (wielokrotnie ta możliwość okazywała się szczęściem/wybawieniem), mniej czy bardziej świadomie, drobnych bądź większych, korekt w sobie. Na przykład w systemie wyznawanych wartości.

     

 *

      Spostrzeżenie, że oczy innych, dużo wcześniej były skierowane na obiekt, na który i my patrzymy, może być, ale chyba tylko w pierwszym momencie, uznane za intrygujące czy odkrywcze. Zaraz potem pojawią się bowiem myśli niewesołe (chyba, że szybko zostaną odegnane). Zwłaszcza, gdy zwrócimy uwagę  na odległość w czasie dzielącą nas od konkretnych poprzedników, jeśli chodzi o owo patrzenie. A ta „odległość” niezmiernie często nie będzie pozostawiała jakichkolwiek wątpliwości, co do tego, że oczy tych, którzy na Coś patrzyli przed nami, zamknęły się dawno temu. Mało tego, nie istnieją/nie pozostał po nich żaden ślad. Większość spośród tych, którzy patrzyli na Krajobraz z Chojnikiem, od początku jego istnienia, jest tego przykładem.

      Ale fakt jest faktem – i ich zachwycało, i nas zachwyca, niezmiernie często to samo. Tak jak i to samo budzi lęk. Co najwyżej, jeśli chodzi o naturę/przyrodę, różnica między nimi a nami może być taka, że ludzie żyjący np. w 1845 r., żeby pozostać przy dziewiętnastym stuleciu, mieli z nią o wiele częstszy kontakt. Był on przy tym zdecydowanie bardziej bezpośredni. Z tej choćby przyczyny, że znacznie więcej niż obecnie ludzi trudniło się wówczas rolnictwem, hodowlą, pasterstwem, jak też wyrębem. No i w zdecydowanej większości żyli oni na wsi. Lecz i ci, którzy zamieszkiwali ówczesne miasta, mieli z naturą częsty kontakt. Chociażby dlatego, że owe miasta, w ogromnej większości były niewielkie. Zaś natura, mało bądź wręcz nietknięta, rozciągała się tuż za rogatkami. Z jej wszechobecnością wiązało się jednak i to, że mając ją na co dzień, na wyciągnięcie ręki, praktycznie jej nie dostrzegano. Traktowano ją bowiem, jako integralny składnik rzeczywistości. A tak się dzieje, że marzy się, wzdycha, do tego, do czego dostęp jest utrudniony, co jest rzadkie bądź bardzo rzadkie. To jak z mieszkańcem jakiejś współczesnej zachodniej metropolii, stawiającym naturę wręcz na piedestale. Działającym przy tym aktywnie na rzecz jej ochrony. A to dlatego, że natura w pierwotnym, albo niewiele zmienionym stanie, na znacznych obszarach Zachodu, już nie istnieje. Znacznie łatwiej dostrzega się bowiem czegoś Brak (jednak tylko na początku), niż jego codzienną obecność.
 

*

     Wspomniany obraz Balduina Wolffa, jak i podobne jemu w treści, namalowane przez przedstawicieli minionych pokoleń malarzy, mniej czy bardziej zdolnych, można traktować nie tylko, jako utrwalenie, należących do przeszłości chwil (ogromna większość spośród nich nie została jednak utrwalona w jakikolwiek sposób). Są one bowiem równocześnie jakby „opisami” momentów przeżywanych na bieżąco. Ci zaś, którzy tego dokonywali, stali albo siedzieli przed rozstawionymi sztalugami bądź też pochylali się nad blokami papieru do rysowania. A momenty te utrwalali nakładając farby na płótno, deskę bądź papier, albo też kreśląc ołówkiem po tym ostatnim. W tym zaś procesie ważna była ręka, a także oko/oczy. A na temat tego drugiego, Hans Holländer*** napisał tak:

      „Oko zwane oknem duszy jest główną drogą, przez którą zmysł (…) może najobficiej i najwspanialej poznawać nieskończenie mnogie dzieła natury”.
 

 *

      Pisząc o patrzeniu/spoglądaniu/widzeniu odnoszę się, przede wszystkim, do czasu minionego. A mówiąc dokładniej, próbuję go przywołać. Rzecz jasna wiem, zresztą każdy to wie, że jest to nadaremne (przynajmniej, jak dotąd). Ale efektem tego przywoływania jest, mam taką nadzieję, spowolnienie upływu czasu aktualnie przeżywanego – teraźniejszego. Albowiem przywołując/odwołując się w tym tekście, ale i w innych, do tego co było, tym samym sprawiam, że teraźniejszość nie ma do mnie dostępu; przez maleńką cząstkę czasu, ową chwilę. Ale jeśli już da o sobie znać, a w końcu da na pewno, to pisząc o kolejnym zdarzeniu, które miało miejsce, będę kontynuował spowalnianie czasu (będę to czynił, niezmiernie często, świadomie). Temu samemu będzie również służyło nie napomykanie o tym, co być może się wydarzy, co będzie. Z tym, że w to, co może bądź na pewno zdarzy się pojutrze i później, niezwykle rzadko angażuję swoje myśli. Bo po pierwsze, nie interesuje mnie to, a po drugie, wiem, że czyniąc tak, przyczyniałbym się do tego, że czas, ten mój, indywidualnie przeze mnie odczuwany/przeżywany, każdorazowo by przyśpieszał. I tylko ja, oczywiście, zdawałbym sobie z tego sprawę.    

      Wspomniane działania podejmuję w formie bardzo osobistej, ograniczonej wyłącznie do mnie. Lecz to, że współtworzę konkretne społeczeństwo/naród, jak też „składam się” na ludzkość, może powodować, że tymi działaniami wpływam na to, że czas „ogólny”, „globalny”, choćby minimalnie, ale jednak, zostaje spowolniony. Tak więc, gdyby więcej ludzi zaczęło postępować podobnie (nie tylko pisząc o przeszłości i teraźniejszości), to może czas, nie tylko subiektywnie, wyraźnie by… zwolnił. A wtedy zawołanie Fausta, mające charakter życzeniowy: „Chwilo, trwaj, jesteś tak piękna”, miałoby większą szansę na pewnego rodzaju spełnienie się. Człowieka, który w usta, ale i w myśli bohatera swego dramatu włożył powyższe życzenie, warto w tym miejscu wspomnieć również z takiego oto powodu: Johann Wolfgang von Goethe propagował podejmowanie działań mających  na celu… zwolnienie tempa upływania życia. On, człowiek żyjący na przełomie XVIII i XIX w. zauważył Już Wtedy, że tym, co zagraża, dosłownie, ludzkości jest między innymi właśnie tempo życia. Uważał bowiem, a bardzo nieliczni jemu współcześni podzielali jego pogląd, że zmienia ono świat, nim ludzie poznali prawa jakie nim rządzą. Co gorsza, tempo życia, w żaden sposób nie ograniczane, nie pozwala ludzkości na zorientowanie się, gdzie jest i ku czemu zmierza. Z tym, że Goethe wskazywał jednoznacznie, że ku zagładzie. Ale wśród ludzi żyjących w tej samej epoce co on (a i w epokach następnych) dominował zachwyt dla zmieniających się form życia… I wiara w wieczną szczęśliwość czekającą za kolejnym zakrętem.

      Obecnie, niewielu więcej niż wówczas ludzi widzi jakikolwiek problem w coraz bardziej zawrotnym tempie współczesnego życia. Jeśli już, to uważa, że jest to „produkt” uboczny/immanentny element rozwoju cywilizacyjnego człowieka. I ma on stanowić przykład na poparcie stwierdzenia: Coś za Coś!

      Znacznie częściej zauważa się problem w konsumeryzmie, w charakterystycznym dla niego, i w ogóle dominującym, typie człowieka – konsumenta (podnosi się przy tym, raz po raz, kwestię: Mieć czy Być). Zwraca się uwagę na jego, dającą często o sobie znać, pożądliwość wobec tego co jest… Nowe! A czego ten czy ów konsument jeszcze Nie Ma! Wstępem do posiadania jest ciekawość wobec nowinek technicznych. Ale nie tylko ich, bo i także np. nowinek… kulinarnych. Owemu konsumeryzmowi nie towarzyszy jednak refleksja, stawianie pytań (przede wszystkim sobie samemu) o sens tego, w czym bierze się udział, jak i pytań dotyczących kierunku w jakim zmierza cywilizacja. Co najwyżej słychać pełne troski komentarze o stanie naturalnego środowiska człowieka, któremu tzw. postęp techniczny, w sumie, jednak nie służy. Wyraża się przy okazji pogląd, że winniśmy mieć na uwadze stan środowiska naturalnego ze względu na następne pokolenia. Ale chyba częściej jest to jednak zawoalowana troska o, w miarę, nieskazitelną przestrzeń, w której owi zatroskani będą spędzać czas wolny. Spędzany zresztą ze wzrokiem utkwionym w, taki czy inny, czasomierz i kalendarz.
 

*

      Czas, wbrew temu co pokazują wszelkie zegary i zegarki, zgodnie jednak z ludzkim odczuwaniem/odczuciem, przyśpiesza. Mają na to wpływ, na przykład, pociągi poruszające szybciej i wciąż szybciej. Tak więc 3 godziny, których potrzebują obecnie pociągi na pokonanie jakiejś konkretnej trasy, za ćwierć wieku, jeżeli będą jeszcze pociągi, stopnieją do… 5 minut. Jak zagospodarujemy zyskane w ten sposób 2 godziny i 55 minut? Czy będziemy cieszyć się z tej dawki czasu czy też ją przeklinać? Ten drugi przypadek będzie miał, niestety, miejsce bardzo często. I nie trzeba być w tym względzie wizjonerem. Gdyż już od kilku dziesięcioleci, coraz większe rzesze ludzkie, mają kłopoty z zagospodarowaniem czasu. Po prostu nie wiedzą, co z nim robić. W rezultacie najczęściej w grę wchodzi nie jego świadome  wykorzystywanie, ale tego czasu, szczególnie w dni wolne, zabijanie…
 

  *

      Ale może za pośpiechem Coś się kryje! Jeśli tak, to Co? Może to, że jeżeli cywilizacja techniczna stanowi wytwór/jest emanacją gnostycyzmu, ów pośpiech nabierający jeszcze przyśpieszenia, ma na celu jak najszybsze… unieśmiertelnienie człowieka. Doprowadzenie, dzięki naukom przyrodniczym (humanistyczne nie są pomocne do tego) jak i technice, do takiego stanu, że ludzie będą żyli i żyli… A może nawet ci, którzy nie doczekali tego, zostaną przywróceni do życia. Czyli, że dojdzie do swoistego zbawienia ludzkości, a mówiąc dokładnie: samozbawienia. No bo skoro mamy już do czynienia, z zauważanym na Zachodzie, szczególnie od półwiecza – ubóstwieniem człowieka… Ale bardzo wielu nie myśli ani o zbawieniu, ani tym bardziej o Zbawieniu, to znaczy wybawieniu/ocaleniu za sprawą Boga (rezultatem tego ma być nieśmiertelność w obecności/w Bogu).

      * Tzvetan Todorov, Ogród niedoskonały, Czytelnik, Warszawa 2003.     

    ** Józef Życiński, Medytacje filozoficzne; PETRUS, Kraków 2008.

  *** Hans Holländer, Literatura – malarstwo – grafika; w: Ut pictura poesis, pod red. Marka Skwary i

         Seweryny Wysłouch; Słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006.    

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko