Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (12)
SOCREALISTYCZNY SZLACHCIURA
Pan Sylwester Banaś był pierwszym pisarzem, jakiego zobaczyłem w moim życiu „na żywo”, a nie na ilustracji w książce, czy czasopiśmie. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, no może młodzieńcem, uczniem szóstej lub siódmej klasy szkoły podstawowej we wsi Pełczyska, gmina Złota. Oboje moi rodzice byli nauczycielami, a ojciec sprawował dodatkowo funkcję kierownika szkoły.
Wieś była położona na uboczu, z dala od głównych dróg, sześć kilometrów polną drogą do pekaesu i stacji kolejki wąskotorowej. Choć przed wiekami była ważnym punktem na mapie Polski. Stad rycerz Baran wyruszał pod Grunwald, a na górze Zawinnicy stał zamek biskupów krakowskich, który zajął król Łokietek podczas swoich walk o tron. W czasie „potopu” maszerowali tędy Szwedzi i zamek zburzyli i spalili. Zimą, kiedy spadły śniegi, byliśmy przez zaspy odcięci od świata. Nawet karetki pogotowia obawiały się przyjeżdżać do naszej wsi. Chorego trzeba było furmanką dowozić bliżej utwardzonej drogi, do Złotej albo Niegosławic.
Pewnego czerwcowego dnia (było ciepło, już po odpuście na świętego Wojciecha, zbliżały się wakacje), na polnej drodze, którą widać było z daleka, pojawił się oryginalny wędrowiec, jakby wyjęty z dziewiętnastowiecznego drzeworytu. W szerokiej dłoni dzierżył sękaty kij, który zapewne miał go bronić przed ugryzieniami wiejskich kundli, jakie pętały się zawsze po okolicy. Zażywny mężczyzna w sile wieku, z pokaźnym brzuszkiem, jak u naszego księdza proboszcza. Do tego miał bujną, szpakowatą brodę, niemal tak wielką, jak u Karola Marksa na portrecie, który wisiał w korytarzu szkolnym i był obesrany przez muchy, zupełnie jak Najjaśniejszy Pan w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”. .
Wędrowiec ubrany był jednak w elegancki garnitur, białą koszulę i czerwony krawat, wszystko przykurzone nieco, co widać było zwłaszcza na klapach marynarki oraz nogawkach spodni, bo w naszej okolicy kurz wisiał w powietrzu, unosił się nad wyschniętym polami. Przed wojną, w letnie dni, zarówno dziedzic, jak i jego goście, chodzili na spacery w białych płaszczach, żeby ochronić ubrania. Do dzisiaj w białym płaszczu i takiej samej płóciennej czapce, chodził ksiądz proboszcz, Antoni Karwat i doglądał pszczół w swojej pasiece.
Na ramieniu przybysz dźwigał przewieszoną popielatą, skórzaną torbę, przez co niektórzy chłopi, pracujący w polu, brali go za miejskiego listonosza, który zgubił drogę. A może był to jakiś interesant z innej wsi albo z miasteczka, który miał ważną sprawę do załatwienia w urzędzie gminy lub u sołtysa? Tacy goście należeli do rzadkości, czasem tylko, raz do roku, zajeżdżała do naszej wsi osobowa warszawa, z jakimś ważnym urzędnikiem z województwa, ze szczebla partyjnego.
Jednak podróżnik nie poszedł do urzędu gminnego, a skierował swoje kroki prosto do szkoły, czyli do mojego ojca, jako jej kierownika. Przemaszerował przez nasze podwórko, płosząc stado kur karmazynów swoją, budzącą respekt lagą i wkroczy dumnie do gabinetu kierownika. Przedstawił się jako pisarz, Sylwester Banaś, mieszkający w Kielcach. Przybył do naszej szkoły, bo właśnie postanowił odwiedzić kilka miejscowości w terenie, aby szerzyć wśród dziatwy i młodzieży wiejskiej, wiedzę o literaturze współczesnej, a zwłaszcza naszej, regionalnej.
Z dumą wyciągnął z portfela legitymację Związku Literatów Polskich, którą trzymał w celofanie na dowód, że mówi prawdę. Oprócz niej, także plik urzędowych zaświadczeń, dyplomów oraz listy prywatne (wraz z kopertami) od Jerzego Putramenta i Jarosława Iwaszkiewicza.
Najważniejsze jednak było pismo urzędowe z Wydziału Oświaty w Pińczowie, że władze szkolne powinny pisarzowi Sylwestrowi Banasiowi, legitymującemu się dowodem osobistym nr…, okazać niezbędną pomoc przy spotkaniu z młodzieżą, aby mógł szerzyć kulturę literacką w środowisku robotniczo-chłopskim.
Ojciec uczył języka polskiego, zachwycał się Kochanowskim i Rejem, trylogię Sienkiewicza czytał codziennie przed snem, więc ucieszył się z odwiedzin kieleckiego literata. Sam znał Ozgę-Michalskiego i jeździł do niego do Warszawy, aby przeprowadzić z poetą wywiad, potrzebny mu do pracy semestralnej.
powiedział, że nie widzi przeszkód, aby pisarz Sylwester Banaś spotkał się z dziećmi podczas spotkania autorskiego w ramach lekcji z języka polskiego, ale wtedy wynikła kwestia finansowa. Mianowicie gość zażądał przysługującego mu ustawowo honorarium w kwocie dwustu złotych. Kierownik znalazł się w kropce, bo szkolna kasa świeciła pustkami. Jednak przestraszony tyloma pismami urzędowymi, ozdobionych groźnie wyglądającymi pieczęciami: okrągłymi, trójkątnymi oraz prostokątnymi, w dodatku miłośnik literatury, a szczególnie twórczości Stefana Żeromskiego, zgodził się szerzyć kulturę z własnej nauczycielskiej kieszeni. W skrytości ducha liczył na jakiś zwrot kosztów ze strony Komitetu Rodzicielskiego.
Okazało się, że pisarz nie miał przy sobie żadnej swojej książki.
– Szewc bez butów chodzi – bronił się nieśmiało. – Ale proszę się nie martwić, jakoś poradzimy sobie.
Nie dysponował także rękopisem, czy choćby tekstem pisanym na maszynie. Postanowił swoimi słowami opowiedzieć dzieciom treść powieści. A robił to rzeczywiście wspaniale. Ze swadą, zapałem, a także poczuciem humoru. Chodził miedzy ławkami, gestykulował, naśladując miny swoich bohaterów. Wypowiadał też ich kwestie, umiejętnie modulując głos. Widocznie znał swoją książkę na pamięć. Byliśmy zachwyceni. Bawiliśmy się świetnie.
Okazało się, że pisarz Sylwester Banaś chodził tak od szkoły do szkoły, od wioski do wioski. Trochę w tym wędrowaniu podobny do dziada proszalnego, ale znacznie lepiej ubrany. Zwiedził już niemal pół powiatu. Nic dziwnego, że pamiętał tak dokładnie fragmenty swojej powieści, nawet z dialogami bohaterów. Przecież w każdej kolejnej wiosce, w każdej następnej szkole, opowiadał ją na nowo. I jeszcze musiał zainteresować swoich wymagających słuchaczy.
Potem zdałem egzamin do liceum i znalazłem się w mieście, w Kielcach, mitycznej dla mnie stolicy województwa. Zmieniła się epoka i o Harnasiu mało kto słyszał. Nikt go też nie widział. Zaszył się we własnym mieszkaniu, nie bywał na zebraniach, ani w Klubie dziennikarza. Kiedy pytałem o niego znajomych – wzruszali ramionami. Niektórzy tylko mówili – A to ten, który napisał książkę „Awantury mojej córy”. Okazało się, że pisarz Sylwester Banaś w świadomości społecznej funkcjonuje jako autor książek dla dzieci. Zwłaszcza cyklu drobnych, humorystycznych opowiastek o dorastaniu swojej córki.
Zacząłem czytać w bibliotekach, co też do tej pory pisano o panu Banasiu. Został odkryty przez samego Jerzego Putramenta, wówczas głównego ideologa stalinizmu w środowisku literackim, który inicjował rozliczne konkursy poetyckie i prozatorskie w środowiskach robotniczych. Banaś, urzędnik w cementowni napisał powieść w stylu socrealistycznym „Kominy nad naszym miastem”, która spodobała się Putramentowi i rychło została wydana. Tak zaczęła się jego kariera jako pisarza. Wydał jeszcze kilka powieści w tym socrealistycznym stylu, których bohaterami byli przodownicy pracy i bumelanci.
Potem przerzucił się na twórczość dla dzieci. Próbowałem znaleźć w bibliotekach książkę, którą nam „odgrywał”, z wielkim zacięciem i aktorskim talentem, w szkole w Pełczyskach. Jednak nie mogłem dopasować wątków, jakie pamiętałem ze spotkania z pisarzem.
Zacząłem potem pracować w miesięczniku kulturalnym „Plotkarka”, jaki wychodził pod egida Domu Środowisk Twórczych – Pałacyk Zielińskiego. Postanowiliśmy z kolegami przypomnieć sylwetki zapomnianych pisarzy regionalnych. I tak znaleźliśmy się. Czyli ja, Andrzej Lenartowski i fotograf – Zbyszek Stefański, w gościnie u państwa Banasiów. Andrzej przeprowadzał z panem Sylwestrem wywiad dla naszego pisma.
Przyjął nas po królewsku. Wykwintne jedzenie, szlachetne trunki. Miła małżonka. I piękna, już dorosła córka, o której pisał swoje późne książki. Przy stole anegdoty w trakcie towarzyskiej rozmowy. Toasty domową nalewką. Pan Sylwester lubił żartować, kpić w żywe oczy. Podobny był nieco do Zagłoby, był typem sarmackiego szlachciury, który uwielbia facecje z własnego życia, pełnego przygód. Nigdy nie byłem pewien, kiedy mówi poważnie, a kiedy tylko żartuje ze swojego rozmówcy.
Jego mieszkanie w niczym nie przypominało moich wcześniejszych wyobrażeń, że na ścianie wisieć będą portrety Stalina i Rokossowskiego, a w biblioteczce marksistowskie cegły. Było całkiem odwrotnie. Jak w małym dworku. Portrety przodków, karabela nad łóżkiem, samowar, bibeloty. Wśród książek Mickiewicz i Słowacki. I psy rasowe.
Pan Banaś opowiadał ze swadą o swoim życiu. Pomyślałem, że jest ofiarą „przekleństwa Piszczyka” z filmu „Zezowate szczęście”. Chciał dobrze, chciał uwierzyć w lepszą przyszłość, ale Historia płatała mu ciągłe żarty. Przed wojną napawał się wielkością marszałka Rydza Śmigłego, a potem widział rozbite wojsko, chaos klęski. Jego dowódca strzelił sobie w skroń w obecności żołnierzy.
Pan Sylwester, przebrany po cywilnemu, wracał do domu okrężnymi drogami, unikając zamknięcia w obozie jenieckim. Wstąpił do AK, bo wierzył w generała Sikorskiego w Londynie, a po wojnie musiał to ukrywać. Uwierzył w stalinizm, w lepszą przyszłość dla ludzi żyjących dotąd w nędzy. Po dojściu do władzy Gomułki musiał się znów tego wstydzić. Po raz ostatni zaangażował się w odwilż i w odnowę, a potem nie umiał obronić swojego kolegi, pisarza Babinicza, przed antysemicką nagonką. Wspólnie redagowali wspaniałe pismo literackie „Ziemia Kielecka”, które władze zamknęły.
– Powiedziałem sobie: basta! – mówił. – Piszę tylko dla dzieci. One nie znają fałszu, hipokryzji, dwulicowości. Odcinam się od polityki, w nic już nie wierzę, w żaden ustrój, w żadne dobre chęci. W żadne ideały. W żadną nową Polskę, rządzoną przez kolejnych nawiedzonych przywódców, którzy potem okazują się zbrodniarzami. Tu się nic nie uda. Ten kraj jest przeklęty przez Boga i Historię. Liczy się tylko dom i rodzina. A najważniejsze są dzieci. Dla nich się poświęcam. Im oddaję swoje pióro i talent. Dzieci nie są fałszywe!
Aby przeżyć. pan Sylwester, chodził po szkołach i wpraszał się na spotkania autorskie. Wtedy pojawiła się nowa grupa literacka o nazwie „Ponidzie”, młodzi chłopcy ze wsi i małych miasteczek. Zdominowali życie literackie w mieście. Zresztą cóż to było za „życie literackie”? Wegetacja raczej. Ale ci młodzi wyrastali w cieniu pisarstwa Babinicza i Banasia.
W 1968 roku w każdym województwie trwało polowanie na jakiegoś Żyda, którego można było oskarżyć o syjonizm, czy sprzyjanie Izraelowi. W Kielcach padło na pisarza pochodzenia żydowskiego, Waldemara Babinicza. Rozpętano na niego nagonkę, jako na ukrytego syjonistę, agenta izraelskiego na Polskę, bigamistę itp. Rozpuszczono niesamowitą ilość plotek i insynuacji. Sam Banaś nie mógł obronić swojego kolegi, był bezradny. Może się zresztą bał. Miał do tego prawo, antysemicka nagonka miała swoje źródło u samej wierchuszki, a prowodyrami byli sekretarz Gomułka i premier Cyrankiewicz.
Wyrzucenie Babinicza z funkcji dyrektora Uniwersytetu Ludowego, w atmosferze infamii, to był koniec marzeń o jakimś środowisku literackim w Kielcach. Dla samego pisarza zaś, był to dramat życiowy. Kochał swoją funkcję, dyrektora Uniwersytetu Ludowego, który przetrwał najgorsze lata stalinizmu, próbowano go likwidować, jako przeżytek sanacji, relikt agraryzmu Solorza. Kochał młodzież wiejską i swoich gości, wśród których byli m.in. Józef Ozga-Michalski, Ernest Bryll, Jarosław Iwaszkiewicz i mnóstwo innych, z pierwszych stron literackich czasopism. Uniwersytet zlokalizowany był w dawnym dworku szlacheckim i jak mówił pisarz – Henryk Jachimowski – Babinicz chcąc nie chcąc stawał się takim szlacheckim panem gospodarzem w swoim pałacu. Po oszczerczej nagonce i po złożeniu dymisji, Waldemar Babinicz zmarł rok później, w Nałęczowie.
Fala nienawiści i oszczerstw wobec pisarza Babinicza była tak wielka, ze kiedy już po okrągłym stole wspomniałem o nim w felietonie na łamach gazety codziennej „Echo Dnia”, otrzymałem od byłego ubeka (sam się tak podpisywał) serię prywatnych listów. Obelżywych wobec zmarłego pisarza, a i wobec mnie chamskich. Większość tych wypocin podarłem, ale jeden zatrzymałem, jako świadectwo czasów.
I chociaż na gierkowskiej fali powstał w naszym mieście miesięcznik kulturalny „Przemiany”, to Sylwestra Banasia tam prawie nie było. Uznano go za wstydliwy relikt czasów stalinowskich, z małym podrygiem po gomułkowskiej „odwilży”. Nie wiadomo, co z takim robić? Miasto jakby się go wyparło. Chciało o nim zapomnieć. Dopiero redaktor Jerzy Daniel, który ma duże zasługi w dokumentacji kieleckiego środowiska literackiego, przeprowadził z nim obszerny wywiad.
W stanie wojennym, córka pana Sylwestra, bohaterka jego dziecięcych książek, sama, bez niczyjej pomocy, pisała, powielała i kolportowała ulotki przeciw przemocy władz wojskowych. Została zatrzymana. Ulotki pisała na maszynie swojego ojca. Dziwne to było dla mnie, bo pamiętałem słowa pana Sylwestra, że ma dość gadania o ojczyźnie i nie chce w domu słyszeć o żadnym angażowaniu się w sprawy społeczne czy polityczne. A jednak jego „córa”, bohaterka jego książek, wystąpiła sama przeciw całemu systemowi, już w pierwszych dniach stanu wojennego.
Komunistyczne media wyśmiewały córkę pisarza. Robiono z niej wariatkę, naiwną idiotkę. Nie omieszkano wykorzystać do nagonki osoby jej ojca, jako stalinowskiego pisarza. Robiły to te same tytuły gazet, które w swoim czasie drukowały go, jako socrealistycznego twórcę. Ustrój się zapętlał.
Jedynie pisarz i reporter, Krzysztof Kąkolewski, który w czasach swej młodości mieszkał w Kielcach, bronił jej dobrego imienia, już po 1989 r. na łamach ogólnopolskiej gazety.
W jednej kwestii pisarz Sylwester Banaś pozostał wierny samemu sobie: pisał tylko dla dzieci.
Kiedy czytałem jego ostatnią książkę przygodową, właśnie dla młodzieży: „Nad czarną wodą płócienny nasz dom”, nagle złapałem się na tym, że skądś już ją znam. I dopiero po chwili doznałem olśnienia. To była historia, jaką opowiadał nam, dzieciom, w wiejskiej szkole w Pełczyskach. Ci sami bohaterowie, zapamiętałem nawet ich imiona, te same sytuacje. Czyżby pisał ją przez całe życie?