Jacek Bocheński – Epi(B)log

0
85

Jacek Bocheński

 

EPI(B)LOG


bochenski Po powrocie ze Starego Cmentarza w Zakopanem na balkon w Warszawie musiałem spojrzeć faktom w oczy: większość petunii w zetknięciu z multi-kulti poległa. Stawiały opór, walczyły o piękno i prawdę, jak mój ojciec, ale przegrały z lebiodą, pokrzywami i egalitaryzmem. Pewnie im się wydawało, że piękno jest oczywistą właściwością samego bytu, niezależną od czyjejkolwiek aprobaty lub interesów, i że one, piękne petunie, są oczywiste i niezbędne jako składnik tego bytu, i że miejsce, na którym stoją, jest im od niego na zawsze dane, i już. W multi-kulti czy nie w multi-kulti, mają tylko być i niezłomnie spełniać piękno. A piękno absolutnie istnieje, a co istnieje, samo przez się jest prawdą.


 Niestety, drogie moje piękności, nie ma w naturze przywilejów dla piękna, dla pięknych kwiatów, a nawet pięknych cnót i dumy zwanej godnością, którą tak podziwiałem i sławiłem u  was, moje bohaterki. Nie ma, bo wiatr przywiewa prostacką lebiodę i przecież nie powiemy lebiodzie “ty, chwaście”, tylko powiemy “siostro”, a ona powie “przywileje? jakim prawem? należy się równość”, a my przytakniemy. I będziemy dobrego mniemania o sobie dlatego, żeśmy się tak pięknie zachowali.


Nie jest bez podstaw ta nasza satysfakcja. Równość to bądź co bądź jakaś moralna wartość w cynicznych czasach, gdy  tak trudno o moralne wartości. Toteż cieszą nas siostrzano-braterskie prawa roślin, któreśmy zaprowadzili w muti-kulti.  Zarazem płakać się nam chce z  żalu nad pięknymi petuniami, niemiłosiernie rugowanymi przez siostrę lebiodę. Jednak nic nie dajemy po sobie poznać. Trzymamy pion moralny. Trochę czujemy, że wpadliśmy w pułapkę. Ale nie mamy wyjścia. Bo gdzież wyjdziemy? Chyba tylko na cmentarz.


Byłem już na cmentarzu.  Kiedyś nawet mówiono o nim Cmentarz  Zasłużonych, ale teraz mówią raczej Stary Cmentarz albo jeszcze bardziej swojsko Cmentarz na Pęksowym Brzyzku, bo tak jest sprawiedliwiej dla wszystkich. Nie wyróżnia się elit i nie udziela nikomu przywileju wyjątkowości niczyim kosztem.


A w ogóle cmentarz to ja mam u siebie na warszawskim balkonie. Szkielety zmarłych petunii sterczą, jeden obok drugiego.  Wszystkie piękności tak ostatecznie kończą w zimie. Ale i bezczelna hołota z lebiodą na czele, i czujna pokrzywa, i rozpustnik powój, i przyzwoity rdest, i elegantka trawka, i anonimowe maleństwa drobno kwitnące w ukryciu, wszystkie gatunki kończą tak samo, gdy przychodzi czas. 


 Jednak w martwych badylach pozostaje ślad po hierarchii, której nie udało się znieść w multi-kulti. Te nieżywe szczątki są różnej wysokości. Różna także jest ich twardość, od wątłości, giętkości lub kruchości do sztywności i zdrewnienia na kość. A muszę przyznać, że pod każdym względem, czy to wzrostu czy to twardzizny, lebioda bije na głowę całe otoczenie. Jej więc okazuje się także za grobem zwycięstwo.


Powinienem zająć wobec tych faktów jakieś stanowisko, prawda? Nie wystarczy chyba skonstatować, że jest jak jest, i pójść spać. Z drugiej strony, czy po wszystkim, co zaszło, da się jeszcze mówić, że coś powinienem? Ogólne zrozumienie jest raczej dla mówienia “a co mnie obchodzi”, ewentualnie dla przymusu.  Powinność, wydaje się, nie istnieje.

No to co mam zrobić? 


Są pewne możliwości. Jako bądź co bądź artysta mogę się nabzdyczyć i obnosić z tym nabzdyczeniem. Taka poza uchodzi, ale nie przyciąga zbytnio uwagi. Są do dyspozycji atrakcyjniejsze popisy. Mogę wycharknąć z siebie potok wulgarnych słów. Mogę pokazać goły tyłek przed publicznością. Mogę ubliżyć prezydentowi. Mogę lekkim ukłonem przywitać kazirodztwo. Mogę pochwalić wieszanie ludzi na latarniach. Mogę się nawrócić albo odwrócić. Mogę, rzecz jasna, obrazić pierwsze lepsze uczucie religijne. Wszystko mogę, ale wszystko już jest zużyte. Nic dla mnie, zawiedzionego blogera, kończącego Blog w poczuciu klęski nad trupiarnią multi-kulti.


Całą zimę przesiedziałem tak bezradnie, patrząc na pobojowisko piękna i prawdy, sam nieco podobny  do zeschłej rośliny. A przecież to ja, może trochę pod wpływem innych, ale z własnego przekonania i porywu założyłem na balkonie multi-kulti.  I doczekałem skutków: zdrętwiałem podobnie do martwej  rośliny, zrównałem się z wami, bracia i siostry. Na znak solidarności i konsekwencji wciąż tak po waszemu sterczę i tyle. Takie  jest moje stanowisko, które zająłem wobec sprawy, czyli braku wyjścia. Takie wysoce moralne sterczenie, wspólne z badylami. 


Gdyby chociaż jakiś ptak przyleciał i porwał mnie, aby użyć na materiał do budowy gniazda! Byłby z tego pożytek dla wrony, kawki, sroki, nie wiem dokładnie, dla którego ptaka, bo nie wiem, który jak buduje gniazda. Ale któryś zaopatruje się na pewno w budulec ze zwłok moich sióstr i braci w multi-kulti. Raz po raz widzę na balkonie  dowody, bo zmumiowanych trupów, zwłaszcza petunii, stopniowo ubywa. Niechybnie na zrobionym z nich rusztowaniu,  wymoszczonym zapewne jakąś misterną ściółką, będą leżeć jaja i wykluwać się pisklęta. Ja nie mam szansy na wzlot w dziobie ptaka. Jestem za duży, zbyt ciężki i niewygodny. Nie przyczynię się do lęgu nowego życia.


W rzeczywistości zdarzyło się coś innego. Pewnego dnia po długiej bezczynności poczułem wreszcie przypływ energii. Niszczycielskiej. Może tylko taka zdolna jest jeszcze działać.   


Ocknąłem się z bezwładu, zerwałem na równe nogi, zakasałem rękawy i ruszyłem na balkon. Dość tego! Zaraz tu zrobię porządek z wami wszystkimi! Koniec utopii! Koniec systemu, jeśli ktoś woli.


I rzuciłem się z gołymi rękami na szkielety. Nuże wyrywać je, wydzierać, wyszarpywać. A one, choć umarłe, jeszcze się broniły. Kłuły, cięły, niekiedy jakby  parzyły. Poraniłem sobie palce w tym zapamiętaniu i determinacji, z jaką przystąpiłem do starcia cmentarza z powierzchni ziemi, czyli z mojego balkonowego kwietnika. 


Ale źle mówię. Nie z powierzchni  ziemi, lecz spod powierzchni. Chodziło o coś głębszego, o korzenie, o wykorzenienie umocowań w glebie. A co się tyczy celu mojej złości, chodziło nawet o więcej: o wyplenienie samego projektu genetycznego do podstaw, do idei. Żeby ten  błąd nie odrósł, ta ułuda, to piękno, ta prawda, ta nadzieja, ta równość, ta siostrzaność i braterstwo, ta utopia, to fiasko, ten system, jeśli ktoś woli. Tego miałem dość, na to się zżymałem, wydzierając z ziemi trupa lebiody. A on się nie dawał. Petunie puściły dość łatwo. Ptaki nie miałyby z nimi kłopotu. Natomiast siostry i bracia parweniusze, a najbardziej lebioda, uczepili się gruntu z niesłychaną zawziętością, jakby się wgryźli tam zębami i zacisnęli mnóstwo szczęk na niewiadomo czym. A przecież nie mieli zwierzęcych zębów, szczęk ani zgryzu. Mieli tylko te swoje ślepe wypustki, te słabe świderki do wkręcania się w podłoże, te swoje słabosilne korzenie w nieprzychylnej obczyźnie. Mimo to potrafili trzymać się kurczowo jakiegoś zaczepu w ziemi i nie pozwalali od niego oderwać, choć napinałem się,  jak mogłem, i ciągnąłem z całej siły. Co to było? Dlaczego musiałem się tak męczyć, nim dopiąłem wreszcie celu?  


Otóż w miarę, jak ostatecznie udawało mi się wydobyć jakiś pojedynczy korzeń i otrząsnąć z bryłek skamieniałego gruntu, który gdzieniegdzie przywarł do bocznych rozgałęzień korzennego rdzenia, wychodziły na jaw podziemne stosunki panujące w multi-kulti, zupełnie inne niż widoczne nad ziemią.


Nici! Za wydobytym już na pozór korzeniem wlokły się nici albo nawet grubsze sznurki, postronki, węzły,  i nie mogły skończyć. Korzeń pozostawał nimi nadal przywiązany do czegoś ukrytego pod spodem. Tam w głębi nie istniał jasny podział z powierzchni: tu petunie, ówdzie bezczelna  lebioda, osobno piękno, osobno barbarzyństwo, co zaś jedno, to nie drugie, chociaż w imię tolerancji i sprawiedliwości oboje na równi. A z góry ja oglądam ten widok i trzymam pion.  


Tymczasem w ziemi, gdzie nic nie widać, korzeń zahacza o  korzeń, wszystko się splata, obejmuje, wiąże z sobą, nic nie jest osobno, nic nie jest jedno i nic drugie, wszystko pomieszane, nic od niczego nie może się oddzielić, wszystko się wszystkiego trzyma i od wszystkiego zależy. Taki tam panuje system. Splot i chaos. Po samo dno. 


Zostałem niszczycielem systemu. Głos wewnętrzny podpowiadał mi wprawdzie, że to też jest rola cokolwiek zużyta, ale przeważyła furia. Zniszczę! Dokopię, uff, dokopię pięknu i tak dalej. Gołymi rękami, ale dokopię, ej dokopię. Po całości polecę, hip hip! Gruntownie, można powiedzieć,  do końca dokopię, przekopię, wykopię, kurwa jego mać, wypie …lę, żeby żaden korzonek nie przetrwał i nic nie zostało z cmentarza. Koniec! Koniec  multi-kulti. Koniec aspiracji. Koniec powinności. Koniec kultury. Koniec systemu, hurra! 

__________________________________________

To jest ostatni tekst (08 maja 2015) umieszczony na pierwszym blogu Jacka Bocheńskiego http://jacekbochenski.blox.pl/html W najbliższych numerach zamieścimy teksty z następnego .  

Redakcja


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko