Anna Błachucka – Ostatni chłop

0
261

Anna Błachucka

 

 

Ostatni chłop

 

 

Jacek DurskiObrócił się delikatnie na wznak i aż z zadziwienia wstrzymał oddech. Mało, że łóżko nie trzeszczało, to jeszcze nad głową zobaczył metalowy wężyk zakończony żarówką. Lampka? Działa? Nacisnął pstryczek. Działa. Niewidzialna ręka czy co? Po chwili przypomniał sobie wszystko, całą wczorajszą rozmowę. Nie pamiętał jednak, aby montował lampkę. A więc kto? Jedynie współtowarzysz mógł to zrobić. Trzeba podziękować.

Przekręcił głowę, ale pan doktor spał. Świadczył o tym miarowy oddech. Mrok pokoju sprzyjał odpoczynkowi. On widać takiego długiego snu potrzebuje. Może pracujący głową bardziej się męczy? Może przepracowane mięśnie szybciej dochodzą do siebie niż zwoje mózgowe? Jak się tam w głowie wszystko rozpali, to pewnie dłużej stygnie. Taka księgowa, która czasami do niego przyjeżdża wypocząć, potrafi spać do dwunastej w południe. Na obiad dopiero się wyszykuje. Jak można tyle spać? On o czwartej już myślami o krowach zmusza ciało do ruchu. Pomaga Kalince przy dojeniu.

Błądził oczami po pokoju i zatrzymał wzrok na obrazie. Półmrok panujący w pokoju zdecydował o jego innym wyrazie. Trzeba było bardzo wysilać wzrok, żeby uchwycić kontury.  Patrzył i patrzył na ponętny kawałek kobiecego ciała nie wiedzieć jak długo. Jakby pierwszy raz nogę widział. Wpatrywał się w każdy szczegół, szedł każdą linią prawie pieszcząc ciepłym spojrzeniem najdrobniejszy fragment obrazu.

W pewnym momencie przed oczy wyszła mu Kalinka, ale nie taka przy pracy, nie taka uznojona, tylko taka – spod pierzyny. Tak ją teraz widział, jakby wynurzała się jedną nogą z wielkich chmur bielutkiej pościeli i centymetr po centymetrze odsłaniała siebie dla niego. Pewna swej urody aż do bezwstydności, pewna swej mocy aż do natarczywości. Tak zwyczajnie wychodziła z tej pierzyny jak słońce zza obłoku. I parzyła jak to słońce. Oślepiła go jej śmiałość. Zamknął oczy, ale obraz żony stał się nawet przez to wyraźniejszy. Co za cuda! Ujrzał ją młodą i gołą. Wpatrywał się w nią łapczywie, żarłocznie i potem już – rozpustnie.   

Kilka razy zaledwie widział ja nagą, zazwyczaj coś miała na sobie, zawsze czymś się okrywała, osłaniała, zawsze się wstydziła, kuliła, odwracała. A teraz nacierała na niego całą swoją pięknością i bujnością. Oczy się śmiały, usta drgały, zęby perliły się w uśmiechu. Rozpuszczony warkocz przemienił się w trzy czarne węże długie jak i one i także samo ruchliwe. Zdawało się, że pilnują jej urody. Przyczajone z tyłu głowy mogły śmiałka znienacka opleść i udusić. Uwolnione piersi rosły w oczach. Szerokie biodra osłaniały jej jedyność i zachęcały do przyjemności. Tak jej teraz zapragnął jak młodzik jakiś, myśląc tylko o cielesnych rozkoszach. Takiego poruszenia dawno nie doświadczył. Istne kuszenie. Diable sztuczki – myślał. Nigdy tak nie zaspakajał się, no, może jako gówniarz siedemnastoletni. Przecież nie był to sen! Sen by jeszcze zrozumiał. Aż mu ciarki przechodziły po plecach, aż…

Potrząsnął głową tak, jakby chciał obraz przepłoszyć, tak jak się płoszy bezpańskiego psa: – A pójdziesz!

Udało się. Znikła Kalinka, zostawiając go w jakimś dziwnym niepokoju, pobudzeniu i nienasyceniu. Aż się spocił, i… w tym wieku takie rzeczy! Wstyd mu się zrobiło. Wycierał się niezdarnie ręcznikiem. Dobrze, że akurat wisiał na poręczy łóżka. Coś takiego!

Leżał tak przez parę minut, aż ochłonął. Czuł się nieczysty i grzeszny. Jeszcze nigdy same myśli na ten temat tak go nie napięły, nie rozbudziły jego męskości aż do końca. W tym skołowaniu sięgnął po książeczkę do nabożeństwa, ale nie mógł się modlić, uznał szybko, że nawet nie godzi się w takim stanie męskiego doświadczenia – modlić się. Co tu robić? Może czytanie filozofii mu wyjdzie.

Zapalił lampeczkę i sięgnął po broszurę. Zerknął na nagłówek.

Autor: Ryszard Gaj. A więc nie dał mi swojego tekstu. Cudzym się wywinął – zauważył w myślach.

Filozofia i życie. Racjowitalizm i perspektywizm Jose Ortegi y Gasseta wobec bezradności filozofów.

Już sam tytuł przyprawił  Franciszka o zawrót głowy. Zachciało mi się czytania, to mam – karcił sam siebie. – Rozmowy zapragnąłem. Cóż to jest ten racjowitalizm? perspektywizm? Na idiotę wyjdę. Wstydu się najem. Nie wytrzymam tej filozoficznej atmosfery. Skrępowanie na każdym kroku. Ledwie przyjechał – już namieszał. Pokój dla niego przystroili, drzwi i łóżka naprawili, a dla mnie dali wszystko, co najgorsze. Niedługo nieporadność tak mnie osaczy, że się nie przedrę przez nią, że zapomnę swojego nazwiska.

 Przeczytał tytuł jeszcze raz. …wobec bezradności filozofów. Zaraz, zaraz! A więc jest ktoś wyżej nad tymi bestiami książkowymi, jest ktoś, kto widzi ich bezradnymi. Trzeba poczytać! Kto to jest ten Ortega? Nieważne kto, byle nie Niemiec, bo Niemców nie lubię, ważne, że się wziął za takich myślicieli od siedmiu boleści. Na starego Srolka mówili – filozof. Mówili! Przezywali go tak, i to miało znaczenie prześmiewcze. Filozof to było przezwisko, naznaczenie inności. Coś w tym musi być! Takich ludzi nie da się traktować poważnie.

Zainteresował go bardzo tytuł pierwszy rozdziału.

1. Filozofia w Polsce w oczach przeciętnej ofiary panowania mediów.

Tytuł przystępny i ciekawy – pomyślał. – Dobrany jak ulał do czasów i ludzi.

Zaczął czytać. Zdania składał, ale żadna myśl z tego nie powstawała. Większość słów rozumiał, ale sensu nie mógł uchwycić. To jest właśnie sztuka – krzyczał w sobie. –Pisać tak po polsku, żeby Polak nie zrozumiał. Jak kotlety mielone, tak przyrządzone, że nie dojdziesz z jakiego zwierza jest mięso. Odłożył teksty. Co tu robić?

Znowu spojrzał na zegarek. Było blisko siódmej. Tyle się wydarzyło, a tu ledwie godzina minęła. Strasznie się tu czas wlecze. Czym tu zająć ręce, żeby nie myśleć o  filozofii.

 Zdecydował się iść do kościoła. Ranne nabożeństwo o 7.30. Zdąży na śniadanie. Krzątał się w tej ciasnocie, jak tylko mógł najciszej, nie chciał przeszkadzać, nawet herbaty nie parzył, tylko na czczo wyruszył.

Ranne majowe powietrze orzeźwiło go i sprowadziło na ziemię. Ludzie powoli zdążali ku świątyni. Szedł z ochotą. Z przyjemnością śpiewał Kiedy ranne wstają zorze.

 

 

***

 

        Pokój wypełniał się powoli płaczem Ani. Przeszedł w szloch. Szloch w ciemności i ciszy jest wielokroć straszny. Ciała nie widać, więc wydaje się, że to tylko dusza tak cierpi. Żaden hałas nie nakłada się na płacz, więc jego „nagie” tony przerażają. Takiego szlochu nie przetłumaczysz na słowa. Może muzyka swoimi glissandami, crescendami przybliżyłaby wymowę ludzkiego roztrzęsienia, ale nie słowo. Rozpacz podążała za tym szlochem, jak cień. Szloch narastał albo opadał. Zmieniał się w jęk, potem sarkanie. Nikł gdzieś, dochodził jak ze studni, by potem objawić się krzykiem, a nawet wrzaskiem. Przybierał huki rozszalałego morza i cichł, zamierał delikatnym płaczem, prawie dziecięcym, zawodzeniem ledwie. Szloch budził się potem wyciem wiatru podobny, trzaskaniem drzew łamanych naznaczony i malał smagany deszczem łez, potem opuszczał gałęzie wichrów w dół i wdzięczny wiatrowi za spokój, kulił się. Zawodził już tylko. Skarżył się ciszy i ciemności, jedynym świadkom bólów i zawodów. Pani Ania uspokoiła się i pytała:

–  Mama, dlaczego ja nie mam rodziny? Dlaczego ja nie mam rodziny… Ja prawie rok z nikim nie rozmawiałam, dopiero dzisiaj z panią Karolą.  Z jej twarzy bije taka serdeczność, że pękłam. Rozgadałam się, choć przyrzekałam sobie, że nigdy już do nikogo się nie przybliżę, bo jestem pechowa. Kogo tylko polubię, to los  mi go odbiera.  W swoim koślawym życiu dorobiłam się tylu pytań o sens trwania, ze mogłabym nimi handlować. Doświadczyłam tyle chwil mierzonych gwałtownymi uderzeniami mojego serca, że aż dziw, że nie wyskoczyło ze mnie.

Wiem, wiem… Spotkaliście się z ojcem na robotach w Niemczech i połączyły was podobne losy. Wojna wżarła się w was jak ług w tkaninę. Wyżarła radość, a zamuliła dziury strachem i niepewnością. Pamiętam wasze opowieści. Ojca rodzinę wywieziono do Oświęcimia za jakiś handel, a twoją rozstrzelali okupanci za pomoc partyzantom. Ale ja jestem sama, jak palec! Sama ze swoim kalectwem, bólami i myślami. Wojny nie ma, a ja przez wojnę cierpię. Sama, jak palec! Dlaczego ja nie mam brata, ani siostry! Wiem, wiem! Podsłuchałam raz! Baliście się zdecydować na drugie dziecko, żeby nie ryzykować. Pamiętam, jak szeptałaś w środku nocy do ojca: – A może to w nas jest przyczyna jej kalectwa? Miałbyś siłę patrzeć na drugie kalekie dziecko? Może to nas Bóg przeklął. Dobrze wiesz, że miał za co!

Ojciec ci wtedy w nerwach wygarnął:

– To ty mi podałaś karabin. To ty nalegałaś, żebym strzelał. Zabiłem niewinnego człowieka. Przyjaciela zabiłem! Ale spowiadaliśmy się razem. Ksiądz winę tobie i mnie odpuścił. Tego powinniśmy się trzymać! Musi być jakaś możliwość zaczęcia życia na nowo. Religia nasza nam to umożliwia. Nie możemy sami siebie bez końca karać i sami  się kamienować… Po to jest spowiedź. Po co on się przebrał za Niemca?  Ty, zamiast mi pomóc zapomnieć, to jątrzysz!  Ja uważam, że sobie nie wybaczać – to też jest jakiś grzech. Nie można być surowszym od pokuty, od prawideł wiary. Nie można być mądrzejszym od samego Boga. Nie my wymyśliliśmy wojnę, karabiny, głód…

– Boję się, Walery, boję się. Stefan mi się do dziś śni. Zabiliśmy przyjaciela, który nam tyle pomógł.

– Boisz się? Ja też się boję, ale żyć trzeba. A może Bóg zrozumie i łaskawie da nam syna, zdrowego syna? Nie możemy umierać codziennie bardziej, niż to chce nasz czas!

– A już lepiej nie żyć, niż tak żyć!

– Co ty wygadujesz? A co będzie z Anią? Nie możemy sobie sami życia ujmować. Wojna się skończyła. Ludzie się dorabiają, cieszą. A u nas? Wiercisz mi dziury w każdym zdaniu, w każdym postanowieniu w powrocie do normalności. Trudno mi nieraz panować nad moimi i twoimi wątpliwościami.

– Ze mnie ta wojna nie wyjdzie nigdy. Walery, ja nie mogę sobie  z tym poradzić. Jestem jak ten ziemniak w naszej piwnicy. Pnę się niby kiełkiem do światła okienka, ale na świat nie wyjdę.

            Wtedy tato tak ciepło do ciebie mówił:

– Fela, nie płacz. Nie płacz… Fela… Feluś…

A potem wzdychał i wzdychał. Mówił tym wzdychaniem więcej, niż słowami. Miał rację. Cóż by to był za świat, gdyby był wielokrotnością naszej rodziny? Świat udręczenia, winy, smutku. Świat bez przyszłości, bo przyszłością są przecież dzieci, normalne dzieci, nie takie jak ja. On chciał syna, który by zapewnił trwanie nazwiska, syna , który by po nim objął gospodarstwo.

            Ale ani syna ani córki nie było. A mnie tak brakuje rodziny. Mama? Po co wyście pojechali wtedy  do tej Częstochowy ? Tego się chyba nigdy nie dowiem. Mnie mówiliście, że po lodówkę. Tam podobno było łatwiej kupić. Tak razem pojechać! W jednym dniu zostawiliście mnie samą. Tak mało wiem o tym wypadku. Tato zasłabł za kierownicą…

Tato! Tyle ludzi z waszych lat jeszcze żyje, a wy? Jak by to było miło. Ty w tym roku obchodziłabyś osiemdziesięciolecie, a mama  skończyłaby siedemdziesiąt osiem lat. Ktoś by do nas przyszedł z życzeniami, a tak… Była dzisiaj u mnie pani Karola. Nie sprzątała, nie gotowała, tylko gadałyśmy. Mądra z niej kobieta. Kiedy odeszła, zobaczyłam na szafce pojemniczek z gołąbkami i karteczkę:  – Smacznego.

Śpiewałyśmy, słyszałaś? A tato słyszał? Czy ona wiedziała, że się rozgadam?  Nie brała się do gotowania, zapobiegawczo przyniosła gołąbki.

Tyle razy zbieram się powiedzieć wam o tym, że ja wam przebaczyłam. Wasza śmierć uświadomiła mi wiele. Sąsiadki szybko przestały się o mnie troszczyć, bo o mnie trzeba troszczyć się codziennie, i nawet w nocy. A kto mający swoją rodzinę ma na to czas? Trzeba umieć znosić moje gorsze dni, mieć cierpliwość do gotowania diet, robienia zakupów… A moje nerwy?  Obce osoby nie zniosą moich krzyków, ani nie będą reagować na kaprysy, a nawet fochy… Tak mamo, niekiedy moje zachowanie, to były fochy! Ty je znosiłaś cierpliwie. A może powinnaś wykrzyczeć, wypłakać się, a nawet dać mi klapsa, tak jak to czyniły inne matki swoim niesfornym normalnym dzieciom. Po chwili dziecko i matka płakali razem i razem się przytulali, darowując sobie winy i przyrzekając poprawę. Dziecko przyrzekało, że więcej nie będzie broić, a matka, że nie da mu już klapsa.  Może wtedy zaczęłybyśmy mówić do siebie? A tak, śmierć weszła między nas. Śmierć okrutna, ale ona przez swoje okrucieństwa potrząsnęła mną tak, jak zbyt silny gospodarz damachą. Śliwki spadają, a za nimi jeszcze zielone liście i nawet małe gałązki z niedojrzałymi owocami podążają na zatracenie. Tych niedojrzałych nikt  przecież do niczego nie wykorzysta. Trzeba czasu, aby śliwka znowu zaczęła żyć. Wasza śmierć tak mną potrząsnęła. Odarła mnie z bezpieczeństwa, w jednym dniu zabrała was w zaświaty, a mnie odarła ze spokoju.

            Wtedy zrozumiałam wasz czyn, za który nienawidziłam was aż do waszego zgonu. Uważałam nawet, że Bóg was słusznie ukarał taką straszną śmiercią, za to, co zrobiliście mi w sześćdziesiątym piątym roku.

Mama! Miałam już dwadzieścia lat. Tak się ucieszyłam z waszej decyzji. Zabraliście mnie na wesele. Ja tak chciałam zobaczyć wesele. Ale nie przewidziałam tego, co mnie tam spotka, nie przewidziałam burz, niepokojów uczuciowych nawałnic wesołości, wirów namiętności. Wszyscy się cieszyli, para młoda całowała się na każde zawołanie “gorzko”.

            Chłopaki przytulali w tańcu dziewczyny. Każdy chłop czy chłopak szukał kogoś do tańca. Po zmroku jakiś szał ogarnął wszystkich. Piskom i tańcom nie było końca. Piosenkę ludową Jo do lasu nie pojade, niech se ojciec jado som, bo mnie Kasia polubiła, jo ucieche z Kasią mom … śpiewała cała sala. Kapela podkręcała wesoły nastrój. Oni wiedzieli, że pora już na swojskie, skoczne, temperamentne tańce. Oberek gonił oberka. Starszym wróciła siła i wigor. Obertas porwał też młodzież, chociaż to nie jest taniec do szpilek. Prawie każda dziewczyna nosiła wtedy szpileczki zwane „kaczuszkami”. Dziewczyny poprawiały opadające ramiączka sukienek, gubiły rytm. Nogi zaniechały ‘drobienia’, bo jakże to w szpilkach uczynić. Do oberka trzeba mieć inny strój.

Mamo, wy tak pięknie tańczyliście tej nocy. Tato zawadiacko potrząsał bujną, chociaż już szpakowatą czupryną. Zaczął  wykonywać jakieś podskoki, podrygi, przytupy, przykucki, a nawet hołubce. Ty drobiłaś kroczki w zawrotnych obrotach, żeby zdążyć za fantazją taty i nie wypaść z rytmu oberka. Sukienka, ta w czerwone róże nie mogła za tobą nadążyć. W pewnym momencie zgrani w ruchach, tak zapamiętale podskakiwaliście razem, że wydawało mi się, iż strząśniesz róże z tej sukienki, że nie wytrzymają takiego szału i poodrywają się. Żeby tylko ludzie nie zdeptali ich, gdy spadną… Wisiała ta sukienka w szafie odkąd pamiętałam, ale ja widziałam dopiero teraz jej prawdziwe przeznaczenie. Taniec wymusza fantazję stroju i nastroju. Taniec wydobywa finezję ruchów. Zauważyłam, że goście weselni patrzą na was z podziwem. Taka była z was dumna, że aż ciekły mi łzy. Byłaś piękna, wyprostowana, roześmiana, radosna…  Pierwszy raz cię taką widziałam. W domu zawsze byłaś smutna.          Czyżby mój widok spędzał wam uśmiech z warg? Ciągle byliście zatroskani, albo czymś zasępieni. Toteż wtedy patrzyłam na was jak urzeczona. Śmiałaś się… Dostrzegłam braki w twoim uzębieniu. W domu nie widziałam tego, bo ciągle usta miałaś w jakimś półotwarciu, w opuszczeniu warg trzymanych na uwięzi dwiema grubymi zmarszczkami. Twarz zawsze miałaś spiętą przygnębieniem, koniecznością… Poczułam się tak, jakbym was przyłapała z owocem zakazanym. Mama! Dlaczego u nas w domu nie było radości? Była sytość, był porządek, a nie było zadowolenia. Czy to przeze mnie?

            Mdłe przyćmione światła ośmielały chłopaków. Ich ręce stały się ruchliwe, jak węże. Jedni, jak boa, oplatali ramionami swoje wybranki w wyraźnym zamiarze ich uduszenia, inni niczym kobry, wpatrywali się przez moment w twarze roztańczonych partnerek, żeby zaatakować niespodziewanym a zniewalającym pocałunkiem. Inne pary spowolniły obroty i podpierały się wzajemnie w jakimś kiwaniu bez ładu i składu. Kapela sobie, a oni sobie. Nie wiadomo było, kto kogo wspiera. Niezwykłe porozumienie tańczących ciał. Gdy jedno zwalniało się z podpierania drugiego, natychmiast drugie przejmowało te funkcję.  Starsze pary jeszcze wirowały po ścianach w kierunku ‘za słońcem’. Kapela łaskawie zezwoliła na oddech wolniejszym kawałkiem, by zaraz ponowić szał nową wiązanką. Niektóre pary wyrywały się z tego kłębowiska i wybiegały w ciemność nocy związane ramionami, zespolone spojrzeniami…

 Przy stole zostałam ja i ten kaleki chłopak. On też zależał od rodziców tak samo jak ja od was, chociaż lepiej chodził. Oczy nasze spotkały się. On zaczął się do mnie przybliżać, aż usiadł naprzeciwko mnie. Patrzyliśmy tak na siebie… Nie wiem jak długo, bo tańce weselne stały się tylko tłem naszego zapatrzenia. Myśmy sobie wzrokiem nawzajem opowiadali o naszym niedołęstwie, nieporadności, inności. Nam tak było dobrze. Myśmy nawet zaczęli tańczyć. Ja zapomniałam o wszystkim i taka bezbronna, uległa pozwoliłam się prowadzić w  niepojętym tańcu bez jednego kroku, bez jednego ruchu… Dwa odrośla ludzkie wyzwoliły się z pokracznych ciał i tańczyły do muzyki pragnień, wyobrażeń, tęsknot i chęci ponad stan fizyczności. Kiedy ojciec to zauważył, przestał tańczyć i bez słowa przerwał nam to patrzenie, złapał mnie za rękę i ciągnął jak niesforne dziecko, prawie wlókł. Odwiózł mnie do domu. Ty zostałaś. W domu rozkazał: –  Nie rycz już. Kładź się spać! Ja pójdę po matkę.

            Posłusznie gramoliłam się na łóżko. Widziałam, z jaką ulgą zdmuchnął lampę i wyszedł. Czuło się, że chciał tańczyć, chciał się bawić. To taka naturalnie ludzka potrzeba. We mnie też  jeszcze wszystko grało, chociaż dźwięki wesela zatrzymały ściany chałupy, chociaż muzyka kapeli rozeszła się w zaułki wsi. Piski dziewcząt, pokrzykiwania chłopaków dobijały się do moich uszu. Jakiś podpity chłopak szedł drogą i śpiewał. Wyjrzałam przez okno. Do niego tuliła się dziewczyna. Ktoś zaczął w mojej głowie wygrywać opętańcze rym-cym-cym i wzmacniał ten omam przytupem tańczących nóg. I choć wszelka realna muzyka ucichła we mnie wszystko grało, we mnie wszystko tańczyło. Wydawało mi się, że ten nastrój ogarnia wszystkich i za chwilę będzie tańczyć cała wieś, cały świat. Taki szalony porządek urojony w mojej głowie rozprzestrzeniał się błyskawicznie.

Po upływie jakiegoś czasu ktoś cicho zapukał do drzwi. Myślałam mamo, że to wy. Ja nie kojarzyłam upływu godzin.  Straciłam poczucie rzeczywistości. Płakałam… Płakałam jękiem krzywdy i niemożności. Moje serce zamieniło się w coś miękkiego i bezbronnego. Każdy mógł wtedy mnie dopasować do swoich emocji, bo byłam podatna na formowanie jak plastelina. Otarłam łzy i poszłam otworzyć. Bez słowa przekręciłam klucz. W drzwiach stał on. Podał mi ciężkie od oczekiwań i pragnień spojrzenie – jak na dłoni, a ja odszyfrowałam je w mgnieniu oka jednoznacznie. Przestraszyłam się, ale ponad strach było we mnie coś silniejszego, coś, o czym wstyd mi mamo mówić do ciebie. Więc teraz się mamo – domyśl. Sama byłaś młoda.

 To była cudowna noc! Dwoje ludzi niezdarnych w ruchach, dwie cielesne ruiny, widzące się po raz pierwszy w życiu chciały uchwycić i nadgonić to, co zdarza się młodym ludziom na przestrzeni co najmniej kilku lat. Wagony pragnień, marzeń najeżdżały na nas i zasypywały  emocjami. Uwięzione przez umysł rzeki pożądań puściły, pojawiło się nieobjęte żadną miarą tętno życia. Dwoje ludzi chciało doznać tego, co się normalnie ludziom należy, a dla nas było zakazane. Mama po co ja ci to opowiadam? Natura przemówiła do nas, a my swym szaleństwem odpowiadaliśmy na jej zaproszenie. Tylko do tej nocy pasowało i pasuje mi słowo – oszałamiające.  Innych skojarzeń z tym słowem do dziś nie znam. W tę noc wszystko było oszałamiające. Do dziś na sam widok lub dźwięk słów: zamieć, potop, pożar, tajfun, otchłań, kaskada – drżę wewnętrznie. Dwie niekształtne istoty ludzkie zatrzęsły zakazanym, rozdygotały przestrzeń mojego pokoju do granic zmysłowości i obnażenia we wszystkich dostępnych memu pojmowaniu świata – sferach. Zaproponował grę w trójdźwięk. Jeśli na sygnał powiemy jednocześnie ‘do’– posiedzimy i pogadamy sobie , jeśli ‘mi’ – podamy sobie ręce, jeśli ‘sol– wszystko, czego  tylko zapragniemy.

– Jeśli dźwięki wypowiedziane na moją komendę przez nas będą się różnić, to natychmiast wyjdę – dodał.

Na  jego: raz, dwa trzy!– „wyśpiewaliśmy” jednocześnie – ‘sol’.  Ja nie umiałam nałożyć cugli grzesznym myślom. Ciało moje było dla mnie zawsze krzyżem i ja choć raz chciałam z tego krzyża zejść, porzucić obolały świat, wejść w zamęt zmysłów, dotknąć czegoś, czego nie byłam godna. To, co inni nazywają – zbliżeniem, dla mnie było grzechem. Ja chociaż raz chciałam opuścić moje wewnętrzne głosy, które najczęściej płakały i –  śmiać się. Wyjść z kałuży wstydów niezawinionych, wydostać ciało z dołów lękowych, wyrwać umysł z lochów nieufności do ludzi, wydobyć się z mizeroty wora odzieży… Przecież ty z góry wszystko widzisz, i to przeszłe pewnie też. Nam się tak śpieszyło!  Może komu innemu opowiedziałabym inaczej o tej nocy, ale nie mam komu. A mamie nie opowiada się przecież takich spraw. Więc się mamo domyśl. To, co tak pokochałam tej nocy, to w czym zatonęłam na własne życzenie było ponad moje ciało. Nasze zbliżenie scaliło też nasze dusze.

 

Fragmenty powieści

 

 

——————————————–

 

Fragment zbiorku – Rozmowy z naturą / sonety lipcowe/ – planowany czas druku w październiku 2015

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko