Marek Jastrząb – Trzy miniatury

0
264

Marek Jastrząb


Trzy miniatury


Przed zaśnięciem


jastrzab-marekPrzez pewien czas utrzymywałem telefoniczny kontakt z poetą. Przedmiotem naszych rozmów były słowa stosowane w literaturze. On zadurzył się w poprawności, poszedł za nowym  nurtem i opowiedział się za ich ascetycznym używaniem, ja nie: byłem za urozmaiceniem, pośrodku, czyli trochę długich, trochę krótkich zdań.


 Z jednej strony podziwiałem jego spartańską technikę zapisywania myśli, a z drugiej – drażnił mnie nadzwyczaj. Dlaczego? Ano dlatego, że przesadne ingerencje i redukcje słów prowadzą do przekombinowania zapisu, przekształcenia np. prostego wiersza w skomplikowaną szaradę, do nieczytelności; są chwytem, stylistycznym zabiegiem, efektem przegranej walki o prymat formy nad treścią.


Wprawdzie oszczędność słów nie oznacza oszczędności myśli, są to jednak metody zapisu stosowane w tekstach mikroskopijnych, zwięzłych, zaledwie sygnalizujących istnienie poruszanego tematu. Lecz już nie w dziełach z mojej bajki, w utworach Leśmiana, Updike‘a, Lowry‘ego Manna, gdyż jeden w drugiego są  autorami „nadmiernie” przymiotnikowymi i, „przesadnie” rozchełstanymi językowo.  Natomiast małe formy nie zawierają tych błędów, gdyż im krótszy tekst, tym lepiej dla czytelnika, bo nie musi się męczyć: przejeżdża wzrokiem po tekście i sprawa załatwiona.


Poza tym krótka bzdura jest bardziej strawna, niż długa: ktoś, kto pisze kilkuzdaniowy utwór, nie torturuje odbiorcy tak, jak ktoś, kto wysila się na tekst o długości kilometra; łatwiej przebrnąć przez durną fraszkę, niż odprawiać modły nad wielostronicową i zawiłą cegłą.


Im częściej prowadziliśmy dyskusję, tym bardziej byłem przeciwny jego racjom. I do dzisiaj byłbym go przekonał, gdyby nie to, że któregoś dnia nie już nie podniósł słuchawki. Teraz, gdy nie mam szans na wymianę zdań, brak mi tych bezsennych nocy.


*

Jako dziecko zachowywałem się bojaźliwie niczym schowana w sobie, roztrzęsiona osika; byle szelest wpędzał mnie w obawy i gargantuiczne strachy. Śmiano się z mojej przesadnej lękliwości, z upodobania do różowych kolorów, z tego, że godzinami wystawałem przed szafą z fatałaszkami mamy, bo choć z wierzchu podobny byłem do chłopca, w środku miałem coś dziewczyńskiego, zalotne mizdrzenie się, pieszczotliwość w przymrużonych oczach o długich, trzepoczących rzęsach.


Lecz minęły lata i zmężniałem. Twarz nabrała kanciastości, utraciła babski wygląd, a gdy do tego dołoży się fakt, że w spadku po okresie dojrzewania zostały mi dzioby po odrze, niski, niemal basowy głos, byczy kark, kwadratowa szczęka i pochmurne wejrzenie spode łba, już w niczym nie przypominałem cherubinka.


Jednak nie tylko mnie przydarzyło się zmienić. Mutację przeszedł również świat. Świat moich ludzi, krajobrazów, pojęć; utracił pierwotny sens i ze zdziczałą konsekwencją zmierzał w stronę wulgarnej opryskliwości, w stronę wrogiego, nieufnego schamienia do reszty.  


Rodzice umarli, znajomych z każdą jesienią ubywało i ani się spostrzegłem, gdy zrobiło się wokół mnie pusto, milcząco, przeraźliwie nie tak. Gdy wychodziłem z domu, z jedynego bezpiecznego miejsca, w którym nie odczuwałem trwogi, w którym znałem każdy sprzęt, mebel, wedutę, starałem się być jak najkrócej z dala od niego, ot, porobić niezbędne zakupy i wrócić, by znowu wejść w głąb swoich rozmyślań, utonąć w muzyce dobiegającej z drugiego pokoju.


*

Leżałem na barłogu i oczekiwałem ciosu, lecz noc zbliżała się przeświadczeniem, że niebezpieczeństwo zmienia proporcje strachu. Wzdrygnąłem się. Od nieruchomej tafli wolności do pierwszego zarysu cierpienia, krata była wskazówką, ostrzeżeniem. Zasiekane żelazem okno wyznaczało mi prostokątny fragment egzystencji, zieloną przestrzeń, po której snuły się obandażowane szlafroki.

Było to azylowe miejsce; okolone purpurowym murem, wyższym niż wyprostowana obecność furtiana. Zamknięte drzwi przepuszczały przez szczelinę w progu odpadki zdarzeń; wirujący, nieodwracalny czas. Kraty i mur pulsowały w mojej pamięci, jak ohydne wspomnienia z początku. Choroby?

Olśniła mnie myśl, że to, co miałem za chorobę, nie jest nią, że jest to raczej premia, rekompensata za okres bezpodstawnej wrażliwości, nagroda, którą wykorzystam po wyjściu stąd.

Lecz co mnie zmroziło, to świadomość, że jakkolwiek może jestem zdrowy, to przecież zamknięto mnie tutaj. Myśl ta wyczerpała mnie, spustoszyła.

Znikąd nadziei – krzyknąłem w przestrzeń ściany, jednak nie otworzyły się drzwi.

Wstałem i przytuliłem się do kraty. W dole, z tej perspektywy, szlafroki wydawały się być wolne od cierpień, jak trupy moich marzeń.


Polemista


Biegnę na panel. To ja, szepczę i kłaniam się tym na lewo, całuję rączki tym na prawo, padam do nóżek wszystkim, których nie znam i których znam po łebkach.  Śmiałym i ani trochę drżącym głosem mówię: dzień dobry, jak wam przeszła noc? Szastam nóżką, w te i nazad kręcę kuprem, a w przerwach na zdrowy rozsądek zastanawiam się nad tym, czy można myśleć nie mając mózgu i czym kombinuje wtedy taki facet, jak ja? Czy ma jakąś tajną wypustkę, podświadomą fałdę, schowek na marzenia, poufny bąbel do zakwaszania argumentów?


Jako nałogowy socjolog – amator, bardzo lubię dywagować na ten temat i cichcem sobie stwierdzam, że być może tak jest, a być może nie. Tym sposobem czego bym nie powiedział, zawsze mam rację.


Na szczęście nie jestem bufonem i zamiast saturatora mam w głowie kapkę oleju. Tenże mózgowy smar pozwala mi na zachowanie zdrowego rozsądku, czyli ostrożności w wygłaszaniu kategorycznych sądów.


Pat


Przyszły profesor Pazera, znany i ceniony miłośnik niszczenia literatury dał się poznać dosyć prędko, bo już na kursach dla młodzieży trzeciego wieku.  Jako pilny uczeń zaproponował, by z uwagi na gnębiące go ADHD  przynitowano mu nogi do podłoża sali wykładowej, albowiem nie chciał rozpraszać nauczycieli swoim przymusowym gibaniem. Wtedy to pierwszy raz został wyróżniony powszechnym aplauzem  ciała pedagogicznego.


Dotychczas ADHD stanowiło uniwersalną wymówkę; tak jak dysleksja, dysgrafia, gonitwa swędzących myśli i inne pozostałe pochodne maskowały zwyczajne lenistwo, ono również okazało się doskonałym sposobem na robienie w konia. A tu odwrotnie: kursant z własnej woli pchał się w dyby.


Na przerwach i podczas pauzy, po korytarzach dostojnej Alma Mater  niosła się hiobowa wieść, że kolega o ekonomicznym nazwisku Pazera ośmielił się zrezygnować ze ściemniania i tym samym popsuł interes pozostałym leserom, którzy musieliby teraz przykładać się do uczenia.  A kiedy wieść ta straszna i niebywała trafiła do najdalszych zakątków szkoły, blady strach padł na kursantów.


Padł też na belfrów, którzy w nagłym ataku olśnienia zrozumieli, że ich wykłady nie będą mogły być beznadziejne, jak do teraz, ale że muszą je prowadzić tak, by każdy student wiedział, za co płaci.

 

Reklama

LEAVE A REPLY

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko