Eugeniusz Kabatc
Młyn nad Narewką [Wprowadzenie do polskości]
Prolog
Młyna nad rzeką jeszcze nie było, ale już mełł nasze losy, miażdżąc je po swojemu lub je odradzając.
Przekroczyliśmy Narewkę o świcie. Bród był płytki, konie nie umoczyły nawet brzuchów, wkrótce słońce wytoczyło się nad puszczę, krwawiąc łąki leśne zapowiedzią przyszłych tu wydarzeń…
Było południe, kiedy w brzozowej szczelinie, jakby rozciętej silnym uderzeniem niebiańskiego promienia, ukazał się nam myśliwski pałacyk pana Tyszkiewicza. Tam właśnie zmierzaliśmy: zielenił się w zielonym otoczeniu, zapowiadał pokój z przyrodą, nawet z naturą człowieka, więc Margrabia po raz pierwszy uśmiechnął się podczas tej długiej podróży.
Wielorako niewygodna była to eskapada. Nasamprzód cechowało ją to, że od początku była głęboko utajniona. Margrabia wyruszał ze stolicy incognito, karetą pocztową prze Siedlce i Bielsk, Puszczę przecinając potem konno w towarzystwie jedynie przewodnika. W Pałacu Namiestnikowskim miało go nie być przez tydzień, Rosjanie mieli być powiadomieni o nieobecności szefa rządu warszawskiego post factum, gdy miałby odpoczywać i polować w swoich rodzinnych włościach na Kielecczyźnie. Niezadowolenie służb i Petersburga z tego powodu zapisywał Margrabia w bilansie zysków, licząc się, że mogą być ryzykowne, ale i ostatnie. Warszawa się burzyła, nie przyjmowała do wiadomości jego nadzwyczajnych zabiegów i historycznych kalkulacji, napięcie objęło także ziemie wschodnie, najmniej świadome groźby ostatecznego unicestwienia ojczyzny.
Nie jestem biegły w dziejach Rzeczypospolitej tak wielu narodów, że nie pamiętają one jak się zwą, ale spotkanie na Żarkowszczyźnie przeżyłem jako okrutną lekcję wielkopaństwowego nieporozumienia. Margrabia – toutes proportions gardes – podobnie. Jeszcze raz zdążył się uśmiechnąć, gdy usłyszał z ust witającego: „My, Polacy, zawsze jesteśmy jedno…” Ale to już był ostatni tutaj jego uśmiech. Wkrótce i tu wszystko zaczęło się obracać przeciwko niemu.
Przybył w te trudne strony w potrzebie osobistej, gracza, któremu każdy ruch urastał do sprawy narodowej, ba, do dziś pozostającej w istocie najważniejszych w naszych losach. Znali się z Tyszkiewiczem jeszcze z czasów powstania listopadowego, rozstali się niegdyś w przyjaźni, choć postawy przyjęli dziwnie niespójne. Pan Tyszkiewicz zapadł w knieje litewsko-ruskie, w majętności wielkie i szkolnictwo rolne w Świsłoczy, gdy Margrabia w Królestwie Kongresowym polszczyznę przemysłową uprawiał i nią z łaski wspólnego, choć obcego cara i króla zarządzał. Nie próżnowali tedy, hrabia świsłocki w narastającym buncie młodzieży szukając nowej wolności, margrabia pińczowski młodzież Królestwa wprzęgając do pracy w spękanym jarzmie zaborcy. Dwie drogi przyjaciół były bliskie sobie, lecz się fatalistycznie mijały. Czy mogły się spotkać, by wielkie czyny Panów Patriotów skierować ku jednemu przeznaczeniu? Czy sosny i brzozy nie rosną w puszczy razem? – pomyślałem kiedyś, zapominając o dębach.
Pan Tyszkiewicz, skądinąd mój preceptor szkolny w Świsłoczy, co w tej opowieści nie jest bez znaczenia, przyjął starego druha z dyskretną uniżonością. Panowie myśliwi, którym przedstawiono przybysza jedynie jako posła od Margrabiego, najpierw potraktowali go z rozbawieniem niż powagą. Właściwy cel wizyty emisariusza nie został ujawniony przed polowaniem. Same łowy w kronikach miejscowych nie były potem odnotowane jako bardzo udane. Można złożyć to na karb już narastającego w okolicach napięcia, ale i myśl gościa wybiegała daleko poza puszczańskie obszary, liberum conspiro było uczuciem, jakie tu, w białowieskich gąszczach leśnych, wśród godnych zaufania przyjaciół, otwierało usta i serca w stronę tej kolejnej, historycznej decyzji, w której objawi się wkrótce straceńczy patriotyzm arystokratycznej braci. A zjechało się jej wtedy do pana Tyszkiewicza grono dobrane, „zagon przedni”, jak obwieścił to hrabia dowódczy. Z rodów wrośniętych w te ziemie od dawna, z okolic niekoniecznie bliskich, bo niektórzy aż z Wileńszczyzny tu się przebili, a wśród nich Czartoryski, Kalinowski, Massalski, Sanguszko, Sapieha, Siehień, co już marszałkiem ostawszy toczył o grunta wołkowyskie sądowe boje; nawet mniejszy Radziwiłł się zjawił.
Ubita zwierzyna tylko prze krótką chwilę była przedmiotem rzeczowego zainteresowania. A po rozlaniu litrów okowity dla ludzi z naganki, których gospodarz nazywał ludem, podniósł się gwar sprzecznych głosów i słów, wśród których Margrabia usłyszał i mowę ruską, kierującą jego uwagę na plac głównego boju. Odczekał jednak, aż chłopi się rozejdą, wypatroszywszy przedtem ze znawstwem rozłożonego na podjeździe żubra w wieńcu dzików i paru jeleni. I kiedy zdawało się, że wszystko, co było emocją dnia już się skończyło, wtedy naprawdę dopiero się zaczęło. Przynajmniej dla mnie i mojego pojmowania drogi, na którą wepchnęła mnie historia.
Poszło o to zdanie przekleńcze, które dopadło naszych uszu, gdy skierowaliśmy się ku schodom dworku jeszcze z triumfalnie po myśliwsku kielichami w ręku. Byliśmy ostatni z rzeszy gości, Margrabia odwrócił się za siebie, by pożegnalnym okiem objąć pobojowisko z rozpłatanymi wnętrzami zwierząt i wtedy usłyszał ten krótki dialog dwóch chłopów zajętych wciąż jatkami. Jeden skarżył się drugiemu w naszej mowie: „Jamu heta tolki świata, harełku pjuć, ale hrosza nie daduć.” A drugi tylko zaklął jak mój dziadek, choć bez wielkiego gniewu: „Kab jon na hare stajau i sonca nie baczyu”.
Czemuś Margrabia przyjął to do siebie, gdy mu przełożyłem sens gorzkiego życzenia. Nie od razu zareagował, ujawnił ten swój niepokój podczas kolacji, kiedy zabrał głos przy toaście za losy ojczyzny. Podjął rzecz gospodarz, zwracając się do gościa z Warszawy wprost, jak do emisariusza rządowego, ujawniając jego tu rolę. „Tak dalej być nie może”, posłużył się powszechnym frazesem zbuntowanych, nieznośna, rosyjskość panoszy się tu jak na swoim. A Królestwo bez nich to jak kadłubek bez głowy, tak, tak, wszak nie w Warszawie mózg polskości dziś ożywa, trzeba zewsząd podtrzymać ten ruch wyzwolenia. Za Mickiewiczem, „wielkim naszym”, sumował swoją myśl sprzeciwu i walki: „Niech gwałt się gwałtem odciska!”
Nie było to jednaj płomienne przemówienie; hrabia mówił tak, jakby myśl lenną snuł wbrew sobie, choć od razu wskazując na kierunek nieodzownych decyzji. Co inni mówcy podchwycili, żądając pilnej, lecz tajnej jeszcze zmowy ku czynom zbrojnym, powszechnie powstańczym. „Poderwać lud do boju!” – krzyczano bodaj nazbyt głośno. Tumult się zrobił, „burzliwość polska”, jak ocenił to potem Margrabia, podejmując wyzwanie i gasząc, jak mu się wydawało, ów niewczesny ogień w zarodku. Nie pora, mówił, nie pora gołe szyje podstawiać pod topór pałacza. Nie mamy ich czym osłonić, nawet lud tutejszy nie pójdzie za wami, już nie jest niewolny, lecz wyzwolenia z dybów nawet wy mu nie daliście. Jest innej wiary, innej mowy i widzi was nad sobą, wysoko, lecz bez światła, u innego Boga. Tedy komu tę polskość chcecie przywrócić, po co, by łatwiej tym ludem władać?
Nie byłem jeszcze gotowy, by ogarnąć to wszystko, wartość słów była mi często obca, zgiełk głuszył sens różnych racji, ale garść ich wyniosłem z tego długiego wieczoru niczym parzące kartofle. Nie wiedziałem co mógłbym z nimi zrobić w spiralach sporu, narastającego coraz gwałtowniej, aż po kulminację wzajemnych oskarżeń o zdradę. Zapamiętałem, że najpierw obwinionym o sprzeniewierstwo stał się Margrabia, który miałby pójść na służbę Moskali. Nie Moskali, jeno cara, próbował uściślić Margrabia tym swoim spokojnym, rzeczowym głosem preceptora, który ma zapanować nad rozkapryszoną klasą logiką faktów. Car jest królem Polaków, jego Rosjanie nie pomagają mu w tym, a ja pomagam. Przypomniał rozgniewanym panom braciom co jego rząd dla utrzymania polskości narodu uczynił i czyni. Pozbyliśmy się Moskali w urzędach, szkołach i bankach, rozwinęliśmy polski przemysł i handel, uwalniam chłopów z oków wielowiekowej pańszczyzny…Zakrzyczeli go: W Królestwie! Nas w Wielkim Księstwie oddałeś w pacht petersburskim gubernatorom! Za nasze więzy kupiłeś sobie władzę w Warszawie!
Wspomniałem już: nie byłem ja z tych, co pojmowali należycie ówczesną gorączkę napięcia historycznego, ale mój młodociany umysł, głęboko poruszony starciem nie pustej przecież retoryki, usilnie zabiegał o jakieś uporządkowanie wydarzeń. Nim rozstałem się z Margrabią w jego drodze powrotnej do stolicy, dowiedziałem się o najtrudniejsze sprawie Polaków: o stałej, często wręcz krwawej, niezgodzie między nimi. Niewiele brakowało, by do takiej zwady doszło jeszcze podczas tej spiskowej nocy. Zimna krew i nieulękły spokój Margrabiego tudzież opanowanie gospodarza, który w pewnej chwili został powołany na świadka wcześniejszych wydarzeń politycznych, pohamowały rozjuszonych, sięgających po broń biesiadników. Stało się to po wyznaniu gościa, że nie przybył tu, by z nimi spiskować, lecz by ich od fatalnej zmowy odwieść.
„Staniesz przeciwko nam, carosławny graczu?” – uniósł się głos z młodzieżowego kąta. Na niedługą chwilę zapadła taka cisza, że słychać było zza okna zgrzyt drzew ścierających się z sobą w księżycowym wietrze. Coś podobnego działo się też za stołem, wśród tego młodego i starego lasu ludzi, wyrastających razem ku nieznanej swobodzie…”Moskali poprowadzisz na swoich braci?” – zaszumiało prowokacją w podchmielonych głowach. Margrabia miał teraz twarz żałobnika, którego przedwcześnie zaproszono na stypę. Był zapewne speszony tym bezpośrednim atakiem, ale nie dał tego poznać po sobie. Wyjaśnił skromnie, że nigdy nie stawał przed nikim w roli przywódcy. „Ale wiedziesz naród polski do zguby!” – huknął któryś zza stołu głosem Wernyhory. „Donikąd narodu nie wiodę – zaprzeczył Margrabia, cedząc słowa. – Chcę go jedynie powstrzymać przed krokiem w przepaść…” Przypomniał im o katastrofie insurekcji kościuszkowskiej i o tragedii powstania w listopadzie trzydziestego roku. „Byłem wtedy jak w y dziś – zwrócił się do młodych. – Wierzyłem, że pomogą nam potężni, pełni obietnic przyjaciele z Zachodu. Bóg mi świadkiem, a i pan Tyszkiewicz, co po bratersku dzielił ze mną los powstańczy, żeśmy w Londynie, jako emisariusze rządu naszego w sprawie stawali, żeby serca i miecze Albionu poruszyć. Jak wiecie, na nic się to nie zdało, majątków im było szkoda i profitnych układów z wielką Rosją, nam kark łamiącą…. Milczenie wtedy na krótko zapadło, jedynie pan Tyszkiewicz pokiwał głową, a gdy się odezwał, rzekł: „Dziś liczymy tylko na własne moce”.
Margrabia aż klepnął się w czoło. „Jakie moce, druhu mój miłościwy? Czy my mamy jakieś moce? Poza tym romantycznym duchem pana Mickiewicza, który zapłacił za swoje szlachetne fanaberie nie tylko własnym życiem, nie mamy nic!” „Mów pan za siebie!”- zwrócono mu uwagę. „Ani jednego pułku!” – upierał się Margrabia. „Stworzymy go! – zawołano butnie z kąta. – Wystawimy całą armię!” „Z czego ją stworzycie? – zapytał. – Z białoruskiej czerni?” „Nie obrażaj pan ludu naszego! Toż to nasi bracia!”
Młody człowiek, który tak stanowczo zareagował, aż się uniósł nad innych w swoim oburzeniu. Był wysoki, wyróżniał się pewnością siebie, ale nie on sam odwołał się do pewności w czynach. Zrobił to gospodarz, który przypomniał nie tylko Margrabiemu, że pan Kalinowski po swojemu prowadzi u siebie odważną działalność oświatową. W naszej okolicy puszczańskiej był mniej znany, ale z Wileńszczyzny dochodziły wieści, że wydaje tam poza wszelką legalnością druki w mowie wiejskiej, nazywane „Mużyckaja prauda”.
Odtąd już wszystko szło ku gorszemu. Na takie dictum Margrabia wydął pogardliwie wargi. „Jeśli ta chłopska prawda nie jest jeszcze jedną romantyczną bajką – wycedził przez zęby, ale tak, żeby wszyscy słyszeli – to, panowie wielmożni, zawiśniecie na szubienicy rychlej niż ja…” Hyr poszedł po wielmożach ni to oburzenia, ni to grozy, on jednak nie miał już dla swojej braci kresowej żadnej litości. Wyłożył swoją, ostrą jak polityczna mądrość, prawdę o historycznej rzeczywistości znękanej ojczyzny.
„Oni pójdą z carem i zapędzą was do lasu. Nie macie pojęcia co to nowoczesne wojsko, co to dyscyplina i broń. Najpierw nauczcie się tego od swoich wrogów, wejdźcie do ich szeregów”. „Oszalałeś?!” – Tego nie wytrzymał nawet pan Tyszkiewicz. Zauważyłem, że twarz mu się zmieniła, a oczach wytrzeszczonych nad wszelki wyraz pojawiły się przebłyski paniki, jakby u osaczonego w mateczniku żubra. Nie był już przyjacielem Margrabiego, zaczął się go zwyczajnie bać. A ten zaostrzył ton. „Szaleństwo przeciw szaleństwu – zadekretował zimno jak stary wachmistrz przed walką wręcz. -Zarządzę brankę, a wy od cara nauczycie się, „jak zwyciężać mamy!”
Cisza spęczniała jak bomba przed wybuchem. A potem w zmagającym się gwarze protestów zrozumiałem tylko kilka słów: „To prowokacja!” „Czas z tym skończyć….”
Mieliśmy tu przenocować bezpiecznie, jak u Pana Boga za piecem. Ale gospodarz wzniósł ku rozgorączkowanym biesiadnikom ostatni kielich wina i wychylił go jednym haustem. Nie wiem, czy to był sakrament pokoju. Oznajmił, że minęła właśnie północ, więc zarządza nocne spanie. Ale gościa wziął pod ramię i wyprowadził go do sieni. Wyszedłem za nimi, nie słyszałem jednak o czym mówią; być może porozmawiali krótko, lecz dobitnie o tym samym, co przykuło i moją uwagę za czarnym oknem z czarna nocą wśród gwiazd. Wydało mi się, że las podchodzi do domu coraz bliżej, w bezszelestnej teraz fali gęstych drzew, skrywając koślawą ramę szubienicy…
„Nie zostawaj tu na noc – usłyszałem wreszcie głos gospodarza. – Tak będzie lepiej…Chłopak odprowadzi cię niezagrożenie do samego Bielska…
*
Nie zwlekając wyruszyliśmy na zachód, zatrzymując się po drodze tylko wtenczas, gdy wydawało mi się, że do ślepej wizji szubienicy dołączał się dudniący tętent pogoni…
Dotarliśmy do Bielska, kiedy świtało. Kareta pocztowa cierpliwie czekała przed zajazdem, stangret tkwił na koźle nieporuszony. Przez całą dobę? – zdążyłem tylko pomyśleć, bo zaraz parsknęły konie i pojawili się kozacy z obstawy.
Margrabia położył mi rękę na ramieniu i postarzałym wzrokiem czekał na wschód słońca. Lada chwila miało wychynąć znad puszczy, ale tego dnia mogło nie wstać wcale. „Jestem wysoko, a światła nie widzę.” Nie jestem pewien, czy tak usłyszałem.
„Bądź zdrów, synu – powiedział, ścisnąwszy mi silniej ramię. – Zapomnij o tym, coś widział i słyszał tej nocy… Ale zapamiętaj – dodał po chwili, unosząc głowę i jakby rzucając te słowa w przestrzeń historii: -Dla Polaków czasem jeszcze można coś zrobić, z Polakami – nigdy!
Słońce, choć krwawo, dobyło się jednak znad białowieskiej kniei, wstał kolejny niezwykły dzień, niezwykły pasażer wsiadł do karety i konie w zaprzęgu ruszyły z kopyta…
E.K.