Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Unoszenie się na fali…
Nie ma co ukrywać, mam do Kundery spory sentyment. Bo przecież byłem jego polskim wydawcą. W 1984 roku w moim podziemnym Przedświcie, opublikowaliśmy „Księgę śmiechu i zapomnienia” w znakomitym przekładzie Piotra Godlewskiego i Andrzeja Jagodzińskiego. Kundera tak jak we wcześniejszym „Żarcie”, „Walcu pożegnalnym” i późniejszej „Nieznośnej lekkości bytu” czarował słowem, żartem, życiem praskiej bohemy. Stał się na lata synonimem tego, co w literaturze czeskiej – obok Hrabala i Skvorecky’ego absolutnie najlepsze. Późniejsze książki nie robiły już na mnie takiego wrażenia, traciłem w Kunderze wspólnika w moim myśleniu. Odpływał gdzieś w rozważania nazbyt filozoficzne, nazbyt to literackie mięso było dla mnie przemyślane, dopasowane do gustów czytelnika, jego wrażliwości, świata, w którym znalazł się po wyjeździe do Francji, a może też po zmianie języka, którym pisał.
O czym opowiada „Święto nieistotności”, najnowsza powieść Kundery? Boję się, że nie ma tu prostej odpowiedzi. Opowieść czterech przyjaciół Alaina, Ramona, Charlesa i Kalibana rozjeżdża się w cztery strony. Tak naprawdę niewiele je łączy. Bo co może łączyć pępek tak chętnie wystawiany na widok publiczny przez współczesne dziewczyny z opowieścią o Kaliningradzie czy raczej zamianą nazwy miasta Kanta na Kaliningrad? Jak ma się seksualny dołek w brzuchu do prostaty Kalinina? Jak się ma próba samobójcza w rzece do butelki armaniaku, stojącej gdzieś wysoko na szafie albo zmyślonego od a do z języka pakistańskiego, co mają ze sobą wspólnego fruwające w powietrzu białe anioły i aktor, który nie ma publiczności?
Trzeba jasno i wprost powiedzieć: nie mają żadnego związku. Więc tylko kpina, żart, szydzenie z czytelnika, gra w chowanego, w poszukiwanie ukrytego sensu?
Chodzą sobie bohaterowie Kundery i dyskutują: „Kiedy błyskotliwy facet usiłuje uwieść kobietę, kobieta odnosi wrażenie, że ona sama musi stanąć do zawodów. Czuje się również zobowiązana zabłyszczeć. Nie może oddać się bez żadnego oporu. A nieistotność ją oswobadza. Wyzwala z uważności. Nie wymaga refleksu. Czyni ją beztroską, więc również łatwiej dostępną”. Ładne? Ładne. Prawdziwe? Jakie to ma znaczenie. W świecie autora „Święta nieistotności” prawdziwe. A Stalin, podsłuchujący stojących w kiblu członków Politbiura? Stoją, sikają, wydziwiają i przekrzykują się, jakie też Stalin wygaduje bzdury. Bo tylko tam czują się wolni, wyzwoleni, mogą gadać własnym głosem. A ten stoi i śmieje się w kułak. Że to nieprawdopodobne, że w świecie sowieckiej opresji żaden z nich nie śmiałby nawet pisnąć? Nie ma znaczenia. To tylko powieść z pozorami prawdopodobieństwa.
No, dobrze, trochę powagi. Alain rozmawia z matką, która zamiast się utopić, utopiła wybawcę. „Wszyscy ględzą o prawach człowieka. […] Spójrz na nich wszystkich! Spójrz! Co najmniej połowa z tych, których widzisz, to brzydale. Czy bycie brzydkim też należy do praw człowieka? Wiesz, czym jest znosić własną brzydotę przez całe życie? Bez chwili wytchnienia? Swojej płci również nie wybierałeś. Ani koloru oczu. Ani stulecia, w którym żyjesz. Ani kraju. Ani matki. Niczego z tego, co się liczy. Prawa, jakie może mieć człowiek, dotyczą błahostek, o które nie ma powodu się bić ani pisać słynnej Deklaracji”. Mocno po oczach…
Służący w białym kitlu serwujący potrawy na przyjęciach – potrafi się porozumieć językiem, którego nikt nie zna (no tylko przyjaciel, a i to ledwie najprostsze zwroty), nie rozumie, nie może się zdradzić ze swoim francuskim. Taki żart, podsłuchać co o tobie i innych mówią. Trwa to od lat, już nie śmieszy, już raczej powoduje znużenie. „On naprawdę niczego nie rozumie po francusku, ani słowa?” Spróbujcie nauczyć się języka, którego nie ma. Pewnie każdy w dzieciństwie próbował. Parę słów, kilkanaście, ale język. Tak aby się nie powtarzać? Aby nikt nie dostrzegł, że robi się z niego durnia? Zmyślasz – jakie miałeś zamiary? Dzisiaj? Jesteś terrorystą, zamachowcem? Marny dowcip, nikt nie uwierzy…
Gdzie ta tytułowa nieistotność, gdzie jej święto? Bo przecież nie nieważność, nie obojętność ani zwątpienie. „Jest z nami wciąż i wszędzie. Jest obecna nawet tam, gdzie nikt jej nie widzi: w potwornościach, w krwawych walkach, w najgorszych nieszczęściach. Trzeba często zdobyć się na odwagę, aby dojrzeć ją w tak dramatycznych warunkach i nazwać ją jej imieniem. Ale nie chodzi tylko o to, że, by ją dojrzeć, należy ją kochać, nauczyć się ją kochać.”. W parku, na ulicy, podczas bankietu. Nieistotność jest dookoła nas, wtłacza nas w to co obok, dotykalne i w świecie wielkich idei, w zbrodni i żarcie historii. W wyborach, których dokonujemy i w miłości. W przemijalności i rozbitej butelce koniaku.
Czytając francuskie książki Kundery mam wrażenie unoszenia się na fali. Lekkiej fali. Kołysania, przybliżania się do brzegu i odpływania. Łapania jego myśli, wątków, żartów, a potem odpływu i lądowania na mieliźnie. Zamierzonej? A któż to poza autorem „Księgi śmiechu i zapomnienia” może wiedzieć.
Milan Kundera – Święto nieistotności, przełożył Marek Bieńczyk, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2015, str. 112.