Romuald Karaś
MIEJSCE URODZENIA
Jako jedyny pasażer, wczesnym rankiem, jadę autobusem PKS z Tarnowa do wsi Gręboszów. To miejsce urodzenia majora Henryka Sucharskiego, dowódcy Westerplatte. Niespełna godzinę drogi przez miasteczko Żabno.
W sakwojażu wiozę ze sobą dwie książki. Różnych autorów i o przeciwstawnej sobie treści, choć poświęcone temu samemu bohaterowi. Autorem jednej jest historyk, doktor Andrzej Drzycimski; jego dzieło nosi tytuł Major Henryk Sucharski (1990) i jest biografią wydaną przez „Ossolineum”. Na okładce z kartonu fotografia zasępionej twarzy dowódcy Westerplatte po kapitulacji placówki.
Druga książka, autorstwa Mariusza Borowiaka, marynisty z Gniezna, nosi dwuczłonowy tytuł: Westerplatte. W obronie prawdy (2001,2008). Najpierw wyszła nakładem Gdańskiego Domu Wydawniczego, by po siedmiu latach w wersji poprawionej i uzupełnionej, jak można przeczytać na pierwszej stronie okładki, została wznowiona przez warszawską Oficynę Wydawniczą Alma-Press. Oba wydania w twardej oprawie, bogato ilustrowane. Na okładkach książki w pierwszym i drugim wydaniu widzimy postaci oficerów polskich z Westerplatte. Nie ma wśród nich majora Sucharskiego.
Książki Mariusza Borowiaka z wyglądu biją na głowę jedyne wydanie pracy Andrzeja Drzycimskiego Major Henryk Sucharski. Bardzo zgrzebnej ze znamionami ubóstwa edytorskiego PRL, gdy nie znano technik komputerowych, a książki ukazywały się zwykle na lichym papierze, nawet gazetowym. Ale Major Henryk Sucharski Andrzeja Drzycimskiego jest książką napisaną w sposób piękny. Bardzo bogata w treści, owoc wielu lat poszukiwań archiwalnych, zbierania relacji uczestników i świadków wydarzeń. Książka Mariusza Borowiaka Westerplatte. W obronie prawdy jest zmasowanym atakiem na majora Sucharskiego. Odsądza go od czci i wiary, jeden z oskarżycieli dowódcy tak to formułuje: „Mit Sucharskiego trwa w świadomości Polaków, choć, nie boję się takiego stwierdzenia, ten okazał się szmatą, niegodnym żadnych zaszczytów i honorów.”
Zapach macierzanki
Na dworze już nie tylko pada, po prostu leje. Pora roku zda się być nieokreślona: nie to schyłek zimy, początek wiosny, nie to koniec lata czy zapowiedź jesieni. Monotonna równina ocieka strugami deszczu. Spoglądając przez zaropiałą szybę autobusu na ten smutkiem zionący pejzaż nie mogę pojąć, jak major Sucharski, już po wojnie, gdy służył w II korpusie polskim, mógł tęsknić do tych stron. Przecież otaczał go lazur Adriatyku, rysowały się malownicze grzbiety gór, a widok Zatoki Neapolitańskiej należy przecież do najpiękniejszych w świecie.
Przemierzam teraz tę tarnowską trasę, znaną mi z moich reporterskich wędrówek przed laty. Nie było mostu więc kierowałem się tędy do promu na Wiśle, aby po jej drugiej stronie dostać się do Opatowca. Przewoźnicy napomykali, że prom kursuje z Galicji do Kongresówki.
Z kierowcą autobusu w czasie jazdy nie wolno pasażerowi rozmawiać. Wertuję więc taszczone ze sobą książki. Wcześniej obie pozycje niemal przetrawiłem.
Często początek książki mówi o niej prawie wszystko. Mariusz Borowiak swoje Westerplatte. W obronie prawdy tak rozpoczyna:
„Nie byli posągami, ale ludźmi…
Słowa będące tytułem tego rozdziału, trafnie definiują życiową drogę dwójki doświadczonych oficerów: majora Henryka Sucharskiego, syna szewca – chłopa ze wsi Gręboszów pod Tarnowem, i kapitana Franciszka Dąbrowskiego, potomka znakomitego rodu o wiekowych tradycjach wojskowo-patriotycznych.”
Tu wyjaśnienie: kapitan Franciszek Dąbrowski był zastępcą majora Henryka Sucharskiego, dowódcy Westerplatte. W swej książce Mariusz Borowiak czyni go faktycznym dowódcą obrony Wojskowej Składnicy Tranzytowej, detronizując majora Sucharskiego, który jakoby nie zdał egzaminu podczas siedmiu dni walk na tym skrawku polskiego wybrzeża.
Czy w taki sposób wolno zestawiać te postaci oficerów? Jeden z góry jest deprecjonowany jako syn wiejskiego szewca, drugi wywyższany jako „potomek znakomitego rodu o wiekowych tradycjach wojskowych.” Czytelnik bezwiednie kojarzy kapitana Franciszka Dąbrowskiego z Janem Henrykiem Dąbrowskim, twórcą Legionów Polskich we Włoszech. Od razu na pamięć przychodzą słowa Mazurka Dąbrowskiego… Nie przypuszczam, że chodzić też może o Jarosława Dąbrowskiego, przywódcę warszawskiej lewicy „czerwonych” w 1862 roku, generała i wodza Komuny Paryskiej w 1871 roku. Skądinąd niezwykłej postaci.
Zresztą, poza zbieżnością domniemanych nazwisk, akurat te skojarzenia genealogiczne nie mają pokrycia. Ojcem kapitana Franciszka Dąbrowskiego był generał Romuald Dąbrowski, jako zwolennik Władysława Sikorskiego przeniesiony w stan spoczynku przez sanacyjnych polityków.
Czy syn szewca w dodatku wiejskiego, to ktoś gorszy? Zawód ten akurat nobilitował jako wojskowy szewc Jan Kiliński, mianowany podczas Insurekcji Warszawskiej nie bez powodu pułkownikiem.
Wreszcie sprawa wiejskiego pochodzenia: w wojsku polskim już za Stefana Batorego sprawdziła się chłopska piechota wybraniecka, a później łanowa. Wartość bojową chłopa docenił Tadeusz Kościuszko nadając Bartoszowi spod krakowskiej wsi za jego bohaterską postawę w bitwie pod Racławicami nazwisko Głowacki i stopień chorążego.
Przykre, że tych faktów nie zna pisarz marynista.
Jeszcze jedno zafałszowanie z książki Mariusza Borowiaka. Dotyczy obu „doświadczonych oficerów”. Major Sucharski miał poza sobą służbę w wojsku austriackim i walki na froncie włoskim podczas I wojny światowej. Wojnę z nawałą bolszewicką w 1920 roku zakończył Krzyżem Virtuti Militari, przyznanym za męstwo w boju.
Kapitan Dąbrowski skończył szkołę kadetów we Lwowie i też służył w wojsku, doskonaląc swoje umiejętności. Różnica jego doświadczenia w porównaniu z majorem Sucharskim jest oczywista. Każdemu winna rzucić się w oczy. Dlaczego Mariusz Borowiak tego nie widzi?
Przecieram szybę w autobusie aby zlustrować krajobraz. Pola przy szosie naznaczone miedzami. Szukam wzrokiem niepozornych kwiatków macierzanki. Dlaczego akurat macierzanki? Przypominam sobie jedną z relacji ze szpitala wojskowego w Neapolu. Grono bliskich osób odwiedziło po operacji coraz bardziej słabnącego majora Sucharskiego. Dżennet Skibniewska przyniosła mu bukiet kwiatów. Poznali się przed wojną w Gdyni, nim objął dowództwo Westerplatte. Pełniła wówczas funkcję adiutantki w Komendzie Okręgu Nadmorskiego Przysposobienia Wojskowego Kobiet do Obrony Kraju.
:
Sięgam po książkę Drzycimskiego Major Henryk Sucharski. Tak, to w końcowej partii biografii jest zamieszczona ta relacja:
Doktor Andrzej Drzycimski
„Gdy przyszłam do niego, leżał blady, bez kropli krwi na twarzy. Kwiaty drżały mi w rękach.
Pani porucznik – powiedział – piękne są te kwiaty słonecznej Italii. Piękne, ale bez duszy. Czy pani wie, jak pachnie u nas, w Gręboszowie, macierzanka?… Ja wiem. To już niedługo potrwa. Tu ma pani woreczek z zasuszonymi kwiatami z odrobiną ziemi z grobu mojego ojca, proszę mi go włożyć do trumny. Niech choć cząstka ojczyzny zostanie ze mną. Czy daje mi pani na to oficerskie słowo honoru?
Lekarz, chcąc jakby go pocieszyć, powiedział, że przydałoby się trochę prawdziwego rosołu z kury. A Sucharski dokończył: …z domowym makaronem. Zjadłoby się takiego rosołu, naszego, wiejskiego. I dodał praktycznie: Na pewno w kasynie znajdzie się pusta butelka po dżinie. Nią można rozwałkować ciasto.
To było ostatnie życzenie majora Sucharskiego. Bo kiedy na drugi dzień przyniosłam wojskowy termos z rosołem, pielęgniarka, Polka, zaczęła strasznie płakać: Co się stało? Przyniosłam rosół. Objęła mnie: major jest w kostnicy, umarł nad ranem.”
W książce Mariusza Borowiaka Westerplatte. W obronie prawdy nie ma nawet jednej tak przejmująco ludzkiej relacji. Jest wrogość i nienawiść do majora Sucharskiego.
Dojeżdżamy w ulewie do Gręboszowa. Kierowca robi skręt na miejscowy przystanek autobusów PKS.
– Koniec świata! – oznajmia.
Co to znaczy? Czyżby wieszczył kres naszego istnienia na tej ziemi? Och, jeszcze pożyjemy. A może tu chodzi o położenie wsi na peryferiach?
Wysiadam i kryję się pod zadaszeniem na przystanku. Trzeba przeczekać ulewę. Nieopodal widzę jak rośnie mnóstwo drobniutkich kwiatów macierzanki. Podchodzę, schylam się, wącham. Pachną tak jak mówił major Sucharski.
Metryka
Gręboszów leży po prawej stronie Dunajca, wpadającego do Wisły w odległości 3 kilometrów. Nie widać stąd ani jednej, ani drugiej rzeki. Płyną poza wałami, sypanymi tu od stuleci. Mimo to powodzie dawały i dają znać o sobie, niszcząc pola, zasiewy, domy i zabudowania gospodarcze na skraju wsi. Walka z żywiołem toczy się tutaj od wieków. Bezpiecznie jest tylko na wysoczyźnie, gdzie wznosi się kościół z doby baroku i leży stary cmentarz.
Po obu stronach szosy ciągną się pola. Ziemie tu urodzajne, w przewadze mady wiślane. Ani śladu nieużytków. Skąd więc to pojęcie przysłowiowej nędzy galicyjskiej, jaka tu panowała? Z niewielkich areałów, zacofanej gospodarki i przeludnienia wsi.
Szok, gdy przemierzam Gręboszów. Wieś, niby nowoczesna, wiele okazałych domów wzniesionych na wyrost, tak wielkich. Ale znaczna część tych budowli, stoi opustoszała. Kłódki, łańcuchy i sztaby dowodzą, że nikt tu nie zamieszkuje.
W samym środku wsi, dawny dwór, wykupiony przez chłopską rodzinę Gałów. Dziś w ruinie. Wokół zdziczały sad i porozrzucane narzędzia rolnicze. Zachodzę do budynku Zarządu Gminnego PSL-u. Zamknięty. Okazuje się, że prezes kręci się za biznesem i rzadko odwiedza ten przybytek.
Przywykłem już do widoku starych, walących się zabudowań po wsiach. W Gręboszowie sąsiadują one okazałymi murowańcami.
Jako reporter nie przyjechałem tu jednak dźwigać gospodarstwa z ruiny. Rejestruję tylko, że co trzeci dom, który straszy pustką należy do właścicieli przebywających za granicą. Większość z nich emigruje do USA. W Ameryce stara się dorobić, wraca, stawia landary, potem znów wyjeżdża i tak w koło. Teraz doszły oprócz wyjazdów do Ameryki wyjazdy do Niemiec. Nęci też Anglia, Irlandia, Włochy i Grecja. Z pięciuset mieszkańców nie można doliczyć ilu przebywa na stałe w Gręboszowie. Każdy dzień przynosi zmiany tego stanu liczebności wsi. Chwieją się porozrywane odległościami małżeństwa, rozpadają związki.
Zachodzę do domu Ryszarda Bugajskiego. Należał do siostry majora Anny i jej męża Wojciecha Bugajskiego. Oboje już nie żyją. Liczę, że zastanę ich syna Ryszarda, który może coś dorzuci do rodzinnej sagi, pokaże – jeśli się zachowały – jakieś pamiątki. Niestety też wyjechał i przebywa w Ameryce, ale ma wrócić. Tam jest spora kolonia Gręboszowiaków i są jego krewni, zstępni po bracie majora Franciszku Sucharskim, który wyemigrował za Ocean jeszcze przed pierwszą wojną.
W kancelarii kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny oglądam stare księgi metrykalne od XVII wieku. Były i starsze w Gręboszowie, o których wspomina Jan Długosz w Liber beneficiorum ale zaginęły.
Rodzina Sucharskich nie należy do najstarszych w parafii. Są to przybysze z Kongresówki.
Mariusz Borowiak podaje, że matka majora z domu Bojko pochodziła z „rodziny postępowego ludowca”. Chodzi o Jakuba Bojkę. Sprawdzam, czy to się zgadza. Absurd! Może rody Bojków gdzieś tam kiedyś miały ze sobą coś wspólnego. Na dowód tej genealogii Borowiak powołuje się na kilka prac różnych autorów. Wśród nich jest Andrzej Drzycimski, który prostuje w przypisach błędną wersję: „Należy podważyć mit obiegający całą naszą literaturę, traktowany do niedawna z dobrą wiarą także przez autora tej książki, o bliskim pokrewieństwie rodziny Sucharskich z Jakubem Bojką (1857-1943), wójtem Gręboszowskim, późniejszym senatorem (…) w metrykach kościelnych mit ten nie znajduje jednak żadnego oparcia.”
Mariusz Borowiak nie był łaskaw przeczytać dokładnie biografii majora Sucharskiego. O tym, żeby przyjechać do Gręboszowa nie ma nawet co marzyć. Taki to i z niego historyk…
Romuald Karaś
Bardzo interesujący, prawdziwy i świetnie napisany tekst.