Łukasz Szczygielski – Pokolenie Martinów Edenów

0
80

Łukasz Szczygielski

 

Pokolenie Martinów Edenów


Hieronim Skurpski„Ostatni. Będę musiał sępić cały dzień” – pomyślał Jacek zalewając poranną kawę. Pił sypaną, dwie duże łyżeczki. Jeżeli kawa, to tylko z błotem, bez cukru. Ludzie dzielą się na inteligentnych i na tych co słodzą kawę. Powtarzał to wszystkim przy każdej okazji. Odpalił papierosa, ciesząc się nim, bo to jego pierwszy towarzysz dnia. Jak każdego innego. Tym razem jednak perspektywa była gorsza – paczka była zupełnie pusta, a oznaczało to tylko jedno – konieczną integrację z ludźmi w pracy. Nienawidził zarówno pracy, jak i ludzi. Tym bardziej ludzi w pracy. Nie była to ich wina, po prostu trafił nie w to miejsce, gdzie chciałby. Handel nigdy w nie był jego żyłką. Zwyczajnie był zbyt uczciwy. Świat liczb, statystyk, ofert, numerów telefonów, promocji, rabatów, umów, aneksów do umów, wypowiedzeń umów – zupełnie nie był jego światem. A podpisanie jakiejkolwiek umowy graniczyło z cudem. Dziś był dzień podsumowania miesiąca, w jego języku oznaczało to nic innego, jak ostry opierdziel. Pewnie usłyszy dziś to samo, co poprzednio: „Obecny miesiąc zakrawa o żenadę”. Był na to przygotowany, nie wiedział jednak, czy to już dziś zostanie zwolniony. W sumie nie robiło mu to różnicy.

– Już wstałeś kochanie, nie za wcześnie? – poranne rozważania przerwała jego dziewczyna.

– Nie mogłem spać…

– Oj nie przejmuj się, jestem z ciebie taka dumna. W końcu masz pracę. Starasz się jak możesz, to jest ważne.  Pamiętasz jak wstawałeś w południe, albo nawet później i siedziałeś po nocach, jak nie miałeś pracy? Teraz jest lepiej.

– Pewnie tak.

Zgasił papierosa i przywitał Natalię pocałunkiem. „No dobra. Pora zaczynać cały ten teatrzyk”. Na dworze było jeszcze trochę ciemno, chodniki pokryte były świeżym śniegiem. Drogę z domu do przystanku Jacek mierzył w dziwnej odległości. Czasami był to jeden papieros do kiosku i 2 minuty do wiaty przystankowej. Innym razem przemoczone buty tuż przy piekarni. Dziś natomiast 3,5 piosenki z telefonu. Muzyka mu pomagała. Bardzo. Muzyka i pisanie. Swojego czasu usłyszał, że każdy pisarz powinien nosić przy sobie notes. Dzięki temu będzie mógł zapisywać ulotne myśli, które spotyka się w tramwajach, pociągach, przy barze i na ulicy. Od tego czasu żadna z takich myśli nie przyszła mu do głowy. Żadna godna zapisania. Widać żaden z niego pisarz.

W drodze do pracy mijał dwa ważne dla siebie obiekty. Tak bliskie i dalekie sobie jednocześnie. Jednym był lokalny pub „Spółdzielnia Literacka” w którym spotykała się tutejsza bohema. Ludzie których znał z ich twórczości, natomiast w życiu nie odważyłby się dosiąść do ich stolika i rozmawiać jak równy z równym. Codziennie przechodził obok. Przechodził obok swoich marzeń. No dobra – od poniedziałku do piątku.

Idąc na skróty, Jacek nie mijał jednak „Spółdzielni”, przechodził natomiast kładką dla pieszych, położoną nad ruchliwą ulicą. Było stąd widać całe osiedle. Lubił wracać tędy nocą pijany, kiedy widać wyraźnie światła miasta. „To tu – myślał – jeżeli przyjdzie mi umrzeć, to tylko w tym miejscu. I tylko w tym mieście”. Pijackie majaki jednak przemijały, mimo to pamiętał o nich przechodząc tędy co jakiś czas w drodze do pracy.

Wyszedł zza rogu biurowca – ludzie z działu handlowego, którzy należeli do palaczy, mrowili się przed budynkiem. Wiedzieli, że kolejnego papierosa zapalą za dwie godziny, palili więc chciwie i po dwa.

– Cześć wszystkim. Macie odstąpić papierosa? – Jacek został ledwo zauważony przez zebranych.

– A ty tu jeszcze pracujesz? – powiedział jeden z nich wyciągając w jego kierunku prawie pełną paczkę papierosów. Jeden został wysunięty.

– Mógłbyś wymyślić nowy dowcip – odpowiedział Jacek. Nie przyjął papierosa i wszedł do budynku.

Ten sam scenariusz. Osiem godzin jak maszyna do czytania. Na tym polegała jego praca. Zakładał słuchawki, zawsze odciągał ten moment, ale i tak zyskiwał maksymalnie 3-4 sekundy, bo nad wszystkim czuwał koordynator. Tyle wystarczyło mu jednak, żeby głęboko westchnąć i powiedzieć sobie w duchu: „To dla niej. To dla Natalii. Mnie tu nie ma.” I zaczynało się. Praca polegała na czytaniu skryptów, bo trudno byłoby nazwać prowadzenie ankiet i sprzedaż pakietów usług telekomunikacyjnych rozmową. Cała rzecz opierała się na paplaninie i umiejętności wciskania kitu. Na co mu studia filozoficzne, kiedy mógł skończyć 3 klasy szkoły podstawowej i popracować parę lat na bazarze? Wyrabiałby 1000% planu. Tym razem jednak coś go zaskoczyło.

Nawiązał parę pierwszych połączeń, akurat dziś zaczynał od wypełniania ankiet, co z dwojga złego było dla niego znośniejsze. Tak minęły ponad dwie godziny. Kolejnym etapem pracy było odbieranie połączeń przychodzących, jako obsługa klienta jednej z sieci komórkowych. To zadanie również opierało się całkowicie na skryptach, więc Jacek nie miał z tym większych problemów. Odebrał kolejne połączenie. Na początku słychać było jedynie szmery, potem dało się dosłyszeć zbliżający dźwięk. Jakby z daleka nadlatywał albatros, skrzecząc i wzbijając się w powietrze, aby ponownie opaść. W końcu Jacek usłyszał głos w słuchawce:

– Witam panie Jacku… to dla mnie wielki zaszczyt – wyraźnie było czuć podenerwowanie.

Jacek również poczuł się zupełnie zbity z tropu, bo rozmówca z którym nawiązał właśnie połączenie nie mógł znać jego imienia, nie zdążył mu się przedstawić. Mimo to zapytał według schematu:

– Witam. W czym mogę pomóc?

– Widzi pan… Chciałbym dowiedzieć się jaki jest pana ulubiony album. Jakiej muzyki pan najchętniej słucha?

O co chodzi? Przecież Jacek powinien być dla niego zupełnie anonimową osobą. Mimo że z chęcią porozmawiałby o muzyce, szczególnie w tej pracy, to cała rozmowa go przeraziła. Dopuszczał jedynie dwie możliwości – albo osoba dzwoniąca robiła sobie jaja, albo była to jakaś rozmowa kontrolna.

– Jaki to ma związek z usługami sieci Game? – odpowiedział protekcjonalnie.

– Żaden. Chodzi mi wyłącznie o pana.

– Kim pan jest?

– Tego nie mogę zdradzić. Chciałbym jednak bardzo, żeby odpowiedział pan na moje pytanie.

– „Night At The Opera”.

– Słucham?

– Album „Night At The Opera” zespołu Queen.

Połączenie zostało nagle przerwane, zupełnie jakby odpowiedź zdecydowała o końcu rozmowy. „Co to do cholery było?” Jacek zachodził w głowę. Co mogła znaczyć ta wymiana zdań? Rozejrzał się po całym pokoju. Wszyscy pochłonięci byli swoją pracą, nie wyglądało więc na to, żeby ktoś z biura zrobił mu właśnie dowcip. System odnotował kolejne połączenie.

– Jacek Żabiński, obsługa klienta sieci Game, słucham? – tym razem Jacek zdecydował się przedstawić i ułożyć rozmowę po swojemu.

– Witam panie Jacku, to wielki zaszczyt…- połączenie przerywał skrzek, dźwięk podobny do tego który towarzyszył pierwszej rozmowie.

– Witam raz jeszcze. W czym mogę pomóc? 

– Niech mi pan powie… tylko szczerze. Jaka jest pana ulubiona książka?

– To z panem rozmawiałem przed chwilą?

– Nie, nie… w żadnym razie. Z moim kolegą. Ale to było parę lat temu. Nie możemy nadużywać…  –  tu rozmowa została ponownie przerwana nieludzkim skrzekiem.

– Halo jest pan tam? – Jacek był już niemal przekonany, że to dowcip, chciał jednak doprowadzić sprawę do końca. Być może uda mu się coś ustalić. Kto to robi i dlaczego?

– „Mistrz i Małgorzata” proszę pana- rzucił do słuchawki, ale połączenie zostało już przerwane.

Jacek miał mętlik w głowie. Jego myśli krążyły wokół osób, które mogły robić sobie z niego pośmiewisko. Co prawda nie był zbyt zintegrowany z grupą reszty pracowników, ale dwoma tajemniczymi rozmówcami mógł być każdy z biura. Znowu zaczął się nerwowo rozglądać po stanowiskach pracy, jednak wszyscy pogrążeni byli swoimi sprawami. Nagle telefon zaczął znów dzwonić. „Jak zareagować tym razem?”

– Jacek Żabiński, sieć The Game, słucham?

– Witam panie Jacku, składam największe wyrazy szacunku i uwielbienia – głos po drugiej stronie słuchawki był spokojny i stonowany.

– Uwielbienia do czego?

– Pana twórczości, oczywiście.

– Ale ja jeszcze nic nigdy nie napisałem! – tu Jacek stał się stanowczy. Pisanie było jego największą tajemnicą i słabością.

– Ale napisze pan, oj napisze… Proszę się tylko nie poddawać! Kończy mi się czas a chciałem zapytać…  –  skrzek przerwał połączenie.

Tego było już za wiele. Jacek ściągnął słuchawki z głowy i rzucił je na biurko. Chwycił kurtkę i podręczną torbę, po czym opuścił biuro. Szedł szybko bez zastanowienia, byle przed siebie. Byle jak najdalej biura i tych ludzi. Tych połączeń. Tych głosów w głowie. Kto i czemu? Dlaczego ludzie posuwają się do takich rzeczy, aby śmiać się z czyichś marzeń? Do tej pory Jacek był przekonany, że mając swoje marzenia – ma wszystko. To było jego jedyne miejsce, gdzie nie miał wstępu nikt inny. Nawet z Natalią nie dzielił się swoimi zapiskami. Nikt praktycznie nie wiedział o tym, że podejmuje jakiekolwiek próby literackie. Nikt – dosłownie nikt. Skąd wobec tego te nagłe dziwne telefony? Co one miały oznaczać?

Było dosyć wcześnie, nie przeszkadzało to jednak Jackowi na wstąpienie do „Literackiej” na kilka gram żołądkowej gorzkiej. Wcześniej podjął ostatnie pieniądze z bankomatu. Te, które miały wystarczyć mu do końca miesiąca. Alkohol w niewielkich ilościach otrzeźwiał jego umysł. Otworzył swój notes i zaczął go przeglądać. Chciał znaleźć w swoich nielicznych notatkach wzmianki o tym, o czym rozmawiał parę chwil wcześniej przez telefon. Queen, „Mistrz i Małgorzata”, nie – nie było tego w notesie. Odrzucił więc opcję, że żart mógł zrobić każdy z pracy wykradając uprzednio z jego torby notes. Te dwa z pozoru nieważne fakty z jego życia mogła wiedzieć Natalia – ale przecież w życiu nie zrobiłaby mu takiego świństwa.

– Jeszcze jedną żołądkową proszę.

– Dla pewności zapytam. Białą?

– Oczywiście, że nie. Klasyczną.

– Polska whiskey. Wie pan, co dobre.

– Dzięki. Pan się napije?

– Jednego z chęcią. Mróz jest. Pić się chce. Za co pijemy?

– Za moją rzuconą robotę. Teraz wiem, że tam nie wrócę.

– A co pan robił?

– Siedziałem na słuchawce. Jak przynajmniej połowa mojego pokolenia.

– Druga połowa nie ma pracy wcale.

– Wiem i dlatego mi jest wstyd, że sobie z tym nie poradziłem.

– Powiem panu coś w tajemnicy. W „Literackiej” niemal każdy klient jest bezrobotny. Żyją z pisania. Marnie, ale żyją. I niemal każdy wszedł tu któregoś dnia z ulicy, tak jak pan. Dzisiaj mamy więcej poetów niż murarzy. Pokolenie Martinów Edenów normalnie!

– Musi tu pan sporo pracować.

– Można powiedzieć, że niejedno widziałem i słyszałem. Jestem ich spowiednikiem. Ci którzy nie wierzą, traktują mnie jako terapeutę.

– Teraz też jesteśmy w pana gabinecie?

– Nie. Pod żadnym pozorem. Zdrowie. 

 Jacek przechylił kieliszek. Poczuł, jak wódka rozgrzewa go od środka. Postanowił zostać tu przez parę godzin, oszukując samego siebie, że wszystko jest w porządku. Zasiadł w zaciemnionym rogu baru, wyjął notes i zaczął pisać. Gubił jednak wątek. Przypominały mu się rozmowy. Za każdym razem, gdy ołówek zatrzymywał się w martwym punkcie, zamawiał kolejną wódkę. Za oknami było już ciemno. Pomyślał wtedy o Natalii. Pewnie czeka na niego. Z obiadem lub bez. To bez znaczenia. Po prostu czeka. Czeka również na stabilizację w ich życiu. Poczuł nagle, że to właśnie on ją spowalnia, ciągnie na dół, swoimi niespełnionymi ambicjami. Kiedy ona wymaga od niego tak niewiele…

Wstał i chwiejnym krokiem zaczął iść w kierunku wyjścia. Po drodze pożegnał barmana i wcisnął mu w dłoń banknot pięćdziesięciozłotowy, ostatni jaki miał. Na dworze było piekielnie zimno, czuł chłód mimo spożytej ilości alkoholu. Stał przez chwilę przed „Literacką” i zastanawiał się w którym kierunku pójść. Na lewo czekała na niego Natalia, dalsze życie, pełne niepewności i strachu. Nie wstydził się mówić jej o tym że się boi życia.  Gdyby poszedł jednak w prawo, dotarłby w ciągu kilku chwil do kładki dla pieszych, jego ulubionego miejsca w którym wszystko się kończy. Życie w strachu, czy piękna śmierć na łonie miasta, które tak kochał? Kim byli ci ludzie z rozmów? Skąd tyle o nim wiedzieli? Po co zadawali te bzdurne pytania? Jakby był nie wiadomo kim? Ludzie z przyszłości? Co za bzdury.

Założył słuchawki na uszy i włączył muzykę. Rozejrzał się jeszcze w obie strony. Ruszył w prawo w kierunki kładki. To odwaga czy strach? Tego nie wiedział. Miasto skąpane w śniegu wyglądało pięknie. W słuchawkach Jacka słychać było cudowny wokal Freddiego Mercure’ego:

Goodbye, everybody, I’ve got to go,

Gotta leave you all behind and face the truth.

Łukasz Szczygielski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko