Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (6)

0
119

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (6) 

DEBIUT KSIĄŻKOWY JÓZKA GROCHOWINY

 

sienkiewicz-kielceJsienią pamiętnego 1974, kilka miesięcy po zbiorowym wieczorze autorskim, na którym czytano wiersze debiutantów zamieszczone w almanachu „Bazar poetycki”, przyjęto mnie na członka Kieleckiego Klubu Literackiego. Uczynił to Ryszard Miernik, przewodniczący, Klubu Literackiego, znany poeta i prozaik, poza tym rzeźbiarz w drewnie i urzędnik od kultury. Uważany był za następcę Waldemara Babinicza, pisarza który podobnie jak Józef Morton, debiutował jeszcze przed wojną, ale najbardziej sławny stał się w latach 50. organizując Uniwersytety Ludowe i ułatwiając młodym start w literackie dorosłe życie.

Czułem się bardzo dumny z mojego członkostwa w Klubie Literackim, miałem już jakąś życiowa perspektywę. Wiedziałem, że w PRL-u kariery nie zrobię, studiów nie ukończyłem, nie nadaję się na siedzenie za biurkiem, i mam awersję do partii, więc cóż, może jednak literat? Dostałem pisemne powiadomienie, że zebranie odbędzie się w MPiK-u a tematem będzie debiutancki zbiorek wierszy Józefa Andrzeja Grochowiny pt. „Do końca bieg”.

Jako pierwszy na zebranie, które odbywało się nietypowo o jedenastej przed południem, przyszedł Ryszard Miernik, literat i urzędnik z magistratu, gdzie jako naczelnik wydziału zajmował się kulturą. Nosił wielką, czarną brodę i bujną czuprynę, zaczesaną do góry. Pojawił się w towarzystwie swoich adiutantów, a zarazem podwładnych w pracy: Adama Ochwanowskiego i Ryszarda Biskupa. Obaj potężnie zbudowani, przerastali swojego szefa wzrostem. Za nimi szedł Jurek Fronczyk, rzeźbiarz i Grzegorz Larysz, autor projektu okładki. Następnie zjawił się mecenas – Świętosław Krawczyński, w eleganckim garniturze, ale bez krawata i w żółtych włoskich półbutach, z grubą teczką w dłoni, autor szkiców historycznych, wspomnień i opowiadań zamieszczanych w lokalnej prasie.

Po nim nadszedł Bohdan Furnal, niemiłosiernie chudy krytyk literacki i utalentowany rysownik, z małą bródką oraz pani Agnieszka Barłóg, po pięćdziesiątce, pamiętnikarka i lewicowa działaczka ludowa, a przy tym zielarak, wygłaszająca filuterne opinie na temat życia prywatnego pisarzy, ubrana w różową bluzkę i niebieską spódnicę, w błękitnej apaszce na szyi.

Doszli jeszcze spacerkiem – Bogdan Pasternak, podobający się kobietom, uchodzący w środowisku za playboya, w brązowej zamszowej marynarce i w dżinsach, i Henryk Jachimowski, intelektualista, awangardowy poeta i prozaik, ceniony w Warszawie, w grubym i długim, popielatym swetrze golfie. Na samym końcu przydreptał pan Feliks Rak z Krasocina, poeta chłopski w Witosowym kapeluszu, choć bez wąsów, z nieodłączną wyświechtaną, skórzaną teczką, pełną papierów. Poety  Na końcu nadszedł Stanisław Nyczaj z żoną, Reną Marciniak,, świeżo przybyły z Opola literat, który popierał młodych poetów..

Józek Grochowina, mój kolega ze studiów polonistycznych, bohater spotkania, siedział cały czas zanurzony w głębokim fotelu klubowym, z miną cierpiętnika. Pomachałem mu z daleka ręką. Długie włosy sięgające ramion oraz bródka upodobniały go do ludowej rzeźby Chrystusa frasobliwego. Zobaczyłem go dopiero, kiedy nagle wstał z głębokości fotela, i zaczął się witać z zebranymi. Niewysoki, szczupły, w zielonej militarnej bluzie.

Kręciliśmy się trochę bezradnie po czytelni, zastawionej gigantycznymi fotelami, w których siedzieli nieliczni czytelnicy, niemalże przykryci płachtami gazet. Kilku obecnych patrzyło na nas podejrzliwie zza filiżanek kawy. Na salę wpadł zaaferowany pan, trochę przymilny, a trochę gburowaty, który przedstawił się jako kierownik i powiedział, że niestety zebranie literatów nie może się odbyć na głównej sali, z powodu zaplanowanego wcześniej odczytu.

– Ale zapraszam państwa do podziemi. Tam znajdziecie potrzebną wam ciszę i skupienie – powiedział z jakimś złośliwym półuśmiechem.

Ryszard Miernik przejął klucze i poprowadził nas krętymi korytarzami w dół. Po pokonaniu piekielnie krętych i stromych schodów, na których pan Krawczyński narzekał: – Że też nie uszanują starszego człowieka – znaleźliśmy się wreszcie w długiej, nieotynkowanej, pełnej rur, desek i wiader z farbami, piwnicy. Małe podłużne okienka u sufitu dawały niewiele światła, więc zapalono długie neonówki, które nerwowo migotały, jak milicyjne koguty.

 Tak więc, proszę szanownych zebranych, zeszliśmy do podziemia – zażartował Miernik i wziął się za sporządzanie listy obecności na kartce wyrwanej z zeszytu.

Po załatwieniu formalności zagaił:

– Tematem dzisiejszego zebrania jest omówienie zbioru poezji, obecnego wśród nas ,Józefa Andrzeja Grochowiny, studenta miejscowej uczelni. O zabranie głosu proszę krytyka literackiego, Bohdana Furnala.

Pan Bohdan Furnal w superlatywach ocenił debiutanckie wiersze. Powoływał się na Przybosia i Peipera, Różewicza i Herberta. Dokonał analizy środków poetyckich, zauważył ciekawą metaforykę i niepokój egzystencjalny młodego poety.

– Właśnie o ten niepokój się rozchodzi – powiedział zagniewany Miernik. – Czytam u naszego młodego poety, że ojczyzna, to jest, uwaga cytuję „pal przypadku wbity w plecy”. Koledzy, tak nie można pisać o ojczyźnie. Czy major „Hubal”, który poświęcił życie w obronie tej ziemi mógłby myśleć o ojczyźnie, że to przypadek? Czy tak mogli myśleć partyzanci od „Ponurego” w zimie, w lesie na Wykusie, kiedy szykowali się na śmiertelny bój? Czy tak mogli odczuwać mieszkańcy wsi Michniów, którzy za pomoc partyzantom zostali rozstrzelani, a ich chałupy spalone? Nie, koledzy, nie mogli. Dlatego uważam, że ten wiersz jest szkodliwy społecznie, budzi defetyzm i kosmopolityzm. Takim wierszom, my mówimy nie, koledzy!

Kategoryczny ton Miernika spowodował, że zapanowała cisza jak makiem zasiał. Pod sufitem słychać było brzęczenie muchy, mecenas Krawczyński wsadził dłoń w kieszeń marynarki i bawił się bilonem, przesiewając monety pomiędzy palcami i pobrzękując nimi z cicha.

Miernik przeczytał kontrowersyjny fragment wiersza;

– tu pozostanę

mimo wycieczek

przewidzianych na lata i złote

bo możliwe nie jest

uciec z tym palem

przypadku w plecach –

o jak skutecznie

przyojczyźnił cię

do ziemi twej

w każdej grudce

– Ale przecież ten wiersz mówi właśnie o tym, że jesteśmy jakby skazani na swoją ojczyznę, że to przeznaczenie… – powiedziałem nieśmiało.

– Poeta mówi metaforycznie o dramacie egzystencji współczesnego człowieka, zagubionego w dobie konsumpcji i upadku wszystkich wartości tradycyjnych – próbował ratować sytuację Stanisław Nyczaj, ale tylko pogorszył sprawę.

– Więc kolega uważa, że patriotyzm się przeżył, że nie już wartością? Choćby patriotyzm pracy i budowy nowoczesnej Polski?

Józek Grochowina, pobladły ze strachu, zaczął się jąkać.

– Ja, ja, ja szanuję patriotyzm, i tych, no jak mu tam, partyzantów, i budownictwo nowoczesne, ja piszę o sobie, że mogłem się urodzić w innym kra, kraju, na, na, na przykład w Paryżu…

– Czyli wszystko jedno, gdzie się urodzisz? – zaperzył się Miernik. – A te wierzby płaczące, a muzyka Chopina, a miłość do stron ojczystych, to co, pies to jebał?

– Ja walczyłam z Niemcami. Byłam w partyzantce u „Garbatego” – wtrąciła się pani Agnieszka. – Byłam łączniczką i życie narażałam. A po wojnie budowałam zręby z towarzyszami i uciekałam przed reakcją aż do Szczecina. Bo dali na mnie wyrok. Wyrok śmierci.

– Ale ja mówię o tym, że ludzie u nas zacofani – powiedział Józek. – Nie ma tolerancji dla innych. Panuje ciemny klerykalizm i zabobon. Ja już chce pisać o czymś innym niż tylko patriotyzm, wojna i cierpiętnictwo. Ludzie w Europie żyją inaczej, nie mają uprzedzeń, dokąd będziemy wspominać tylko wojnę, Niemcy są już dzisiaj innym narodem.

– Koledzy – zakrzyknął rozpaczliwie krytyk Bohdan. – Słów Józka Grochowiny nie można odczytywać tak literalnie, to jest metafora, kontestacja, powołam się tutaj na Herberta Marcuse’a, który powiedział…

– A co nas obchodzi jakiś burżuazyjny filozof – odezwał się młody aktywista w czerwonym krawacie. – Trzeba cytować filozofów radzieckich.

Krytyk Furnal zamilkł zmieszany, stracił bowiem wątek. Ale Miernik uznał temat za wyczerpany i przeszedł do omówienia spraw bieżących, składek członkowskich, książek czekających na druk itp.

– W sumie Miernik, to złote serce – powiedział mi konfidencjonalnie pan Bohdan, który zbliżył się do mnie i usiadł na sąsiednim krześle. – Lubi podyskutować, to jego żywioł, nienawidzi martwej ciszy. Nie trzeba zbytnio brać jego słów do serca, to taki teatrzyk dyskusyjny, chodzi o to, żeby dyskutanci się rozgrzali, wymienili swoje argumenty.

Józek łapał powietrze szeroko otworzywszy usta. – Ale wieśniacy – powiedział, – A ch..j mnie obchodzą partyzanci i cała ta zasrana ojczyzna. Chciałbym się stąd wyrwać, z tego grajdoła, gdzieś w świat. Potrzebuję wolności, jak powietrza. Niedługo dostanę odpowiedź z Warszawy, w sprawie etatu dla mnie w piśmie studenckim. Tam w Warszawie odetchnę, tam ludzie są nowocześni, wolni, bez uprzedzeń.

– Ja w komunizm przestałem wierzyć w pięćdziesiątym szóstym, na zlocie młodzieży w Warszawie. Józek ma rację, że u nas jest grajdoł, przy okazji pożyczę koledze, powiedział krytyk Bohdan, zwracając się do mnie – kilka numerów paryskiej „Kultury”. Naprawdę ciekawa lektura. Odtrutka na te farmazony, jakie pieprzy nasza propaganda.

– A kolega, co pisze, wiersze? – zainteresował się pan Krawczyński moją osobą. – Ja też próbuję pisać poezję. Fascynuje mnie postać ojca Stefan Żeromskiego, chcę o nim napisać, to był zupełnie niezwykły człowiek, a tak mało o nim wiemy.

– Poezja potrzebuje nowej perspektywy – powiedział Henryk Jachimowski. – A Warszawa, cóż stolica, to także grajdoł, taki ściek, największy ściek w kraju. Wszyscy chcą mieszkać w Warszawie, bo tam blisko do wydawnictw, do redakcji czasopism, blisko władzy. Ale czy w Warszawie można napisać coś nowego, niezależnego? Tylko na prowincji można jeszcze znaleźć niszę wolności.

– Proszę koleżeństwa, zapraszam wszystkich do teatralnej Dziurki, na herbatę, kawę a może na coś mocniejszego – zahuczał tubalnie i wesoło Miernik.

Wspięliśmy się niebezpiecznie stromymi schodami na świat, który oślepił nas swoim słonecznym blaskiem i poszliśmy do Dziurki przez Rynek, na którym tryskała w górę fontanna. Dzliśmy małą wąską uliczką, na końcu której widać było masywną bryłę katedralnej dzwonnicy, do głównej ulicy zwanej Sienkiewką, może trochę mniej zaplutą i brudną niż inne. Wszystkie drogi prowadziły wówczas do Dziurki, jak do świętego miasta, do Rzymu. Po zamknięciu Klubu Dziennikarza, to był nasz drugi dom, a nawet chyba, nie – na pewno, coś ważniejszego niż dom.

Cicho tam było i przyjemnie. Przyćmione światło, winiak klubowy i kawa. Za bufetem stanowcza pani Jasia z piękną córką do pomocy. W sąsiedniej sali stołówka, gdzie kucharzem był mąż pani Jasi, który kiedyś zmarł na zawał, na posterunku kuchennym.

Po jakimś czasie Józek rzeczywiście wyjechał do Warszawy, jak mi zapowiadał. Skończył Uniwersytet Warszawski, przyjęto go do ZLP, stał się znany jako tekściarz, kilka jego piosenek stało się przebojami puszczanymi często w radiu i telewizji, zarabiał w ZAiKS-ie, choć w tym względzie nigdy nie zyskał sławy i popularności Wojtka Bellona z Buska. Ale tęsknił za Kielcami. Przyjeżdżał nad Silnicę prawie co miesiąc. Był już znanym autorem piosenek, miał na koncie kilka szlagierów. Pomagał mu tam Staszek Stanik, który w Kielcach pracował jako redaktor w gazecie popołudniowej „Echa Dnia”, a potem również przeniósł się do stolicy.

Przyjaciele, pod przewodem Reny Marciniak, poetki, zmusili go niemal, żeby zakupił meble i urządził jakoś po ludzku swoje mieszkanie, bo pieniądze przepływały mu przez palce. Podczas wizyt w Kielcach nocował często u mnie. A tymczasem w Kielcach plotkowano o jego związku ze znaną aktorką, Anną Chodakowską, z którą się Józek przyjaźnił i która śpiewała jego piosenki.

Potem miałem ciężki okres w życiu, rozwód, poszukiwanie pracy. Poznałem Marię, moją nową dziewczynę, planowaliśmy wspólne życie. Józek znów mnie odwiedził, cieszył się, że jakoś powoli mi się układa. W czasie szczerej rozmowy powiedział mi, że jest zakochany w pewnym młodym chłopcu. Cóż miałem powiedzieć? Domyślałem się tego, ale nigdy nie byłem pewien.

Józek nadal był bardzo chudy. Lekki jak piórko. Narzekał, że Warszawa to grajdoł i zadupie. Ciemnota i zabobon Chciał wyjechać za granicę. Nocował u nas.

Potem był Okrągły Stół i przemiany demokratyczne w Polsce i w naszej części Europy. Upadły państwowe wydawnictwa i można było drukować wiersze prywatnie, za własne pieniądze. Józek w ten sposób wydał kilka zbiorów, ale dystrybucja kulała, przyjeżdżał osobiście do Kielc i rozdawał tomiki znajomym. Zmieniłem wtedy mieszkanie i Józek nie mógł mnie odnaleźć. Bardzo tego żałuję, że podczas ostatniego jego pobytu w Kielcach, nie mogliśmy się spotkać.

Zmarł nagle, samobójczo, podobno z powodu alkoholu i narkotyków, wiadomość do Kielc przyszła z dużym opóźnieniem. Pomyślałem wtedy, że dopadł go ten „pal przypadku” z jego wiersza i wbił mu się w plecy. A więc, przypadek czy przeznaczenie?

Początek kariery poetyckiej Józka przeszedł do lokalnej anegdoty, a opowiadał ją z upodobaniem dobroduszny redaktor gazety o literackim nazwisku – Szwej. Otóż w pewien targowy dzień do sekretarza redakcji dziennika „Słowo Ludu”,  weszła wiejska kobieta okutana w chustkę, a za nią krył się drobny, nieśmiały, niepozorny młodzieniec. Kobieta położyła na biurku zdumionego redaktora gruby kajet zapełniony wierszami i powiedziała;

– Kochany panie redaktorze, niech pan coś z tym zrobi, bo mój syn nie daje mi spokoju, tylko żeby jechać z jego wierszami do miasta, do gazety. W polu i w obejściu nic nie robi, nic go na wsi nie ciekawi, tylko cięgiem pisze i pisze… Niech już będzie wóz albo przewóz, albo to jest coś warte, to go drukujcie, albo niech się bierze do roboty w polu.

Pewnego dnia poprzez znajomych dowiedziałem się, że Józek nie żyje. Popełnił samobójstwo poprzez powieszenie. Dosięgło go o samo przekleństwo peerelowskich poetów przeklętych, które powaliło wcześniej Wojaczka, Stachurę, Ratonia i wielu, wielu innych.

O jego ostatnich latach życia otrzymuję coraz więcej relacji od ludzi, którzy go widzieli już w szponach nałogu, kiedy stał się własnym cieniem. Bladym odbiciem swoich marzeń o wielkości i europejskiej sławie. Wrócę do tych wspomnień i relacji jego znajomych i przyjaciół w następnych odcinkach.

Najbardziej przygnębia mnie w historii Józka Grochowiny, który chciał wyrwać się ze swojej wsi do innego lepszego świata, że niestety – nigdy nie odnalazł tej Krainy Miłości, Dobrego Słowa, Życzliwych Ludzi. Mityczna, wyśniona stolica okazała się dla niego takim samym, a może gorszym grajdołem jak opuszczona wieś, a potem wojewódzkie Kielce. Może ten lepszy świat był w nim samym i tylko nie potrafił go odnaleźć?  Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem.

Może my wszyscy, szukając szczęścia, sprawiedliwości, uznania nie widzimy, że wszystkie te dobra są w nas samych, trzeba tylko je dostrzec i wydobyć na światło dnia. A co najważniejsze umieć się nimi dzielić z bliźnimi? Czy Józka dopadł „pal przypadku” z jego wiersza czy było to przeznaczenie, los, fatum? A bardziej nowocześnie, osobowość, trudne dzieciństwo, samotność.

Przypuszczam, że Józek najszczęśliwszy w swoim życiu był zapewne w tej chwili, kiedy dobroduszny redaktor Szwej, sekretarz redakcji, powiedział do jego starej matki, że wiersze syna przyjęte są do druku i ukażą się w gazecie „Słowo Ludu”.

 

Zdzisław Antolski




Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko