Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Gołas, Gołas ponad wszystko
Tak ogromnej publiczności, jak w warszawskim kinie „Atlantic” na ubiegłotygodniowym spotkaniu z Wiesławem Gołasem nie było jeszcze na żadnym ze spotkań artystyczno-wydawniczych z cyklu, który od pewnego czasu organizuje (i w czarujący, dowcipny sposób prowadzi) w tym kinie jego szef, Artur Wolski. Chwała mu za to, bo wspaniale promuje wartościową kulturę, w tym, co szczególnie cenne, rzadkie i godne szacunku, kulturę oldskulową – jak mówi młodzież.
Wyżej podpisany nie znalazł miejsca siedzącego i tłoczył się wśród licznych widzów na schodach kina, w pozycji nader niewygodnej. Ale warto było ponieść te wyrzeczenia, jeśli kocha się Wiesława Gołasa i jego niezwykły artyzm.
Okazja do spotkania była podwójna. Po pierwsze wybitny artysta obchodzi w maju 85 urodziny. Po drugie, ukazało się, po blisko dekadzie, drugie, wzbogacone i uaktualnione wydanie książki, którą o swoim ojcu napisała jego córka, Agnieszka Gołas. Tworzenie rzeczonej książki nie było łatwym procesem. Wiesław Gołas, skromny do daleko idącej przesady, nie należy do ludzi dbałych o swoje publicity. Nie ma też w sobie żyłki kronikarskiej, archiwistycznej i imperatywu wspominania i rozpamiętywania. Nie ma w nim też egotyzmu. Nie jest też człowiekiem tekstu, ale „człowiekiem obrazu” jak we wstępie wspomina autorka. W swojej świadomości przetwarza świat nie przez litery, zdania, teksty, lecz poprzez zmysły. Jeśli można mówić o aspekcie intelektualnym i zmysłowym (istnieje określenie: „sensualny”, ale ryzykowne, bo korekta, żywa czy automatyczna, internetowa, może go zamienić na „seksualny” i powstanie idiotyzm) w sztuce, to Gołas przynależy do tego drugiego, a raczej jest jego wspaniałym wcieleniem i uosobieniem. Jeśli można wskazać artystę, który jest zaprzeczeniem modelu typowo rozumianego intelektualisty, to jest nim Gołas. On swoją sztukę tworzy nie metodą wewnętrznej introspekcji czy myślowej spekulacji, lecz mocą niezwykłego artystycznego instynktu i jakichś psychofizycznych dyspozycji, które czynią go aktorem „de naturaliter” (czyli z natury) i aktorem totalnym. Niektórzy dla określenia tego fenomenu używają terminu: „zwierzę aktorskie”. Jedna z wybitnych i bardzo doświadczonych aktorek, bynajmniej nieskłonna do komplementów pod adresem koleżanek i kolegów powiedziała mi kiedyś w wywiadzie, że zna tylko jednego aktora, który wchodząc na plan i nie znając tekstu na pamięć, potrafi z podpowiedzenia podać go trafnie i do tego znakomicie zagrać scenę, opierając się na swoim zjawiskowym darze improwizacji. To Wiesław Gołas, którego – o czym dotąd nie wiedziałem – chciał mieć w swoim zespole Jerzy Grotowski.
Agnieszce Gołas należy się potrójne uznanie. Po pierwsze za to, że podjęła ciężki wysiłek wyrwania ojcu tej książki „z gardła”. Po drugie za to, że stworzyła portret i udokumentowała dorobek wielkiego artysty. Po trzecie za to, że napisała dobrą książkę, która się czyta słodko i z pożytkiem.
Jeden tylko postulat na przyszłość, jeśli dojdzie, mam nadzieję, do trzeciego wydania. Wspieram w tym przypadku ochoczo Jerzego Gruzę, który poruszył ten wątek podczas wspomnianego promocyjnego spotkania. Brak w książce właściwie nawet wzmianki o jednej z najświetniejszych ról filmowych Wiesława Gołasa, roli Stefana Waldka w kapitalnej, na pół surrealistycznej, opartej na humorze absurdalnym, zupełnie odlotowej komedii Gruzy właśnie o tytule „Dzięcioł”. A przecież to wizerunek Gołasa właśnie w tej komedii widnieje na barwnej okładce książki, wydanej, jak ktoś określił, z „hipsterskim wdziękiem” przez Wydawnictwo Marginesy, któremu także chwała za to, że krzewi dobre tradycje polskiej kultury w niełatwych dla nich czasach.
Agnieszka Gołas – „Gołas”, wyd. Marginesy, Warszawa 2015, str. 365, ISBN 978-83-64700-25-5
—
Kamienna lady teatru
A teraz o artystce zgoła kontrastowego autoramentu. Swoją autobiografię napisała Izabela Cywińska. A było o czym pisać. W oczekiwaniu na lekturę zastanawiałem się, czy będzie miała formę wywiadu-rzeki, czy też będą to własnoręcznie napisane pamiętniki. Był to zbytek wątpliwości. Tu proces tworzenia przebiegał bez wątpienia zupełnie inaczej niż w przypadku Gołasa. Z góry należało przyjąć, że tak potężna indywidualność jak wybitna reżyserka nie zechce poddać się swoistej kontroli kogoś z zewnątrz, a interlokutor w osobie dziennikarza zawsze kimś takim dla bohatera wywiadu jest, w mniejszym czy większym stopniu. Przypuszczam też, że trudno byłoby znaleźć dziennikarza, który sprostałby silnej woli Izabeli Cywińskiej i nie dał się jej zmiażdżyć jak walcem. I choć wywiady mają ten walor, że pozwalają choćby dotknąć zagadnień, o których rozmówca być może nawet by nie pomyślał, a czasem nawet go do ich poruszenia naginają, to musimy przyjąć do wiadomości decyzję Izabeli Cywińskiej, która zdecydowała się pisać tę książkę w samotności. W tej sytuacji rzeczywiście najlepszym wyjściem było podjęcie tego dzieła przez nią samą. I było to chyba najlepsze rozwiązanie, bo czyta się wspomnienia artystki znakomicie. Są doskonałe pod względem stylu, nienagannej i bogatej polszczyzny, potoczystości narracji, a przy tym klasyczne swej formie opowiadania od zarania życia do dziś, z bogatym tłem zewnętrznym, kulturowym, obyczajowym, politycznym, a przy tym bogato i ciekawie ilustrowane. W odróżnieniu od bohatera wcześniejszej pozycji, Izabela Cywińska to myślicielka teatru, nie tylko utalentowana jako reżyserka, ale osoba uczona, dla której teatr, to pole nie tylko artystyczne, ale i dyskursywne, pole namysłu społecznego, politycznego, filozoficznego, historycznego, antropologicznego.
„Dziewczyna z kamienia” (podejrzewam tu aluzyjne nawiązanie do „Człowieka z żelaza” i „Człowieka z marmuru”) to na pewno jedna z najlepszych pozycji autobiograficznych ostatnich lat. Gorąco rekomenduję lekturę.
Izabela Cywińska – „Dziewczyna z kamienia”, Wyd. Agora, Warszawa 2015, str. 455, ISBN 978-83-268-1394-8
—
Listonosz. Listonosz zabił
Nie o muzyce to powieść, choć rock i Beatlesi są w tle. To kolejny tom policyjnego cyklu Mariusza Czubaja z komisarzem Rudolfem Heinzem. Rekomendując do czytania powieści kryminalne czuję się zawsze trochę jakby nie w swojej skórze. Wyłączywszy wielką klasykę rangi Conan Doyle’a, Chandlera czy Simenona, nigdy nie przepadałem za tym gatunkiem. A i wspomnianych wyżej autorów czytałem, raczej dla Formy, dla ich literackiego talentu niż dla ciekawości, kto zabił czyli dla kryminalnej intrygi. Dlatego też i powieść Czubaja czytałem zwracając uwagę przede wszystkim na pożytki wynikające z formy literackiej. I tu od razu ucieszyło mnie przypomnienie przez pisarza we wstępie, że powieść kryminalna, to ostatnie schronienie realizmu ukształtowanego arcydzielnie w XIX wieku. I to jest pierwszym walorem kryminalnej prozy Czubaja, że jest pisana trochę tak, jak by to Prus Bolesław pisał. Czubaj napisał też we wstępie, że „Piąty Beatles”, to portret jego pokolenia, a to rocznik 1969. Tej deklaracji towarzyszy nuta jeremiady, że więzi łączące to pokolenie rozpadły się. Wstęp kończy auto podziękowaniem za cały pakiet konsultacji specjalistycznych, które pozwoliły nadać realizmowi powieści walor prawdziwie dokumentalny. Jak na naukowca, uczonego, którym profesor Czubaj jest, przystało. A że profesor Mariusz Czubaj jest antropologiem kultury i literaturoznawcą w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej, więc podczas lektury nie mogłem się oprzeć feblikowi, by próbować go przyłapać na jakichś artefaktach naukowego pochodzenia, mimowolnych czy świadomych, na jakichś znamionach wyspekulowania i „wymózgowania” faktury powieści, na jakichś konceptach wyraźnie mających źródło w uczonych dyscyplinach, jakimi są antropologia kulturowa i literaturoznawstwo. I przyznam, że na nic takiego nie natrafiłem. Nie było by to jakimś grzechem ciężkim, gdyż istnieje, mający długą, oświeceniową już tradycję, podgatunek powieści „uczonej”, świadomie przepełnionej dygresjami proweniencji naukowej, filozoficznej etc., ale akurat u Czubaja się tego nie czuje. Acz jakiś dystans intelektualny do uprawianego gatunku słychać w złośliwej odpowiedzi na pytanie: kto zabił, jakiej udziela Czubaj: „Listonosz. Listonosz zabił”. Ktokolwiek zabił, czyta się to wybornie, ale żebym uchylił rąbka tajemnicy kryminalnej intrygi – co to, to nie.
Mariusz Czubaj – „Piąty Beatles”, Wyd. Grupa Wydawnicza Foksal (WAB), Warszawa 2015, str 333, ISBN 978-83-280-1513-5
—
Dawna, szalona Europa
Adam Zamoyski napisał monografię czasu Wielkiej Irredenty. Ujął ją w ramy lat 1776-1871 czyli od Rewolucji Amerykańskiej do upadku Komuny Paryskiej. Pokazał historię tych bez mała stu lat jako epokę „świętego szaleństwa” jednostek, które postawiły na szali całe swoje życie, by zmienić świat. W ich mniemaniu – na lepsze. Był ich cały legion. Czynni rewolucjoniści, romantycy, żołnierze własnej cudzej wolności, czasem płatni kondotierzy, ale zawsze odważni, skłonni do ryzyka, nie baczący na piętrzące się przeszkody Znaczą ten długi szereg liczne nazwiska ludzi Wielkiej Rewolucji Francuskiej, także nazwiska takie jak Garibaldi, Mazzini, Mierosławski, Delescluze, Jarosław Dąbrowski. Są też dwaj bohaterowie zbiorowi: Stany Zjednoczone Ameryki, kraj, który narodził się z porywu romantycznego i buntu. Nie odrodził, jak choćby Polska, lecz narodził od zera, co trzeba koniecznie podkreślić. I „La Grande Nation”, Francja, która była głównym szaleńcem europejskim od schyłku XVIII wieku przez trzy czwarte wieku XIX. Dopóki nie ostudziły jej zapałów najpierw krwawy finał Komuny Paryskiej, a potem hekatomba Wielkiej Wojny 1914-1918. Dziś w Europie po „świętym szaleństwie” nie pozostało ni śladu. Jego zeszmacony sztandar dzierżą dziś w zakrwawionych dłoniach terroryści islamscy. Europa jest chłodna, zobojętniała na wszystko, co nie jest jej spokojnym dobrobytem, inna sprawa, że mocno dziś podkopywanym przez przewlekły kryzys gospodarczy. To przypomnienie niegdysiejszej, namiętnej, szalonej Europy może sentymentalnie ożywić choćby nasze wspomnienia z lat szkolnej nauki historii, kiedy na tamta szaloną Europę rewolucjonistów siłą nawyku patrzyliśmy jeszcze jak na współczesną. Godny odnotowania jest też autor (rocznik 1949), tej potoczyście napisanej Książki, zamieszkały w Londynie zangliczony Polski arystokrata, syn Zamoyskiego i Czartoryskiej, zajmujący się historią XIX i początku XX wieku, biograf Fryderyka Chopina.
Adam Zamoyski – „Święte szaleństwo. Romantycy, patrioci, rewolucjoniści 1776-1871”, Wydawnictwo Literackie Kraków, przekł. Michał Ronikier, str. 726, ISBN 978-83-08-05497-0
—
Sherlock Holmes jako arcydzieło formy
Podwójny, wspaniały prezent przygotowało poznańskie wydawnictwo Zysk i s-ka dla miłośników przygód arcymistrza detektywistycznej dedukcji i jego przyjaciela, doktora Watsona. Liczne przygody Sherlocka Holmesa wydawane były i są od wielu dziesięcioleci w rozmaitych edycjach. Były to wybory opowiadań, takie jak „Przygody Sherlocka Holmesa”, „Sherlock Holmes niepokonany”, „Doktor Watson opowiada” czy „Tańczące sylwetki”, osobne wydania sherlockowskich powieści Conan Doyle’a, takich jak „Studium w szkarłacie”, „Znak czterech”, „Pies Baskerville’ow” lub ich edycje w jednym woluminie („3 x Sherlock Holmes”). W większości tych edycji pomieszczane były opowiadania, które powtarzały się w innych wyborach. Zysk zebrał znaczącą ich większość i wydał w dwóch obszernych tomach, na 1500 stronach czyli niejako „ogarnął” całą prawie (bez mała) część twórczości Conan Doyle poświęconą postaci detektywa.
Rekomendować dziś przygody Sherlocka Holmesa, to rekomendować wielką klasykę już nie tylko literatury detektywistyczno-kryminalnej, ale literatury w ogóle, literatury powszechnej. W moim odczuciu walor prozy Conan Doyle’a nie polega jednak już dziś, mniej więcej sto lat po narodzinach jego sławnej postaci, na sile takich emocji, jakie towarzyszyły zawsze lekturze literaturze tego typu. Z tego punktu widzenia siła oddziaływania tej prozy jest już znikoma lub żadna. Intrygi kryminalne, które opowiada Conan Doyle, i rysunek występujących w nich postaci bardzo odbiegają od wrażliwości percepcyjnej współczesnego widza, ukształtowanej przez ewolucję gatunku kryminalnego na przestrzeni XX wieku. Dziś walor tej prozy polega na formie artystycznej i stal się domeną koneserów. Conan Doyle stworzył w swojej prozie jedyny w swoim rodzaju świat starej Anglii schyłku epoki wiktoriańskiej, ów świat angielskiej mgły, londyńskich zaułków i wiejskich wrzosowisk, dymu z kominów fabrycznych, świat dziwnych, dystyngowanych lordów pod nienagannymi manierami kryjących mrok duszy i brud uczynków, niewinnych kobiet padających ofiarą męskiego okrucieństwa i pod męskim parasolem znajdujących schronienie i ratunek, świat który zaludniony był niezwykłymi indywiduami, strasznymi i śmiesznymi zarazem, świat prostego podziału na dobro i zło, świat dżentelmenów, oficerów, dam i monstrów. To właśnie ta niezwykła, unikalna forma natchnęła francuskiego pisarza Frederica Beigbedera, a by właśnie jedną z pereł prozy Conan Doyle’a pomieścić na liście największych dokonań literatury XX wieku, obok między innymi „Czarodziejskiej góry” Thomasa Manna. Nie Beigbeder pierwszy odkrył jednak, że detektywistyczna proza Conan Doyle’a to już domena nie tzw. literatury wagonowej czyli popularnej karmy dla masowego czytelnika. U schyłku lat sześćdziesiątych, w znakomitej, masowej serii „Koliber”, w ramach której wydawnictwo „Książka i Wiedza” wydawało klasykę nowelistyki światowej, dawnej i współczesnej, ukazał się w tym cyklu także tomik „Pusty dom” zawierający opowiadania Conan Doyle’a. Nie chciałbym jednak zamknąć tym sposobem przygód Sherlocka Holmesa w jakiejś estetycznej, literackiej niszy. Jest to bowiem nadal lektura również dla czytelnika, który nie poszukuje aż takich kulturowych „mecyj”, lecz po prostu łaknie wartkiej intrygi kryminalnej i ciekawych postaci. W przygodach Holmesa znajdzie się coś interesującego i dla czytelnika-estety i dla zwykłego „konsumenta” tego gatunku.
Arthur Conan Doyle – „Sherlock Holmes”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, str. 659, ISBN 978-83-7785-5751
Arthur Conan Doyle – „Sherlock Holmes”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, str. 840, ISBN 978-83-7785-237-8