Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (1)

0
296

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (1)

 

sienkiewicz-kielce

   Był rok 1973, początek ery gierkowskiej, w społeczeństwie rozbudzono nadzieje na modernizację kraju, otwarcie się na świat i większą swobodę w wyrażaniu swoich poglądów. Krążyła nawet wśród ludzi fraszka o Edwardzie Gierku: „Wstrzymał ceny, ruszył płace, polskie wydało go Kace” (KC, czyli Komitet Centralny). Po zdaniu matury w Liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, postanowiłem studiować polonistykę na niedawno otwartej Wyższej Szkole Pedagogicznej w moim mieście. Na egzaminie wstępnym znów spotkałem moją ukochaną profesorkę z liceum, panią doktor Helenę Wolny, specjalistkę od pisarstwa Dygasińskiego i Żeromskiego, która widziała we mnie przyszłego poetę i publikowała moje wiersze na łamach szkolnego pisemka „Młodzi Idą”. Pod względem szaty graficznej gazeta nie różniła się niczym od innych, „dorosłych” czasopism i dobrze pamiętam ten dreszcz emocji, kiedy zobaczyłem swoje teksty w druku. Przyjaciółką Heleny Wolny była pisarka, Barbara Wachowicz, która fragmenty mojego uczniowskiego pamiętnika zamieściła w jednej ze swoich reporterskich książek o Żeromskim i współczesnej ziemi kieleckiej.

   Pani Helena Wolny była inicjatorką wskrzeszenia szkolnego pisma „Młodzi Idą”, w którym przed wojną drukowali „kieleccy Skamandryci”, a więc Józef Ozga Michalski, Marian Sołtysiak (w czasie wojny głośny dowódca oddziału partyzanckiego Armii Krajowej, o nazwie „Wybranieccy”; nosił pseudonim „Barabasz”) i Józef Krzeczowski (zaraz po wojnie wyemigrował do Kanady) oraz późniejsi prozaicy: Gustaw Herling Grudziński i Stefan Jażdżyński. Ten ostatni miał w naszej szkole swoje spotkania autorskie, bardzo miłe i wnoszące wiele wiedzy o Kielcach międzywojennych, ale o Herlingu-Grudzińskim nie wolno było nawet wspominać publicznie, bo był „na czerwonym indeksie”, dokładnie tak, jak nazywała się audycja w Wolnej Europie, w której często występował. A co najważniejsze: był współpracownikiem paryskiej „Kultury”, a także bliskim przyjacielem Giedroycia, co uchodziło za największy grzech w oczach władz komunistycznych.

   Zaraz w pierwszych tygodniach zajęć na studiach, w przerwie między wykładami, podszedł do mnie na korytarzu niewysoki, szczupły chłopak i przedstawił się jako Józek Grochowina. Oczywiście, słyszałem o nim, czytałem jego wiersze w dzienniku „Słowo Ludu” i w miesięczniku kulturalnym „Przemiany”. Publikował także wiersze w warszawskim, prestiżowym miesięczniku literackim młodych, „Nowy Wyraz”. Miał ponadto za sobą druk w krakowskim tygodniku „Życie Literackie”, co prawda w rubryce „Licealiści piszą”, ale zawsze to było coś. Ranga tego tygodnika wśród czytelników, a zwłaszcza nauczycieli, była wówczas wielka. Sam regularnie kupowałem w kiosku „Życie Literackie” i warszawską „Kulturę”, czasami „Kierunki”. Natomiast miesięcznik „Twórczość” mogłem znaleźć tylko w bibliotece, bo w kioskach go zwyczajnie nie było. 

   Okazało się, że Józek znał moje wiersze zamieszczone w szkolnej gazetce i pokpiwał sobie teraz z ich staroświeckiej formy oraz rymów. Dziś tak się nie pisze – mówił z pewną wyższością – to naiwne i banalne. Musisz zmienić styl. Stał się w pewnym sensie moim mentorem, choć nie lubił drobiazgowej analizy wierszy, a jedynie rzucał uwagi, typu – O, to jest dobry kierunek!… albo.. – A nad tym tekstem trzeba dłużej pomyśleć i napisać go od nowa.

   Józek Grochowina ukończył kieleckie, elitarne Liceum Plastyczne, co znajdowało swoje odbicie w jego ubiorze, który był starannie skomponowany. Nosił długie hipisowskie włosy, koraliki, wisiorki, zielone żołnierskie bluzy w „deszczyk”, rozpinane na piersiach, czerwone koszule i dżinsy oraz sznurowane buty, skórzane trzewiki na grubej podeszwie. Ubranie kupował na „bazarach”, od prywatnych handlarzy, gdzie można było dostać dżinsy albo inne zachodnie ciuchy. Podczas naszych rozmów dowiedziałem się, że pochodzi ze wsi Sadków, w powiecie Pińczowskim, a w sąsiedniej wsi, Węchadłowie, urodził się mój ojciec i bywałem tam u siostrzeńców na wakacjach. Chodziłem wtedy medytować do malowniczo położonego kościoła parafialnego we wsi Góry, dawnego majątku generała Dembińskiego, gdzie mój pradziad był we dworze ogrodnikiem. W czasie powstania styczniowego odbyła się tam bitwa, w której poległ jeden z przywódców powstańczych,  o nazwisku Bończa. Tak więc byliśmy z Józkiem krajanami z malowniczego Ponidzia, które swoją nazwę od rzeki Nidy pochodzącą, zawdzięczało pisarzowi, Adolfowi Dygasińskiemu, trochę zapomnianemu pozytywiście, naturaliście i krajoznawcy, ale przede wszystkim bystremu obserwatorowi obyczajowemu swoich czasów.

   Na studiach tworzyliśmy koleżeńską paczkę, było nas pięcioro: dwie inteligentne i ładne dziewczyny z Kielc, jedna brunetka ostrzyżona na chłopczycę, o cygańskiej urodzie, a druga omdlewająca blondynka, z puklami jasnych loków, które opadały jej na ramiona oraz trzech chłopaków: ja, początkujący poeta, potem Józek Grochowina, jako doświadczony literat i Grześ Cuper, teatroman, który potem pisał recenzje z premier a pracował w Bibliotece Pedagogicznej. Reszta studentów z naszego roku, to byli raczej typowe kujony z małych miasteczek, niewiele interesujący się literaturą współczesną i życiem towarzyskim. Ich dewizą było nie wychylać się, potakiwać władzom i skończyć studia, a potem pracować w szkole i jakoś ułożyć sobie wygodne życie.

   Nasza paczka, a czasem w większym gronie, często przesiadywała w zabytkowej kawiarni „Sołtyki” w Rynku. Był tu niepowtarzalny klimat patyny czasów, intymności i ciszy. Niedaleko kieleckiej uczelni pedagogicznej, która mieściła się w gmachu przy ulicy Leśnej. Kawa, pączki i dobre wino albo piwo oraz, oczywiście, papierosy jako symbol dorosłości i artystycznej dekadencji.. Choć Józek nigdy nie palił. Po pierwsze nie miał na to pieniędzy, bieda wykształciła u niego rodzaj skąpstwa, ale poza tym dymu papierosowego nie lubił i z trudem go tolerował u swoich przyjaciół. Jako absolwent Liceum Plastycznego bywał na wernisażach w Biurze Wystaw Artystycznych, znał się nawet z dyrektorem – Marianem Ruminem. Dzięki Józkowi ja też zacząłem bywać na wystawach plastycznych i poznałem wielu wspaniałych artystów, m. In. Zbyszka Kurkowskiego, Leszka Woźnickiego, Krzysztofa Jackowskiego i wielu innych.

   Spoza naszego kółka towarzyskiego bywała tam również moja koleżanka jeszcze z liceum, Nina. Prześliczna brunetka, wysoka i zgrabna, o białej cerze i przeszywających oczach, ukrytych za długimi rzęsami. Odwiedzaliśmy też inne kawiarnie; „Czardasz”, „Samantha”, „Biruta”, gdzie przy kawie, ciastkach i winie toczyliśmy niekończące się dyskusje o literaturze, teatrze i sztuce i oplotkowywaliśmy wspólnych znajomych. Lubiłem patrzeć na Ninę i trochę się w niej podkochiwałem. Przypominała mi moją licealną miłość, niespełnioną, odrzuconą. Właściwie to przez nią zacząłem pisać wiersze i opowiadania. Niemal wszyscy moi koledzy i koleżanki z klasy, ze szkoły średniej, wyjechali do innych miast: do Krakowa, Warszawy, Lublina… Nie miałem z kim pogadać od serca, iść na piwo, wyżalić się lub pożartować. Dlatego przyjaźń z Grzesiem i Józkiem była mi bardzo potrzebna jako duchowe wsparcie.

   Z naszą studencką paczką, przesiadywaliśmy też w Klubach, które wówczas były bardzo modne i rozpleniły się w wielkiej ilości. W Kielcach było ich mnóstwo, na przykład klub „Wiedza”, „Miniatura”. Klub Seniora, Klub Budowlanych, Klub Nauczyciela, Klub PAX-u, itd. Jednak tylko w „Dziennikarzu” konsekwentnie przestrzegano obowiązku posiadania kart członkowskich. Był on jednocześnie knajpą i teatrem, salą wystawową i koncertową, czytelnią, a także jadłodajnią, ale przede wszystkim pełnił rolę snobistycznego salonu towarzyskiego, na wzór arystokratycznych salonów dziewiętnastowiecznych, tak dobrze opisanych w cyklu powieściowym Marcela Prousta.

   Na występy i spotkania autorskie zapraszano tutaj sławnych pisarzy, aktorów, plastyków, satyryków, kabareciarzy, jazzmanów itd. Odbywały się także spektakle Teatru Faktu, którego duszą był felietonista i teatroman, Ryszard Smożewski. Przy udziale zawodowych aktorów wystawiał publicystyczne sztuki, biorąc na warsztat teksty Lenina, Marksa i innych ojców założycieli komunizmu. Z początku cenzura nie mogła się do nich przyczepić, bo teksty były kanoniczne, wydawane w wielkich nakładach. Ale tak naprawdę nikt ich nigdy nie czytał, tymczasem mówione przez aktorów oddawały całą grozę komunizmu, jego nieludzki wymiar, pokazywały utopię i naiwność ekonomiczną Lenina, ale jednocześnie budziły grozę, poprzez ich straszną nienawiść klasową.

 Klub Dziennikarza, w skrócie zwany „Dziennikarzem”, na ulicy Sienkiewicza nęcił nas najbardziej. Tam zbierała się śmietanka artystyczna i towarzyska miasta, a więc po pierwsze dziennikarze, prasowi i radiowi, których było najwięcej, pisarze, plastycy, aktorzy… Pewnego wiosennego dnia wzięliśmy na odwagę z Grzesiem i dziewczynami, ale bez Józka Grochowiny, który akurat miał grypę i weszliśmy bez przeszkód do Klubu. Nikt nas nie zaczepiał. Rozebraliśmy się w szatni i minęliśmy pierwszą salę, gdzie wszystkie stoliki były zajęte. Na półpięterku był bufet, gdzie można było zamówić alkohol wchodząc po krętych schodach. Weszliśmy do głównej sali. Ludzi było niewiele, siedzieli na wygodnych kanapach przy prostokątnych stołach. Zamówiliśmy kawę, ale kiedy rozochoceni chcieliśmy się sfotografować na pamiątkę, podszedł do nas jakiś smutny pan w czarnym garniturze, poprosił o karty wstępu, a kiedy się okazało, że ich nie mamy, grzecznie wyprosił z lokalu. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że w Dziennikarzu panował kategoryczny zakaz fotografowania, rygorystycznie przestrzegany, aby podchmieleni goście, którzy czasem zachowywali się aż nadto swobodnie, nie bali się szantażu czy kompromitacji. A bywali tam podobno również ludzie z wierchuszki wojewódzkiej władzy komunistycznej.

   Józek Grochowina, kiedy dowiedział się o naszej niefortunnej wyprawie w zakazane rewiry, wyśmiał nas i oznajmił z dumą, że on ma kartę wstępu do Klubu Dziennikarza i może nas tam kiedyś zaprosić w charakterze swoich gości, bo jego nie mają prawa stamtąd wyprosić. I rzeczywiście za czas jakiś Józek zorganizował do „Dziennikarza” wieczorny wypad z naszymi pięknymi koleżankami, co skończyło się wielką aferą, bowiem koledzy literaci, podrywacze z Klubu wywieźli dziewczyny do hotelu w Chęcinach, gdzie odbyła się balanga alkoholowa,   zakończona orgietką erotyczną. Przynajmniej takie plotki docierały do mnie i Grzesia Cupera, a dziewczyny za nic w świecie nie chciały opowiadać, co się naprawdę wydarzyło. Widocznie miały swoje powody, bały się także władz uczelni, które były surowe wobec studentów.

   Studia na WSP mocno mnie rozczarowały, Józka także. Jak na mój gust za dużo było pedagogiki, ze szkodą dla polonistyki. Podobały mi się jedynie zajęcia z języka polskiego u prof. Michała Jaworskiego i zajęcia z literatury współczesnej, które prowadził prof. Jan Pacławski, zwany przez studentów, z racji wzrostu, żartobliwie „Koszałkiem Opałkiem”. Każdy student z naszego roku otrzymał od profesora zadanie przeprowadzenia wywiadu z jednym ze współczesnych pisarzy kielecczyzny. Mnie przypadło w udziale przeprowadzić rozmowę z młodym prozaikiem, Henrykiem Kawiorskim, tuż po debiucie książkowym w Wydawnictwie Literackim w Krakowie, pracującym jako dziennikarz w gazecie „Słowo Ludu”. Wybór takiego a nie innego interlokutora nie był przypadkowy, ponieważ pochodziłem z Ponidzia, wychowałem się w środowisku wiejskim, a Kawiorski wydał właśnie zbiór opowiadań o ludziach tej krainy. W dodatku pochodził z Chrobrza, miejscowości gdzie urodził się i mieszkał głośny przed wojną pisarz, Józef Morton, autor powieści „Mój drugi ożenek”. Zaraz po „wyzwoleniu” Morton znalazł się we władzach powiatowych w Pińczowie, gdzie zajmował się reformą rolną, a potem przeniósł się do Warszawy. Był to standardowy w nowym ustroju przykład kariery ludzi sztuki, uznawanych za przedwojennych lewicowców.

   W redakcji „Słowa Ludu”, gdzie Henryk Kawiorski pracował na etacie, powiedziano mi, że codziennie rano wyjeżdża on w teren służbowym samochodem z kierowcą, w poszukiwaniu reporterskich tematów. Dlatego jest prawie nieuchwytny, Jednak dobroduszny redaktor Szwej, sekretarz redakcji, poradził mi życzliwie, abym przed południem zaglądał do Klubu Dziennikarza, gdyż Kawiorski jest szachistą, a w Klubie zbierają się najlepsi szachiści w mieście. Posłuchałem jego rady, o dziesiątej rano wpuszczono mnie bez problemu i zobaczyłem, że wszystkie stoliki w pierwszej sali obstawione są przez graczy pochylonych nad figurami szachowymi. Wyróżniał się wśród nich ekscentryczny malarz, Adolf Wajncetel, który sławę artystyczną zdobył jeszcze przed wojną, ubrany w czarny kapelusz i takąż modernistyczną pelerynę. Podczas gry, kiedy wokół panowała cisza, czynił głośne uwagi piskliwym głosem. Co jakiś czas salę klubową przeszywał jego wojenny okrzyk: – Nie teraz, panno Gieras! Pan Adolf miał unikatowe imię, po wojnie nikt już tak nie chrzcił swoich synów.

Henryk Kawiorski pojawił się koło południa i umówiłem się z nim na wywiad w jego mieszkaniu, w nowych blokach nad Silnicą. Udał się on znakomicie i dostałem dobrą ocenę. Po latach profesor Jan Pacławski był redaktorem wielotomowej serii wydawniczej „Współcześni pisarze Kielecczyzny”, gdzie znalazła się i moja sylwetka, a jej autorką była koleżanka ze studiów – Anna Kurska.

Józek mieszkał w akademiku przy ulicy Krakowskiej. Odwiedzałem go tam często, to była jego pustelnia i pracownia jednocześnie. Sterty kartek, czystych i zapisanych, podartych i zmiętych w kulki. Wszędzie porozkładane kartony z rysunkami, wszak był także plastykiem, rysował jakieś surrealistyczne krajobrazy. Józek nie kwapił się, żeby wpaść z rewizytą do mojej klitki przy rodzicach, w bloku na osiedlu zwanym KSM czyli Kielecka Spółdzielnia Mieszkaniowa. W akademiku żywił się głównie chlebem smarowanym topionym smalcem, przechowywanym w szklanych słoikach, który przywoziła mu matka ze wsi. Liczył się dla niego każdy grosz, również te parę złotych z honorariów za wiersze i krótkie felietony o literaturze współczesnej.

   Swoje dzieciństwo spędzone na wsi wspominał bardzo źle. Raziły go liczne przywary wiejskiej społeczności: prymitywizm, brak wykształcenia, klerykalizm, hipokryzja, wyśmiewanie się ze słabszych i odmieńców. Był bardzo szczupły, a przy tym słaby fizycznie, nie nadawał się do ciężkiej pracy na roli. Nie lubił też przesiadywać przy piwie czy wódce w wiejskiej knajpie. Wolał czytać, pisać i rysować. Odstawał od swoich rówieśników, był inny, dlatego często w swojej wsi był przedmiotem szyderstw i drwin, a nawet przemocy fizycznej. W dodatku czytał książki, co go degradowało w opinii wiejskiej, jako odmieńca i paniczyka, któremu psuje się w głowie. Znały go wszystkie okoliczne bibliotekarki gminne. Nasze dzieciństwo było pod wieloma względami do siebie podobne.

   Jego ojciec, prosty chłop, był rozczarowany takim synem, niedołęgą życiowym niezgułą, co to ani do roboty, ani do wypitki. Ale matka bardzo go kochała i chciała, żeby jej syn ułożył sobie życie w mieście, gdzie nikt go palcem nie będzie wytykał. Pewnego dnia wybrała się z Józkiem, który chodził wówczas jeszcze do podstawówki, do Kielc, miasta wojewódzkiego. Weszła do pokoju sekretarza redakcji gazety „Słowo Ludu”, którym był poczciwy Tadeusz Szwej, wyciągnęła zza pazuchy gruby kajet z wierszami swojej pociechy i rzekła: – Panie Redaktorze, niech pan zobaczy, czy to, co pisze mój syn jest coś warte, czy nie? Bo ja prosta kobieta ze wsi jestem i się na tym nie znam, na tej nowoczesnej poezji.

   Tę historyjkę, redaktor Szwej opowiadał przy stoliku kawiarenki redakcyjnej jeszcze długie lata, ku uciesze towarzystwa. Ale wiersze młodego, wiejskiego poety mu się podobały, mimo ich awangardowego charakteru, i kilka zamieścił w sobotnim „Magazynie”, dodatku kulturalnym do partyjnego dziennika. Pozycja Józka w rodzinnej wsi znacznie dzięki temu wzrosła, bo okazało się, że wykształceni ludzie w mieście docenili jego talent. Jednak Józek nie chciał wracać na swoją wieś, nawet na wakacje, marzył o innych miejscach ludziach: światłych, znających się na sztuce i literaturze, przyjaznych, dobrych, tolerancyjnych, pozbawionych zawiści.

   Nie lubił mówić o swoich wierszach. Choć, jak sam przyznawał, cały czas nad nimi pracował. Chciał się jakoś przebić, być znanym w Polsce, a nie tylko w powiecie czy nawet województwie. Uważał, że nasz starszy kolega, Henryk Jachimowski, laureat konkursu poetyckiego „Czerwonej Róży”, który swoje pierwsze książki publikował w stołecznych wydawnictwach, nie wykorzystał swojej szansy. Zabrakło mu uporu, wytrwałości, chęci do ujrzenia swego nazwiska w czasopismach warszawskich, a może znajomości wśród krytyków?

   Z Grzesiem, w wolnych chwilach, rozmawialiśmy wiele o teatrze i filmie, bo to była jego pasja. W tamtych latach teatr kielecki dla studentów fundował darmowe bilety na premiery i z tej okazji skwapliwie korzystaliśmy. Najbardziej utkwiła mi w pamięci premiera sztuki „Lęki poranne” Stanisława Grochowiaka. Podobno autor miał osobiście przybyć do naszego kieleckiego teatru im. Stefana Żeromskiego, ale nagła niedyspozycja zdrowotna mu w tym przeszkodziła.

   Sam spektakl był wyśmienity, główna rola, wrażliwego alkoholika, którą odtwarzał Włodzimierz Mancewicz, bardzo przekonująca i prawdziwa, świetnie zagrana. Po zakończeniu przedstawienia, na scenę wkroczyło energicznie dwóch poetów z Lublina, aktualnie bawiących w Kielcach: Zbigniew Włodzimierz Fronczek i Tadeusz Kwiatkowski-Cugow. Obaj postawni, wysocy i barczyści, potężnie zbudowani, ubrani paramilitarnie i w butach wysoko sznurowanych. Jeden z nich dzierżył w dłoni butelkę wódki i zmusił wykonawcę głównej roli do napicia się ognistej wody „z gwinta”, mimo jego protestów i zabawnej mimiki twarzy. Publiczność wybuchła śmiechem, a potem nagrodziła wszystkich bohaterów tego happeningu oklaskami. Wielu widzów sądziło, że scena była  wyreżyserowana, a w butelce była zwykła woda, jednak Mancewicz wspominał po latach, że ku jego zaskoczeniu, był to autentyczny alkohol. Reszta wieczoru, niemniej huczna, co było słychać nawet na ulicy, odbyła się w Klubie Dziennikarza, który mieścił się niemal naprzeciw gmachu teatru.

   Z obu lubelskimi poetami, bohaterami kieleckiego spektaklu „Lęków porannych” Grochowiaka, poznałem się osobiście znacznie później, przy okazji jakichś zjazdów literackich, których w ostatnich latach PRL organizowano mnóstwo, jakby przeczuwając, że już kończy się era takich imprez i nadejdą zupełnie inne czasy, ubogie dla kultury. Tych imprez było sporo, ale były tak podobne do siebie, że w mojej pamięci zlały się w jedno. A nie jeździłem na wszystkie, ponieważ często chorowałem i bałem się opilstwa hotelowego, wybierałem tylko niektóre, naprawdę nieliczne. W latach osiemdziesiątych z Tadeuszem Kwiatkowskimi-Cugowem popiłem zdrowo w kieleckim Domu Środowisk Twórczych Pałacyk Zielińskiego, po jego spotkaniu z publicznością w latach osiemdziesiątych.

 

Zdzisław Antolski

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko