Andrzej Walter – Wielka Ucieczka

0
81

Andrzej Walter

 

 

Wielka Ucieczka

 

 

slepnac-od-swiatel   Nowa książka Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł” ma szanse na zakwalifikowanie się do pewnego nowego oblicza polskiej literatury współczesnej. Jest zjawiskiem dynamicznym i świeżym, a jeżeli położyć ją na szali ostatnio usilnie serwowanej lektury o niczym, bądź też lektury mającej na celu rozmontowanie ducha człowieczeństwa, książka ta może, na tle lansowanej mazi, świecić jasno i wyraźnie. Zdecydowałem się o niej napisać, gdyż uważam, że jej znaczenie wykracza daleko poza to, co możemy odnaleźć w wielu opublikowanych już recenzjach. Pojawiły się one po nominacjach i choć opisują sedno zagadnienia, stoję na stanowisku, że są nazbyt powierzchowne, nie próbują zajrzeć w głąb pewnego alegorycznego wymiaru tej powieści.

 

   Opowiedziana historia absolutnie nie ma na celu kreacji nowego człowieka. Gra raczej na emocjach i próbuje wyszarpnąć z dzisiejszego człowieka resztki jego człowieczeństwa, na przekór czasom i tendencjom wpisywania go w tryby bezdusznej maszyny współczesnego świata. Droga ta nie jest usłana różami.

 

   Okazuje się, że nagle, ominąwszy pułapki i czeluści labiryntu życia dochodzimy do ściany. Do bariery, do granicy, do końca. Kto wie, co jest za tą ścianą? Kto wie, co tam znajdziemy? Kto wie, czy w ogóle chcemy rozwiązywać tę zagadkę? A może jest tam tylko kolejna pustka, kolejna gorycz, zagadka nieistnienia, otchłań, następna, nieopisywalna próżnia? Bijemy głową w mur. Wciąż stoi. Nienaruszalny. Banalny. Głuchy. Mocny. Mur naszych pragnień i snów. Mur przeznaczenia. Mur zgiełku i głodu. Mur łaknienia.

 

   A za nim nie ma nic.

 

   Ale za nami jest świat. Świat, który od jakiegoś czasu stał się głuchą i tępą paranoją. Świat deformacji, dekoncentracji, denominacji, i wreszcie świat wszelakiej degradacji. Dekompozycji rzekłbym, hibernowanej złudzeniami, których natłok rozsadza nam centralny układ nerwowy. Jeżeli mamy w ogóle jakiś układ nerwowy, jeżeli mamy jeszcze jakieś sumienia, jeśli trwamy jeszcze w jakiejś bajce, najbrzydszej bajce z z bajek możliwych, bajce z pogranicza jawy i snu, bajce brudnej brudem przyniesionym z ulic, pól i lasów – koncentrującym w wymiarze naszą ostatnią w życiu próbę – próbę ucieczki.

 

   Ale, aby uciekać, trzeba wiedzieć, dokąd – wyznaczyć kierunek, kurs, azymut. Zabrać ze sobą kompas. Rzeczy najważniejsze. Rzeczy, których już nie ma. Tak jak i nie ma kompasów. Nie ma autorytetów. Nie ma punktów odniesień, marzeń, norm i zasad. Nie ma wartości. Jest tylko coraz brzydsza plama. Kontrast. Cienie. Korporacje, media, brutalna gra o władzę. Jest chaos, zgiełk, krzyki, drżenie rąk. lęk i najciężej usuwalna – prawie martwa – nadzieja.

 

   Czy o tym jest książka Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”? Nowa polska proza. Zejście do piekieł. Brud, który oczyszcza. Jeśli da się jeszcze coś w tym świecie oczyścić? Książka Żulczyka nie daje żadnych odpowiedzi. Stawiane pytania traktuje z cynizmem. I właściwym kompetencjom – sarkazmem. Książka, powieść, epopeja miejsca, odyseja brudu, masochizm zanurzenia. Co sprawia, że nie da się od niej oderwać? Ten wszechwładny koniec końców? Niewyobrażalna wręcz wulgarność i brutalność? Czy brawura, z jaką została uczyniona?

 

   Doprawdy, nie wiem. Nie próbuję nawet zgadnąć. I widzę jedynie, że nikt nie chce odkryć alegorii w niej zawartej. Nikt nie chce spojrzeć za mur. Pod warstwą bariery. I nikt nie chce spojrzeć w lustro. A zwierciadło prawdę ci powie. Będzie bolało. Ma boleć. Musi. Inaczej się nie da.

 

   Szukam „dziury w całym”. Usiłuję otrząsnąć się po lekturze. Domyślam się intencji. Wyszukuję usprawiedliwienia. Staram się znaleźć alibi. Gdzie byłem czytając? Dlaczego czytałem dalej? Czemu nie uciekłem? Jak to jest, że trawi nas ciekawość „dni, których jeszcze nie znamy”? …

 

   Recenzje. Opisy. Nominacje do nagród. Słowa, słowa, słowa. Targowisko próżności. Rejestry znaczeń. Ślepniemy od świateł. Coraz bardziej głusi, albo wręcz ogłuszeni, swoją pokraczną mega-wolnością, która tak naprawdę zamienia się w anarchię.

 

   To wolność bez konsekwencji. Wolność absolutna, w której absolut, znaczy tyle, co przebrzmiała duma, znaczy tyle, co sprzedaż samego siebie, za garść dolarów. Wolność, która staje się więzieniem, która wstawia nowe kraty w nasze naiwne konstrukcje bez oczu, uszu i walorów smakowych. Wolność, w której srebrniki stały się materią, krzyże – symbolami bez znaczenia, a łotr – idolem w Tele-show.

 

   Nasz świat, to: nachalność, namacalność, naturalizm i faktyczna niechęć obcego, ukryta pod pustym hasłem dobroczynności. Nasz świat, to: deformacja słów, znaczeń i wartości. Nasz świat, to: fałsz, bieg i brak wytchnienia. To paraliż, dysfunkcjonalność, połączona z perfekcyjnie wysterowanym mechanizmem częstotliwości. To mętna woda dna, w którym stajemy się niewidzialni, pozornie anonimowi, zatomizowani, do cna przeżarci realizacją własnego ego. Tak być musi. To musi się dziać. Przetoczyć. Przejechać po nas jak walec. Jak destrukcyjna, bolesna siła, której jądro stworzyliśmy sami, nawet o tym nie widząc. Ominęła nas bowiem świadomość zachłystywania się tymi drobinami uzależnień, technicznie doskonałych, które rakowacieją na tkance przeszłości. Bo chyba nas już nie ma. Tylko wydaje się nam, że jesteśmy.

 

   Staliśmy się rytuałem, obrzędem, naskórkiem sztucznie odmładzanym po każdej nowej zachciance, po każdym wybryku zmutowanej codzienności, po każdym wywołanym śnie i każdej sterowalnej i cyberwzniecalnej, kolejnej namiętności. Tak nam dopomóż – świecie opisany, udowodniony, odkryty, jedyny (?) nam znany i jedyny w wymiarze. Pytajnik jest pustym śmiechem. Szyderstwem. Zdziczeniem. A co najmniej zdziwaczeniem.

 

   „Ślepnąc od świateł” to też o tym.

To książka dobra. Właściwie bardzo dobra. Książka, o której nie sposób zapomnieć. Jątrząca rana. Wykwit na zdrowym ciele całej choroby tego świata. Wir wciągający w swoje trzewia pomimo środków zabezpieczających w postaci cywilizacji, edukacji, humanizmu i całej gamy mechanicznie skonstruowanych szczytnych ideałów. Te ideały są już dziś na wpół śmieszne. By nie rzec – groteskowe. To książka, która odsłania, ba, odziera nas z cieplutkiego drugiego dna, które sobie wytworzyliśmy w ramach wentylu bezpieczeństwa. W ramach zabezpieczeń, że niby jesteśmy tak ewoluowani, jak nigdy. Obnaża naszą zwierzęcość, pazerność, głód, instynkt, zew, atawizmy, egoizmy, truizmy. Obnaża brak człowieka w człowieku. Książka sumienia, która widzi piekło w piekle, nazwane nowym bożkiem nieuchronności. Ale to książka nie dla wszystkich. To lektura „tylko dla dorosłych”. Dla dorosłych na tyle, aby potrafili odnaleźć w sobie adekwatne rozwojowi zdziecinnienie zezwalające nabrać dystansu do zanurzenia w szambie. Tak. Żulczyk wędruje po szambie. Tapla się w gównie naszego świata, który sami sobie nawzajem uczyniliśmy tak gównianym, że już bardziej się nie da. Można jedynie próbować uciec. Lecz czy ucieczka jest w ogóle możliwa? Jakakolwiek?

 

   Nie ulegajmy zatem złudzeniu, że to taka wulgarna i brudna opowieść o Jacku, który został handlarzem narkotyków i jego losy oraz perypetie są jakby zaczerpnięte z obscenicznych filmów, których już nawet nie chce nam się oglądać, gdyż widzieliśmy już wszystko. Bo, jak mawia „klasyk” – wszystko już było. I więcej nie będzie. To, co być może, zdaje się tylko trybikiem w maszynie, bądź też zwyczajnym handlem – wszystkim i wszystkimi.

 

   A czymże jest wszystko? Jest bodaj niczym. Jak wszystko.

 

   Jakub Żulczyk nas piętnuje. Naznacza. Syndromem ucieczki dla ucieczki. Uczuciem, że wystarczy stworzyć jej możliwość, aby móc względnie normalnie funkcjonować w tym groteskowym świecie. W świecie złudzeń. Uzależnień. W świecie martwego Boga i przegranych ludzi. W świecie, w którym każdy wykorzystuje każdego. W którym każdy zasklepia się swoim autonomicznym wnętrzu i kreuje swoją maskę swoją sztucznością. Swoją pozą. Ersatzem sukcesu, jaskrawością przedstawienia, emanacją demonstracji. To świat ludzi marionetek. Pełnych pustki mechanizmów, nadających bieg zdarzeniom i czasom.

 

   Nie wiem, czy warto przeczytać tę książkę? Ja ją przeczytałem. I żyję. I nawet nadal myślę. I zastanawiam się. Czy warto żyć? A jednak odnalazłem w niej odpowiedź – tak, warto. Warto żyć, trwać, kochać. Warto się bić. I warto się nie bić. Warto żyć. Na przekór. Dla zasady. Dla szansy jednej na milion, że jest coś jeszcze. Coś poza. Coś … czego nazwać nikt nie potrafi. I nie ufajmy nikomu. Nie ufajmy „nazywaczom”, nie ufajmy szarlatanom, czarownikom ze szklanych ekranów, manipulatorom wszelkiej maści. Żyjmy. Najbliżej życia jak tylko się da. Bliżej niż jesteśmy sami dla siebie. Bliżej człowieka obok nas. Może tam jest właśnie ta szansa?

 

   Wyrośliśmy na tym świecie jak kokaina. Używają nas do znieczulania istnienia. Oszukują się nami, używają nas, rozsiewają, zbierają – plon jest obfity. Plon zawsze był obfity, jednak metodologia uprawy sięgnęła perfekcji. Z twórców staliśmy się tworzywem, ale nawet w tej roli, udaje nam się owocować. To przyjmijmy tę rolę. Scena kręci się, aż po zawroty głowy. Nikt nie bije braw. I bił nie będzie. Na widowni siedzi nasze sumienie. Jeszcze tam siedzi. Jeszcze patrzy, obserwuje, zastanawia się. Milczy. Ale jest – do ciężkiej cholery, wciąż jest i tam siedzi. Na widowni. Bez kurtyny. To zawsze próba generalna. Jesteśmy diabelnie dobrzy. Aktorzy bez ról. Aktorzy bez kwestii. Świeżo po dyplomie. Próbujemy zagrać Hamleta. Bo cóż to jest dziś za wyzwanie – zagrać Hamleta?

 

   Sumienie jednak czeka, wytrwale czeka, wypatruje, pełne nadziei, jak zagrasz samego siebie … To dopiero wyzwanie. Nie ma nowych Szekspirów, nie ma nowych Myśliwskich, nie będzie nowych Mannów, Borgesów, Joyców. Będzie noc. Ciemna noc literatury i czytelnicy ściśle wyselekcjonowani z tłumu. I wszystko będzie dobrze. Będzie jak dawniej, tylko inaczej.

 

  Będzie elitarnie. Choć to będzie swoisty Underground. Sztuka dla sztuki. Kolekcja cieni, z nadzieją na pełną wygraną. Bo duszy nie da się zutylizować. Nie we wszystkich. Duszy nie da się zatłuc, wymazać, zniwelować, ukryć. Zawsze przetrwa. Wszystko przetrwa. Nawet troglodytów i barbarzyńców. Wojnę atomową i koniec świata. Dusza bowiem nie jest z tego świata, a dzięki słowom i literaturze, wciąż nie wiemy z jakiego jest.

 

   Oślepliśmy od świateł. Zamgliły nam się przed oczami wszelkie punkty odniesienia. Straciliśmy grunt pod nogami. Nie potrafimy wyrwać się z matni. Ale słowa. Są słowa, były, są, będą i pozostaną. Słowa, jakieś słowa, czyjeś słowa, które jak dusza. Mogą się łączyć w zdania i nadal zmieniać świat.

 

Tylko to jest nam potrzebne.

Tylko to.

Aby każdego dnia wiedzieć, że można stąd uciec …

 

Andrzej Walter

 

 

Jakub Żulczyk „Ślepnąc od świateł”.

Wydawnictwo „Świat Książki”, Warszawa 2014, stron 520.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko