Krystyna Tylkowska
Na modłę amerykańską
(o Dziadach Z Teatru Nowego w Poznaniu w reż. Radosława Rychcika)
Radosław Rychcik, używając tekstu Mickiewicza do opowiedzenia o Ameryce lat sześćdziesiątych, wbrew pozorom nie rzuca wyzwania całej rzeszy mickiewiczologów. Na wywołane tym spektaklem pytania, dotyczące uniwersalizmu mickiewiczowskiego dzieła, możliwości oderwania go od polskości i przeniesienia na grunt innej kultury, należy niestety odpowiedzieć przecząco.
Czy jednak stwierdzenie, że głównej tezy spektaklu nie da się obronić, wręcz nie ma sensu próbować wyklucza obcowanie z dobrym, interesującym spektaklem? Jak widać nie, gdyż Dziady w reżyserii Rychcika są istotnie świetne, naprawdę wciągają i poruszają. Można jednak mieć do nich mnóstwo zastrzeżeń. Niestety, nie tylko tych, które wydają się nieodzowne, gdy ktoś świadomie robi bezczelny, prowokacyjny spektakl.
Dla mnie głównym grzechem tych Dziadów jest ich nierówność. Niby przedstawienie bardzo spójne, budowane z dużą konsekwencją, a jednak obok naprawdę świetnych scen mamy kilka nudnych, co trudno wybaczyć w jakimkolwiek manifeście artystycznym. Irytuje to tym bardziej, że przy tak dowolnym potraktowaniu dramatu Mickiewicza nie były one bynajmniej niezbędne, a spektakl zdecydowanie więcej by zyskał, gdyby zostały wycięte, gdyby z nich zrezygnować.
Całkowicie niepotrzebnym zabiegiem jest również dedykacja rozpoczynająca przedstawienie. Słychać stukot maszyny. Na ekranie, w który zmienia się zasłonięta kurtyna można przeczytać dedykację z III części Dziadów, poszerzoną o nazwiska Johna i Roberta Kennedy’ ego, Martina Luthera Kinga i inne. To posunięcie broniłoby się, gdyby pod ową dedykacją napisać np. Reżyser. Kiedy czytamy „Autor,” mamy poczucie, że uczestniczymy w jakiejś mistyfikacji, co nie nastraja pozytywnie do twórców spektaklu. Wprawdzie potem to się zmienia, jednak naprawdę nie rozumiem, po co prezentując bardzo kontrowersyjne odczytanie kanonicznego dzieła odejmować sobie punkty już na wstępie?
Przed zasłoniętą jeszcze kurtyną pojawia się Guślarz – Joker (Tomasz Nosiński), prosto z Mrocznego rycerza Christophera Nolana. To najbardziej wyrazista kreacja w spektaklu, a jednocześnie postać, która będzie nam towarzyszyć niemal bez przerwy. Niejako gospodarz wieczoru.
Przybywa do niego Marlin Monroe (Gabriela Frycz) w białej sukni, unoszonej przez powiew wiatru, jak w znanym ujęciu filmowym. Marylin słowami Dziewicy z IX sceny III części prosi Guślarza, aby pokazał jej Kennedy’ ego. To zapowiada, że obok postkolonializmu amerykańskiego, obok walki czarnych o wolność, tematem spektaklu będzie zmaganie się z popkulturą i jej ikonami.
Potwierdzeniem tego jest scena, przerobiona na boisko do koszykówki. W rogu stoi automat z coca-colą, a zaraz obok mały stoliczek, przy którym nad filiżankami kawy siedzą trzy piękne kobiety w koktajlowych, błyszczących sukniach. Te kobiety będą pełnić funkcje chóru. Na przeciwległym rogu sceny widać stary telewizor. Kilku silnych, młodych mężczyzn gra w koszykówkę Całkowicie pochłonięci są grą, prezentowaniem swych możliwości sportowych. W międzyczasie, również jakby „dla sportu” znęcają się nad czarnoskórym boyem hotelowym, po czym wieszają go na koszu do gry. Guślarz – Joker przygląda się temu, po czym rozpoczyna obrzęd. Józio i Rózia ucharakteryzowani są na bliźniaczki z Lśnienia Kubricka. Zły Pan pojawia się w stroju południowego plantatora, w rękach trzyma długi bicz. Chór ptaków nocnych tworzą czarnoskórzy aktorzy. Scena Złego Pana, proszącego o litość i wysłuchującego skarg Kruka i Sowy jest najciekawsza i najbardziej wyrazista ze scen z widmami. Potem jeszcze słyszymy żale Zosi- cheerleaderki.
Ciekawe to wszystko, choć nieco przekombinowane. Później boisko zmienia się na jakiś czas w chatę księdza, który później będzie również księdzem Piotrem. Ksiądz ów (Mariusz Puchalski) ma być jednoczenie Stephenem Hawkingiem. Gustaw (Mariusz Zaniewski), przychodzący na boisko, by spotkać się z dawnym nauczycielem przypomina trochę byłego hipisa. Pustelnik nie jest nieszczęśliwym kochankiem, raczej urażonym i w gruncie rzeczy zabawnym wyrośniętym chłopczykiem. Oczywiście, w godzinie miłości, rozpaczy i przestrogi jako ucieleśnienie jego ideału będzie się ukazywała Marylin Monroe. Kolejnym wcieleniem Marylin będzie Ewa, która w finale swej sceny wkłada pod sukienkę piłkę do koszykówki. Jakież znaczenie ma się z tego urodzić?
Gustaw w tym spektaklu nie zmienia się w Konrada, ale w Martina Luthera Kinga. Jego Wielką Improwizacją jest słynne przemówienie Kinga, zaczynające się słowami I had a dream. Tę mowę poprzedza prawdziwa Wielka Improwizacja w interpretacji Gustawa Holoubka z filmu Lawa. Wielka Improwizacja odtwarzana jest ze starego, szpulowego magnetofonu, jedynego jasnego punktu na wyciemnionej wówczas scenie.
Dzięki temu zestawieniu Wielkiej Improwizacji w mistrzowskim wykonaniu z mową Kinga reżyser osiąga niezwykły efekt, który sprawia, że jego dzieło, mimo pewnej powierzchowności, mimo uchybień broni się i naprawdę działa. Dotrwawszy do tej sceny faktycznie czujemy, że uczestniczymy w niezwykłym, uniwersalnym widowisku, opowiadającym o potrzebie wolności, o krzywdzie uciemiężonych, która jest taka sama niezależnie od kraju.
Mowa Marina Luthera Kinga wpisana jest w spektaklu w pieśń Zemsta na wroga. To kolejna bardzo mocna scena spektaklu. Rytm pieśni, stylizowanej na pieśń Afrykańskich niewolników wybijany jest na piłce koszykowej. W centrum przyciemnionej sceny stoi grupa nagich ludzi. Podejmują intonowaną pieśń, poruszając się rytmicznie. Ten tłum jest jednocześnie bezbronny, co agresywny. Stopniowo przyłączają się do niego pozostali aktorzy. Szkoda tylko, że nie jest to scena finałowa.
Spektakl byłby dużo bardziej wymowny, mocniejszy gdyby w ten sposób się kończył. Następująca potem scena z Balu u Senatora bardzo osłabia efekt, rozmywa wszystko, co wydarzyło się wcześniej. W rezultacie rozgrywająca się przy stole z aktorką ucharakteryzowaną na Aunt Jenimę w roli Pani Rollison, a także z udziałem gości- Rózi, Józia i Złego Pana w strojach członków Ku Klux Klanu. Młodzi Amerykanie, niepodzieleni już ze względu na kolor skóry oglądają tę scenę z trybuny, będącej widownią teatralną. Oglądają ją niby archaiczne widowisko, jednak tak naprawdę przypomina ona nudny serial, ze wstawkami, które w zamierzeniu chyba mają być śmieszne. Na koniec Pani Rollison zabija swoich oprawców, a publiczność z trybuny bije brawo. Po co to?
Tak czy inaczej spektakl jest interesujący. Zmusza do refleksji. Także takiej, że podobno każde pokolenie ma swoje Dziady. Tak, czy inaczej reżyser mówi w imieniu swojego pokolenia, a czyż nie jest to prawdą, że współczesnym trzydziestoparolatkom bliższa jest popkultura i coca-cola niż poezja romantyczna?