Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Odwieczna, przeklęta Kacapia
Na okładce najnowszego polskiego wydania „Listów z Rosji” Astolphe’a de Custine z głowy cara Mikołaja, niczym z tradycyjnej „babuszki”, wyłania się głowa Władimira Putina. Trochę tak jak Atena, która wyłoniła się z głowy Zeusa? Ten collage plastyczny, wykonany cokolwiek w plastycznej stylistyce gazetowej lat sześćdziesiątych, jeszcze nieco ponad rok temu mógłby być od biedy potraktowany jako wyraz publicystycznej przesady. Dziś jednak nie jest formą politycznej satyry. Brzmi serio, jeden do jednego. W działaniach władcy/władców Rosji jest bowiem coś tak krańcowego, coś tak serio i tak jeden do jednego, że nie pozostawia miejsca dla dwuznaczności, przesady, ironii. Chociaż jestem pewien, że zdolny satyryk potrafiłby wyszydzić projektowany rajd „Nocnych Wilków” z maczystowskim zakapiorem Aleksandrem Załdostanowem, wysłańcem Władimira Władimirowicza na czele. Rosja znów objawia komiczną i jednocześnie groźną, a po swojemu teatralną krzepę. Kiedyś ucieleśniali ją jasnowłosi robotnicy-bolszewicy w grzywami, dziś – kudłaty mięśniak, wracz, jakiś upiorny totalitarny „easy rider”, chirurg podobno. Podejrzewam, że tnie boleśnie swoim skalpelem. Kacapska czołówka kulturowa nie nosi już robotniczych drelichów, czerwonych krawatów i obfitych kiści orderów na piersiach, lecz skóry, ćwieki i długie włosy. Niezmiennie natomiast nienawidzi odmieńców, a z ciężarówek przesiadła się na harleye.
Gustaw Herling-Grudziński napisał o tym, jak Mikołaj I wpadł w gniew po przeczytaniu pierwszych stron listów markiza de Custine: „Moja wina, to ja ułatwiłem temu łajdakowi przyjazd do Rosji” – miał zawołać. Cóż, w dzisiejszych czasach car miałby znacznie liczniejsze powody do złości. Cywilizacja technologiczna jednak zmieniła świat i nawet Rosja pełna jest dziś łajdaków wystawiających jej złą opinię. Okropna jest ta cywilizacja. A tak dobrze było z gęstą brodą, ludem zgiętym w pół, w służalczym ukłonie i z tyranią nie podlegającą najmniejszej nawet kontroli.
Przypomnijmy tylko pokrótce. Od czerwca do września 1839 roku francuski arystokrata markiz Astolphe de Custine udał się w podróż do Rosji z zamiarem zebrania materiałów do dzieła, które – jak podpowiadała mu ambicja – mogłoby stanąć w szranki ze słynnym studium Alexisa de Tocqueville „O demokracji w Ameryce”. Istotnie, było w intencjach obu panów pewne podobieństwo czy pokrewieństwo. Tocqueville szukał w Ameryce argumentów za demokracją, przeciw autorytarnym porządkom ówczesnej Europy. Custine podobnie – też pojechał szukać argumentów, przeciw porządkom europejskim, tyle że do Rosji, a jednocześnie dla afirmacji jej porządków, tak jak sto lat później Andre Gide zafascynowany Sowietami Stalina powrócił stamtąd jako antykomunista („Retour de l’URSS”). Custine wrócił jako zwolennik rządów konstytucyjnych, zbrzydzony moskiewsko-petersburską tyranią samodzierżawia. Opisał to w listach, choć w formie wytwornej, w tonie spokojnym, rzeczowym, bez pamfletowej ostrości, z francuską elegancją. W treści wszakże, o czym świadczyła reakcja cara, była to ocena bezwzględna i łamiąca wszelkie złudzenia. Pod piórem markiza, Rosja objawiła się jako wschodnia despotia obezwładniająca jednostkę i blokująca jakąkolwiek ewolucję życia społecznego. Listy de Custine’a zostały wydane dość szybko, bo w roku 1843, w Brukseli, w sumie ponad tysiąc stron. Po stu kilkudziesięciu latach renomowane francuskie wydawnictwo Gallimard wydało wybór trzydziestu listów. Na tym wydaniu oparto polską edycję londyńską z roku 198.
Treść i wymowa listów przysporzyły Custine’owi przydomek „sowietologa avant la lettre”, bo jak ktoś napisał, nikt nie stworzył tak trafnego obrazu Rosji Stalina, Chruszczowa i Breżniewa, jak Custine w 1839 roku. Była to bezlitostna i bezbłędna analiza despotyzmu rosyjskiego, obraz państwa i zbiorowości, gdzie „wszelka dezaprobata wydaje im się zdradą, wszelką surową prawdę uznają za kłamstwo”. Zarzucano Custine’owi, że nie poświęcił uwagi szlachetnej, inteligenckiej Rosji uosabianej przez Piotra Czaadajewa, ani też kręgom liberalnym. W odpowiedzi na to, Jan Andrzej Stepek napisał w Paryżu w 1988 roku: „Może więc nie znajdując na żadnej z 1600 stron swojego dzieła miejsca dla owej „innej Rosji” wiernie oddał proporcje i stosunek sił, miejsce idei, która przecież przez półtora wieku nie zmieniła losu bliźnich skazanych na życie w tym przeklętym kraju. Może więc także w tym kryje się profetyczny walor dzieła markiza de Custine?”.
Custine pisał: „Widząc twarze tych nieszczęśliwych ludzi i wiedząc, czym jest ich istnienie, zapytywałem sam siebie, co człowiek uczynił Bogu, że 60 milionów bliźnich skazanych jest na życie w Rosji”. To korespondowało z tym, co napisał Czaadajew: „Samotni w świecie, nic nie daliśmy światu, niczego nie nauczyliśmy go; nie wnieśliśmy żadnej idei do idei ludzkich, niczym nie przyczyniliśmy się do postępu ludzkiego rozumu, a to, co nam dal postęp, wypaczyliśmy”. I jeszcze: „W Rosji nie ma idei obowiązku, sprawiedliwości, prawa i porządku”. Za te słowa, nazwane „wystrzałem wśród ciemnej nocy”, a opublikowane w 1836 roku jako „List filozoficzny” w piśmie „Teleskop”, zamknięto Czaadajewa w domu dla obłąkanych.
Wróćmy jednak do Custine’a. Rosję nazwał „wielkim więzieniem”, ale poza aspektem – by tak rzec – cywilnym, dostrzegał jeszcze inne przekleństwo Rosji, narodowo-państwowe prawosławie. „Czym może stać się religia nauczana w kościele narodowym, wyznawana pod kontrola narodowego kleru”. (…) „Ten kościół polityczny i narodowy nie posiada ani życia moralnego ani życia nadprzyrodzonego. Komu brakuje niezależności, temu brakuje wszystkiego”. „Nacjonalizacja religii ma określone konsekwencje społeczne. Polityczna autarkia otwarcie uzurpowała sobie duchową wszechwładzę”.
Jako się rzekło, opublikowane w latach osiemdziesiątych, wydały się być listy Custine’a wyrazem krytyki także ówczesnej formy rosyjskiego modelu tyranii, czyli sowietyzmu i jego bezpośrednich antenatów – bolszewizmu i stalinizmu. W tle była zapewne idealistyczna myśl o demokratycznej Rosji. A przecież, w swoim klasycznym dziele „Od białego do czerwonego caratu”, Polski historyk Jan Kucharzewski już w samym tylko tytule niedwuznacznie dał do zrozumienia, że rządy w Rosji, niezależnie od tego czy czerwone czy białe, zawsze w końcu, po okresie jakiejś kolejnej liberalnej smuty czy Nowoj Ekonomiczeskoj Polityki, stają się brutalną tyranią. Doprawdy, nie trzeba być antysocjalistą i prawicowcem, by nie lubić i bać się Rosji. Można być nawet radykalnym lewicowcem. Ba, być może, w obliczu wyraźnego w Rosji sojuszu Tronu i Ołtarza Prawosławnego, perspektywa lewicowa musi być jeszcze bardziej krytyczna.
Czy w Rosji byłoby inaczej, gdyby zapanowała tam wolność prasy? W „Dantonie” Andrzeja Wajdy pada zdanie, które Robespierre cytuje z umiarkowanego organu dantonowskiej opozycji, ze „Starego Kordeliera”: „Dajcie Moskwie wolność prasy, jutro stanie się republiką”. Zbytek idealizmu i naiwności. W okresie pieriestrojki i za rządów Jelcyna była w Rosji bardzo daleko posunięta, fragmentami do granic anarchizmu, wolność prasy. Mimo to ani na moment Rosja nie stała się prawdziwie wolną republiką. To był tylko naskórek. Stół z konstytucją, a pod nim nahajka. Wiecznie pijany Jelcyn poprowadził co prawda swoją armię na wojnę do Czeczenii i w 1993 rozstrzelał własny parlament (pomijam w tym miejscu wzgląd na to, co warci byli jego oponenci z Ruckojem i Chasbułatowem na czele), ale mimo to nie miał on przerostu instynktów autokraty. Miał w sobie coś z pijanego, nie pozbawionego rysów poczciwych bojara, w trybie nagłym, pod wpływem potrzeby chwili przerobionego na liberała. A kim miał być stając w KC KPZR w sporze z Leonidem Breżniewem? Prowadził wojnę, ale nie ustawił jeszcze społeczeństwa w dyscyplinie wojennej. Putin, po okresie pozorowania europejskości, wrócił do starych dobrych metod. A mógł, bo w przeciwieństwie do Jelcyna ma zaplecze. Ma je w pijanych, czerwonych, ochrypłych, spoconych mordach, siedzących za suto zastawionym (kiełbasa, wódka i inne dobra), wołających do kamery polskiej reporterki (sam widziałem w jednej z telewizji), że skoro stół jest obfity, „to czego więcej potrzeba?” i że Putin jest super, i pomstujących na zgniły Zachód z jego małżeństwami gejów. I w takich, jak ta młoda młoda, ładna dziewczyna o delikatnej kompleksji, z nieśmiałością dziewicy prosząca kilka lat temu na publicznym spotkaniu młodzieży z Putinem o to, by zechciał przyjąć od niej jakąś maskotkę, dowód jej miłości do władcy-macho. Patrząc na to nie wierzyłem własnym oczom. W polskiej historii, na którą spoglądam bardzo krytycznym okiem, nie zetknąłem się z ani jednym aż takim wiernopoddańczym ślinieniem się do władzy. Nawet podczas wizyty Breżniewa w Polsce w lipcu 1974 roku, w XXX rocznicę PRL nie było aż takiej wazeliny, mimo że witali go jego polscy towarzysze i podwładni. Czy większość Rosjan ma duszę niewolników, rabów? Nie podejmuję się kategorycznie a przy tym uczciwie odpowiedzieć na to pytanie. Ale że mają oni na imię milijony, to wiadome. Większość Rosjan za wolnością nie przepadała i nie przepada. I jak to możliwe, że dają żyć (w sensie dosłownym) Siergiejowi Kowaliowowi?). Odwieczna, niezmienna, przeklęta Kacapia, która unieruchomiła swoją historię. Naród, który nie rozwija się psychicznie. Czym jest zatem ta wielka, wspaniała literatura, największa z literatur świata, którą wydała? Gogol, Dostojewski, Czechow, Lew Tołstoj, Lermontow, Bułhakow, Zoszczenko? Krzykiem rozpaczy, który pod wpływem najpotężniejszego z ciśnień, przemienił się w złoto najwyższego artyzmu?
Wróćmy na koniec do „Listów” Custine’a. Warstwę opisu systemu carskiego samodzierżawia uzupełnia bogaty opis kraju, ludzi, obyczajów. Mądra i wielka literatura, dodatkowo zaopatrzona w interesujący appendix.
Astolphe de Custine – „Listy z Rosji”, Wyd. Editions Spotkania, Warszawa 2015, przekład Maria Leśniewska, str. 390, ISBN 978-83-7965-016-3
—
Zemsta Valerie słodka jak Francja
A teraz też ze sfery polityki, tylko z innych rejestrów i klimatów. Z ponurej Kacapii przenosimy się do „la douce France” – „słodkiej Francji”. To jest w pierwszej warstwie niby rzecz o zranionej i upokorzonej miłości. Towarzyszka życia obecnego prezydenta Francji, dziennikarka „Paris Match”, Valerie Treiweiler opublikowała wspomnienia z ich wspólnych lat, głównie tych „chwil”, które jako Pierwsza, choć nieślubna, Dama Francji spędziła z nim w Pałacu Elizejskim aż do chwili, kiedy Francois Hollande porzucił ją dla młodej aktorki, której miana nie pomnę, ale czytelnicy znajdą je w tekście. O imieniu Julie bodajże. Przyznam szczerze, że CUDZE historie miłosne na papierze ani mnie ziębią, ani grzeją, ani wzruszają. Na ogół nudzą. Moim zdaniem nie ma nic nudniejszego na świecie niż CUDZA miłość lub nawet CUDZE miłosne perypetie. Dlatego najbardziej interesujący w tej niewielkiej książeczce jest z mojego punktu widzenia wizerunek prezydenta Francji i politycznych elit francuskich. Prezydenta jednak w szczególności. Jest to bowiem bądź co bądź przywódca jednego z najpotężniejszych państw świata, bo takim Francja ciągle pozostaje, choć nie jest już tym mocarstwem, którym była kiedyś. Jest to też człowiek, który ma w dyspozycji tzw. kod atomowy. I jest to także, bądź co bądź, następca wielkich mężów stanu Francji, od Ludwików począwszy, a na de Gaulle’u i Mitterandzie skończywszy. Wizerunek Hollande’a (prawda – subiektywny), jaki zarysowała madame Valerie jest dla niego dość kompromitujący. Wyłania się bowiem z niego człowiek mały (nie mam na myśli gabarytów fizycznych), małostkowy, trywialny, chwiejny, histeryczny, infantylny, niepoważny, pozbawiony zainteresowań intelektualnych, a do tego nałogowy, podstarzały uwodziciel, który pełniąc swoje arcywysokie stanowisko, decydował się na nocne, w trybie incognito, eskapady motocyklem do kochasi (A gdyby tak wywąchali to terroryści-islamiści, zgarnęli prezydenta nocą z siodełka i spektakularnie urżnęli mu durny łeb na oczach Francji i całego świata? A mogliby zdążyć to zrobić, zanim Republikańskie Oddziały Bezpieczeństwa (CRS) zrobiłyby z nich miazgę). Cały świat miałby wtedy prawo nie zadrżeć ze zgrozy, ale zaryczeć ze śmiechu z Wielkiej Republiki Francuskiej. Podkreślam raz jeszcze. Nie traktujmy opinii zranionej kochanki ani jak wyroczni, ani jak chłodnej obiektywnej opinii. Trzeba zakreślić jakiś margines subiektywizmu. Jednak tego rodzaju opisy zdarzeń, sytuacji, okoliczności rzadko w zupełności mijają się z prawdą. Zbyt dużo jest świadków, którzy mogliby temu zaprzeczyć. Pani Valerie nie robi poza tym wrażenia mitomanki skłonnej to totalnej konfabulacji czyli zmyślenia. Prezydent Francji prawdopodobnie taki jest, jeśli nawet jego wizerunek został przejaskrawiony. Wyłania się z niego obraz nie męża stanu, spadkobiercy wielkości Francji, lecz francuskiego mieszczucha jakby rodem z dawnych komedii – filmowych i teatralnego tzw. bulwaru. A może też odrobinę jakiegoś pana Jourdain, Tartuffe’a czy Skapena, choć to może za wysoka kwalifikacja jak na człowieka, który nie interesuje się literaturą? Prawie trzy lata temu, 14 lipca 2012 roku byłem w tłumie oklaskujących prezydenta Hollande’a, gdy w Święto Narodowe przejeżdżał Polami Elizejskimi stojąc na transporterze opancerzonym. Jeśli znowu przydarzy być tam tego dnia i znów będzie przejeżdżał Francois Hollande, nie wiem, czy dłonie znów podniosą mi się do oklasków. Ale Francję i Paryż i tak kocham.
Valerie Trierweiler – „Dziękuję za te chwile”, Wyd. Wołowiec, Warszawa 2015, przekł. Michał Krzykowski, str. 248, ISBN 978-83-8049-020-8
—
Z Tyrmandem po Warszawie
Szukam w pamięci poetów i pisarzy kochających Warszawę. Nie jest ich bardzo mało skoro powstała obszerna antologia wierszy o Warszawie, a w niej ten jeden z najcudowniejszych, pisane w Paryżu „Uspokojenie” Juliusza Słowackiego („Co nam zdrady/ Jest u nas kolumna w Warszawie…”). Z prozaików na pewno Warszawę kochali Bolesław Prus, Stanisław R. Dobrowolski czy Stefan Wiechecki „Wiech”, zapewne można by nazwiska pomnożyć Chyba lubił ja także Sienkiewicz – ten pierwszy w „Potopie”, gdzie Zagłoba walczy z małpami w Pałacu Kazanowskich unoszącym się na skarpie nad Mariensztatem i Żeromski, w rozdziale „Popiołów” zatytułowanym „W Warszawie pruskiej” poświęcili jej passusy w swoich powieściach. Warszawskich fragmentów można znaleźć multum w polskiej literaturze. Odnoszę jednak wrażenie, że z prozaików tylko Tyrmand miał do niej stosunek namiętny jak do ukochanej (Prus Warszawę maluje doskonale, ale mam wrażenie, że bez silnego komponentu pozytywnego uczucia). Nie tylko jednak z powodu legendarnego „Złego”, owej cudownej, mrocznej fantasmagorii kryminalnej powojennej Warszawy, w duchu „Tajemnic Paryża” Eugeniusza Sue. Świadczą o tym także jego „Teksty niewydane”, jak sam tytuł wskazuje – zbiór tekstów niewydanych, tyle że niewydanych w postaci książkowej, bo były one publikowane w prasie, głównie w „Stolicy” i „Tygodniku Powszechnym” w latach 1946-1956. Czułość z jaką Tyrmand pisze o zniszczonej, zrujnowanej, brudnej, harującej ciężko Warszawie, jednym wielkim i nieustannym wtedy placu budowy, jest naprawdę godna naszego wzruszenia. A przecież mógł wybrać szacowne, łatwe i nienaruszone piękno starego Krakowa, gdzie słał teksty z cyklu „Listy z Warszawy, pisać wspomnienia ze starej Warszawy w stylu Karoliny Beylin albo wytwornie i estetycznie wędrować w wyobraźni po Łazienkach i Warszawie stanisławowskiej. Wybrał jednak tę potwornie okaleczoną Warszawę i nie tylko martwił się o jej chodniki, zżymał na wertepy Nowego Światu i innych pryncypalnych niegdyś ulic, cieszył każdym nowym domem, sklepem, tramwajem, autobusem czy taksówką, ale projektował dla miasta przyszłość, interesował się kształtem rekonstrukcji zabytków i historycznej jego tkanki. Czarująca, lekkim piórem Tyrmanda pisana lektura o tym, w jak strasznych bólach, w jakim bólu, błocie, kurzu, dymie, hałasie i niewygodach rodziła się nowa, powojenna Warszawa. Szczególnie zaleciłbym tę lekturę tym, którzy narzekają na dzisiejsze miejskie, warszawskie niewygody. Od razu by im ulżyło.
Leopold Tyrmand – „Tyrmand warszawski. Teksty niewydane”, Wyd. MG, Warszawa 2015, str. 160, ISBN 978-83-61297-43-7
—
Piłat nie tylko z „Credo”
Wbrew tytułowi nie jest to tak naprawdę biografia Poncjusza Piłata, prokuratora czy rzymskiego namiestnika Judei (tu występuje pod zrozumiałą dla Amerykanów nazwą „gubernatora”), odpowiedzialnego za kaźń Jezusa Chrystusa, człowieka, którego nazwisko figuruje w tekście najważniejszej modlitwy chrześcijaństwa czyli „Wierzę w Boga”, czyli „Credo” („jak Piłat w Credo”). A nie jest z jednego prostego powodu – jej napisanie nie jest możliwe. Nikt nigdy do tej pory nie napisał i według największego prawdopodobieństwa nie napisze biografii Piłata, z prostego, ale niepokonywalnego powodu: historyczna wiedza o nim ograniczona jest do kilku zdawkowych wzmianek, do kilku lakonicznych zdań i do jednej inskrypcji, także po rzymsku lakonicznej, na jakimś starym wykopalisku. Skąd więc aż 470 stron opowieści Ann Wroe – nawiasem mówiąc nie zawodowej historyk (nie użyję tu lansowanej wersji żeńskiej nazwy tego zawodu, bo przypadkowe przekręcenie jednej litery mogłoby całkowicie zmienić sens słowa na taki, którego nie chciałbym zastosować – mechanizm zżeńszczania nazw czai w sobie tu i ówdzie perfidne pułapki) – lecz amatorki, amerykańskiej gospodyni domowej?
Stojąc w obliczu takiego ubóstwa źródeł historycznych dotyczących konkretnej jednostki, autorka miała jednocześnie do dyspozycji nieprzebrane bogactwo źródeł dotyczących epoki, w której przyszło spełnić los swój Piłatowi i jego Podsądnemu. Niczym genetyk (genetyczka? to już brzmi lepiej) z pobranego DNA epoki wysnuła wizerunek Poncjusza Piłata, jego osobowość, format umysłowy, cele działania, konkretne zachowania i postawy, pozycję polityczną i wiele innych aspektów. Tak jakby z jednej małej kostki dinozaura zrekonstruowała całego osobnika. I trzeba przyznać, że nie tylko biorąc pod uwagę, iż jako wspomniana gospodyni domowa (co z naciskiem sama podkreśla) pisała „Poncjusza Piłata” urywając się do szopy w pobliżu swojego domostwa i w przerwach między domowymi obowiązkami (mąż i trzech synów), trzeba orzec, że jej karkołomne zadanie się powiodło. Nie jestem zawodowym historykiem, a już tym bardziej tzw. starożytnikiem, więc nie jestem w stanie kompetentnie zweryfikować dzieła z punktu widzenia stanu wiedzy faktograficznej i obrazu epoki, ale jako czytelnik niespecjalista dałem się wciągnąć w wartką i barwną opowieść o burzliwej epoce i o tle jednego z tych wydarzeń, które (cokolwiek mówi o tym nauka historyczna i jakikolwiek jest nasz stosunek do religii) wywarło potężne piętno na dziejach ludzkości, stając u podstaw narodzin chrześcijaństwa i – ujmując rzecz szerzej – chrystianizmu. Innym też to wciągnięcie się z czystym sumieniem rekomenduję.
Ann Wroe „Piłat Poncjusz” – Wyd. WAB 2015, przekł. Jarosław Mikos, str. 470 ISBN978-83-280-1533-3
—
Życie poczęte – po hitlerowsku
Przed laty przeczytałem książkę o Lebensbornie napisaną przez czeskiego autora, którego nazwiska nie pomnę. Choć zawierała opis struktury tej organizacji, to głównie poświęcona była opisom, czasem „pikantnych” seksualno-prokreacyjno-ginekologicznych procedur i rytuałów, które zmierzały do poczynania i rodzenia zdrowych dzieci niemieckiej rasy aryjskiej, przyszłych żołnierzy Adolfa Hitlera i jego następców. Płodzili je zdrowi Niemcy ze zdrowymi Niemkami, których dobierano pod kątem spełniania kryteriów biologicznych rasy aryjskiej. Szczególny obowiązek spoczywał na żołnierzach i oficerach SS, którzy traktowani byli jako dawcy doborowego materiału genetycznego. Także wielu cywilnych Niemców i Niemek włączało się z entuzjazmem i ofiarnością w dzieło Lebensbornu. Autor przytacza m.in. opisany przez prasę niemiecką (w tonie entuzjazmu i hołdu) przypadek 44-letniej kobiety, matki licznych dzieci, która publicznie domagała się od męża kolejnego zapłodnienia, aby dać nowe życie Fuhrerowi i Narodowi.
Dopiero przy lekturze monografii Volkera Koopa, bardzo drobiazgowej i opartej o rozległe studia archiwalne uświadomiłem sobie skalę metodyczności procederu, w którym z płodzenia i rodzenia uczyniono, z iście niemiecką pedanterią, prawdziwy przemysł. To książka o totalitaryzmie w postaci klinicznej i czystej zarazem. Koop dotarł do nowych dokumentów, które unaoczniają na jak wielką skalę prowadzona była akcja Lebensbornu i jak wielką wagę przywiązywali przywódcy III Rzeszy do tego prokreacyjno-eugenicznego projektu
Volker Koop – Organizacja Lebensbornu, Wyd. Bellona, Warszawa 2014, przekł. Barbara i Daniel Lulińscy, str. 342, ISBN 978-83-11-13436-2