Krystyna Tylkowska
Wędrówka po dramatach Wyspiańskiego
(o Wędrowaniu z Teatru STU w Krakowie w reż. Krzysztofa Jasińskiego)
Podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych można było zobaczyć między innymi Wędrowanie z Teatru STU. Spektakl bardzo interesujący, wzbudzający szacunek do reżysera za samo przedsięwzięcie, pełen ciekawych pomysłów i na ogół pozytywnie odbierany, jednak, wbrew oczekiwaniom, wcale nieporywający.
Krzysztof Jasiński spełnił swoje ogromne marzenie. Zrealizował tryptyk na podstawie trzech dramatów Stanisława Wyspiańskiego- Wesela, Wyzwolenia i Akropolis. Zrobił to z ogromnym szacunkiem dla tekstu i chyba w ogóle dla Wyspiańskiego. Bogobojny stosunek do pisarza przebija z całego przedstawienia. Ponadto reżyser udowodnił, że poszanowanie tradycji wystawiania i wskazówek scenicznych autora sprzed ponad stu lat, nie wyklucza użycia nowych, bliższych nam środków wyrazu.
Każda z trzech części jest realizacją jednego z trzech dramatów, jednak tworzą one całość, nie tylko za sprawą jedenastki aktorów, biorących udział we wszystkich tych częściach spektaklu. Pod koniec Akropolis bohaterowie pojawiają się w kostiumach z Wesela, pokazując w ten sposób, że właściwie to oni, wyjęci z Wesela, błąkający się po innych dramatach, towarzyszyli nam przez cały spektakl. Po drodze przechodzili różne metamorfozy (udane i przekonujące, bądź nie), by w swej wędrówce zatoczyć koło, wrócić do punktu wyjścia, podkreślając cykliczność czasu. Jaki jest status tych postaci, związanych nierozerwalnie ze światem Wyspiańskiego? Czy w przedstawieniu widzimy osoby dramatu (właściwie tylko osoby), czy raczej jakieś ich widma, niespokojne upiory, które żyją raczej w naszej pamięci, niż na Wawelu, w Teatrze Słowackiego, czy w bronowickiej chacie?
Pomysł świetny, a jednak w kilku przypadkach zabrakło aktorom środków, aby go wybronić. Czasem aż szkoda. Na przykład w przypadku przemiany weselnego Poety w Konrada z Wyzwolenia. Teoretycznie bardzo fascynujące, płodne interpretacyjnie, ale co z tego, jeśli aktor nie udźwignął roli Konrada, a tym samym nie uwiarygodnił metamorfozy. Nie chodzi tylko o to, że niemal każdy, myśląc o tym bohaterze widzi Jerzego Trelę (w żadnej z późniejszych realizacji Wyzwolenia, łącznie z tą z Teatru STU, nie było Konrada, który mógłby się równać z jego kreacją). Głos Treli pojawia się zresztą w spektaklu Jasińskiego i konfrontacja ta bynajmniej nie pomaga scenicznemu Konradowi zbudować spójnej, ciekawej postaci.
Wyzwolenie zresztą wydaje się najsłabszą częścią spektaklu. Niby też ciekawe, piękne pomysły (na przykład pokazanie Masek jako kolejnych kart Tarota), niby wciąż ta malarskość i całe mnóstwo symboli, co niezmiernie uradowałoby Wyspiańskiego, a jednak tempo, napięcie mocno spada, by powrócić dopiero w Akropolis, w innej odsłonie, gdy reżyser, podobnie jak w Weselu, zacznie grać z młodopolskim artystą, a jednocześnie z widzami, z ich wyobrażeniami dotyczącymi Wyspiańskiego.
Elementem kostiumu aktorów w tej części spektaklu są bardzo wysokie koturny. Wydaje się, że całe Wyzwolenie w scenicznej wypowiedzi Krzysztofa Jasińskiego rozgrywa się na koturnach. A może raczej na kolanach? Niestety, nie służy to dramatowi, ani całemu przedstawieniu.
I jeszcze jedna niedźwiedzia przysługa, wyświadczona Wyspiańskiemu tą realizacją Wyzwolenia. Agresywne i dość żenujące odniesienia do współczesnej sceny politycznej i stosunkowo niedawnych wydarzeń przypisały twórcy marzącemu o teatrze ogromnym jakąś duszną zaściankowość. Chyba niesłusznie, a na pewno niepotrzebnie.
Ogromnym natomiast atutem spektaklu jest zespołowość. Nie ma tu gwiazd, wybijających się kreacji, jest dobry, solidny zespół, zapewniający spójność i równowagę. To zespół, z którym naprawdę można podjąć się tak ryzykownego przedsięwzięcia, jakim jest realizacja tryptyku w takim, nie innym kształcie i mimo kilku potknięć odnieść zwycięstwo. Tak więc wielkie uznanie należy się wszystkim aktorom.
Spektakl jest na wskroś krakowski. Sięgająca dziewiętnastego wieku tradycja gry zespołowej to tylko jeden z dowodów przesiąknięcia tym miastem. Oprócz tego mamy niezwykłą malarskość, muzykę Marka Grechuty i Jana Kantego Pawluśkiewicza, chwilami liryczny nastrój i humor, rodem z Piwnicy pod Baranami i wszechobecny Wawel wieczorową porą, pojawiający się raz po raz na bocznych bilbordach. Gdy podczas antraktu widzowie są okadzani, to po atakach śmiechu i kaszlu, budzi się w nich pewne przyzwolenie, są zaintrygowani i ciekawi dalszej części (czego?) spektaklu? Misterium?
Tekst został bardzo poszatkowany. Trochę to przeszkadza, zwłaszcza w Weselu, gdzie zaburzony zostaje rytm. Wydaje się jednak, że to celowy zabieg. Skoro Wesele rozpoczyna się wyśpiewaniem kwestii Poety i Panny Młodej w aranżacji Grechuty, to możemy się domyślać, że zaraz zobaczymy zaadaptowany tekst, który funkcjonuje w naszej świadomości, którym podobno mówimy na co dzień, nie wiedząc o tym. Nie będzie to więc tekst słowo w słowo, ale zapamiętane urywki, fragmenty, niekiedy bez znaczenia, czy wypowiada je np. Zosia, Maryna czy Radczyni, albo Gospodarz, czy Nos. To chyba świadoma prowokacja reżysera, podobnie, jak wplecenie w akcję dramatu, ilustrowaną piękną muzyką, także współczesnych hitów weselnych zdecydowanie nieniszowych. Drugi akt jest właściwie nieobecny, zamarkowany, zarysowany za pomocą aluzji. Jedynie Wernyhora naprawdę się pojawia przed Gospodarzem.
Jasiński inteligentnie kpi z naszych wyobrażeń, gustów, przyzwyczajeń, a także z naszej pamięci. Jego Wesele naprawdę się broni, a prowokując widza, zmusza go do refleksji.
Podobnie jest z Akropolis pokazanym „ na wesoło”, zmierzającym gdzieś w stronę kabaretu, a tym samym drwiącym z naszych wyobrażeń i przyzwyczajeń, dotyczących interpretacji tego tekstu. Mimo to realizacja Akropolis ciągle pozostaje w duchu Wyspiańskiego. Drwina i ironia wymierzone są w nas widzów, nie w autora dramatu. Taka konwencja bardzo działa w zestawieniu z patetycznym, koturnowym Wyzwoleniem. „Na poważnie”, a przy tym bardzo lirycznie robi się dopiero przy historii Jakuba. Te fragmenty tekstu świetnie nawiązują do wędrówki, do poszukiwania i pewnej powtarzalności, cykliczności. Potem wszystko to , co w historii Jakuba zostało przypisane jednostce, staje się dostępne pozostałym bohaterom przedstawienia. Oni także po długich błądzeniach, poszukiwaniach odnaleźli siebie, pojednali się ze sobą i swoimi wyobrażeniami w naszej świadomości.
Jestem pełna podziwu, dla ludzi, którzy realizują swoje wieloletnie marzenia artystyczne, nie bojąc się ich konfrontacji z rzeczywistością. Chylę więc czoła przed Krzysztofem Jasińskim. Na uznanie zasługuje też sam pomysł, projekt i doprowadzenie do jego realizacji.
A efekt? Powstało dobre, choć nierówne przedstawienie, świetnie łączące tradycję i nowoczesność (na uwagę zasługuje pomysłowe użycie laserów), bardzo malarskie, pełne dobrej muzyki granej na żywo, no i przede wszystkim bardzo w duchu Wyspiańskiego.
Jeżeli reżyser pragnął zaintrygować, sprowokować widza, zmusić do twórczego, nieschematycznego myślenia i zdobyć jego życzliwą uwagę, to zdecydowanie mu się udało. Jeżeli natomiast pragnął olśnić odbiorcę, rzucić na kolana, to niestety nie tym razem.