Wiesław Łuka
Nie wszyscy leją wodę
Wiesław Łuka rozmawia z dr. Bronisławem Tumiłowiczem – dziennikarzem, krytykiem sztuki, recenzentem muzycznym, teatralnym, plastycznym, wykładowcą akademickim oraz z Joanną Tumiłowicz – matematyczką, plastyczką i recenzentką muzyczną.
Scena medialna jest przepełniona publicystycznymi omnibusami – piszesz w jednym ze swoich tekstów i parę wierszy dalej oceniasz: te omnibusy robią ludziom wodę z mózgów. Czy Ty też „lejesz wodę”, bo jednak jesteś świetnym przykładem omnibusa?
A czy możesz znaleźć w tym, co piszę mądrzenie się na każdy temat społeczny, polityczny, ekonomiczny?
To prawda, nie znajduję Cię w grupie tych komentatorów i prezenterów medialnych mieniących się dziennikarzami. Szczerze powiedziawszy – również w Twoich recenzjach i komentarzach z dziedziny kultury i sztuk pięknych, które Cię obecnie szczególnie zajmują, nie znajduję publicystycznego rozpasania; raczej powściągliwość myślową i językową w ocenach wydarzeń teatralnych, muzycznych…
Teraz rozszerzam zainteresowanie na sztuki plastyczne z uwagi na aktywność malarsko – graficzną małżonki, co zaowocowało licznymi jej wystawami w kraju i za granicą.
Na wstępie pomówmy jednak o muzyce – jesteśmy właśnie przed rozpoczęciem już 19 Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, któremu Ty i Joanna towarzyszycie jako recenzenci od samego początku. Niewielu dziennikarzy muzycznych może się tym wykazać…
Pamiętam, gdy przed laty Elżbieta Penderecka organizowała tę wyjątkową imprezę jeszcze w Krakowie. Z Warszawy wiózł tam gości festiwalowych specjalny pociąg na uroczystą inaugurację, m.in. po to, byśmy mogli obejrzeć niezwykłą wystawę manuskryptów wielu utworów pisanych rękoma arcymistrza Beethovena i innych wielkich, na przykład Bacha. One są w posiadaniu Biblioteki Jagiellońskiej, a o tym mało kto wie.
W czym widzisz wyjątkowość tego muzycznego wydarzenia?
Jestem dumny, że takich dorocznych uczt muzycznych, którym patronują geniusze, mamy w kraju kilka: festiwale Chopinowskie – międzynarodowe co pięć lat oraz doroczny, krajowy pod tytułem Chopin i jego Europa. Poza tym festiwal Mozartowski w Operze Kameralnej, a w ostatnich latach dołączyła i świetnie się rozwija międzynarodowa impreza pod hasłem Szalone Dni Muzyki. Kilka dekad temu w wciągu roku rzadko przybywali do nas znani w świecie wirtuozi różnych instrumentów czy mistrzowie batuty. A teraz mamy możliwość prawie co tydzień słuchać w warszawskiej filharmonii najwybitniejsze orkiestry, solistów i dyrygentów, zaś sezon muzyczny w stolicy trwa prawie 12 miesięcy, bo np. festiwale Mozartowskie oraz Chopin i Jego Europa odbywają się latem. Każdy kolejny, Wielkanocny Festiwal Beethovenowski ma swój tytuł, ideę przewodnią, co jest efektem m.in. konsultacji pani Pendereckiej z mężem Krzysztofem i gronem doradców. A wszystko po to, by było podniośle oraz wesoło, jak do tego zachęca widownię Oda do Radości (równocześnie hymn Unii Europejskiej) z genialnej IX Symfonii.
Pamiętam, jak przed laty, w ramach nieudolnej propagandy antyunijnej, jeden z księży, chyba wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, „udowadniał” w Naszym Dzienniku, że Oda jest dziełem… pogańskim.
No, może tak uważał, bo chór tam śpiewa o tym, że wszyscy ludzie są braćmi…Dodam od siebie: są braćmi nawet ci, którzy żyją bez ślubu, na tzw. kocią łapę…
Co Twoim zdaniem ci ze ślubem i bez ślubu mają z tego, że tłumnie przybywają na koncerty kupując nietanie bilety, albo przed każdym koncertem ustawiają się w długich kolejkach z nadzieją, że nabędą wejściówki za małe pieniądze?
Mają to, co genialny Marcel Proust w Poszukiwaniu Straconego Czasu opisywał na wielu stronach – poczucie udziału w czymś wyjątkowym. Niektórzy bywalcy w Filharmonii lub w Teatrze Wielkim na początku przychodzą tam ze snobizmu. Jest to jednak szlachetny snobizm, który zazwyczaj przeradza się w miłość do wielkiej sztuki. Ta miłość czasami bywa nagła „od pierwszego wejrzenia”, ale częściej bywa powolnym procesem. Zaczyna się od emocjonalnych w duszy drgań, a potem zyskuje również intelektualną podbudowę. Nieopierzony zrazu meloman zaczyna szperać w katalogach i książkowych biografiach wielkich mistrzów, staje się znawcą muzyki poważnej – klasycznej , a także o wiele trudniejszej w odbiorze współczesnej muzyki poważnej. Staje się także już nieprzypadkowym uczestnikiem koncertów, ale ich bywalcem. Przychodzi na nie odświeżony pod prysznicem, odświętnie ubrany. Już wie, że słuchając wieloczęściowej symfonii, czy koncertu fortepianowego na orkiestrę nie klaszcze po zakończeniu każdej z części długiego utworu , bo to obciach; wie, że klaszcze się po zakończeniu całego dzieła.
Ten szlachetny snobizm daje i tę korzyść, że w przerwach koncertów Festiwalu Wielkanocnego meloman znający języki obce może „podsłuchać” w foyer entuzjastyczne opinie różnych europejskich gości.
Festiwal Beethovenowski z kilkudniowego w pierwszych ośmiu jego latach krakowskich, przerodził się dwutygodniowy, na który zjeżdżają miłośnicy z całej Europy, a także azjatyccy „kochankowie” Chopina. Jest też okazja zobaczyć królowe, księżne, hrabiostwo płci obojga i świat dyplomatyczny. Można „otrzeć się” o elity arystokratyczne.
Zauważę jeszcze, że na misternie budowany przez cały rok program kolejnego Festiwalu, składają się nie tylko dzieła Patrona, ale wszystkich znaczących kompozytorów kilku wieków i najwięksi wykonawcy. Grają w stolicy a także w dużych naszych miastach podczas tzw. imprez towarzyszących. Wirtuozi prowadzą również warsztaty mistrzowskie dla młodych artystów…Teraz mam pytanie do Joanny: kilkanaście lat śpiewałaś w chórze filharmonii, również podczas Festiwalu – czy w te dni odbywa się w jej murach „pospolite ruszenie” za kulisami?
Podczas wcześniejszych festiwali Pani Penderecka zamawiała u kierownictwa chóru poszczególne utwory. Teraz do stolicy przyjeżdżają chóry z innych miast, a także zagraniczne. Chyba nigdy nie było „pospolitego ruszenia”, ale towarzyszyły nam uczucia odświętności i mobilizacja artystyczna. By na widowni wywołać ekstazę, musieliśmy wywołać ją w sobie. Gdy trzeba było śpiewać bardzo trudną muzycznie i wokalnie na przykład Beethovenowską Missa Solemnis, to czuliśmy ogromne napięcie. Beethoven pisał, co mu w duszy grało i bagatelizował skalą trudności wokalnych swoich utworów. Gdy mu mecenasi – książęta zwracali uwagę na te trudności związane z szybkim przechodzeniem od niskich do wysokich tonów w zamawianych utworach, on się tym nie przejmował – często powtarzał, że książąt w Europie jest „na pęczki”, a on Beethoven jest tylko jeden. Czasami wspominam o tym w sowich felietonach muzycznych dla portalu Maestro i periodyku Twoja Muza, z którymi współpracuję od dawna.
Piszesz również o ontologicznych i edukacyjnych dobrodziejstwach muzyki klasycznej…
Ale także i współczesnej, byle nie był to heavy metal. Znam wyniki badań lekarzy i psychologów, którzy twierdzą, że muzyka poważna ma nieoceniony wpływ na rozwój dziecka, gdy ono jeszcze rośnie w łonie matki. Gdy ciężarną matkę zachwycają mazurki Chopina lub IX Symfonia Beethovena, to razem z nią zachwyca się maleństwo jeszcze nienarodzone i ledwie narodzone, a karmione piersią. Łatwiej się rozwija, a potem zdradza większe talenty nawet do matematyki; pod warunkiem, że muzyka nie uszkodziła mu słuchu.
Wróćmy do Tumiłowicza – omnibusa i do żywego, niestety zjawiska „lania wody na każdy temat” przez wielu dziennikarzy…
Wiesz, że o tym piszę jako współautor Podstaw Warsztatu Dziennikarskiego, naszego wspólnego podręcznika dla studentów Instytutu Dziennikarstwa. Widzimy i słyszymy w mediach, jak wielu kolegów po fachu raźno wypowiada się na każdy temat z ich złudnym przekonaniem, że wystarczy mieć zdolność błyskotliwego mówienia przed kamerą, mikrofonem, czy klawiaturą komputera. Ta błyskotliwość wypowiedzi jest niestety nierzadko odbierana jako intelektualna kompetencja na każdy temat. Na przykład na historyczny temat roli i poziomu tzw. wysokiej kultury i sztuki z czasów przed transformacją ustrojową. Często słyszymy, że wtedy rządzący i cenzorzy tak ubezwłasnowolniali artystów, że oni tylko marzyli, by się stąd wyrwać, bo tu nie było warunków do tworzenia. Jest to ewidentna nieprawda. Pamiętamy, jak silne były ograniczenia, wielu wybitnych twórców rzeczywiście opuszczało kraj, ale jednak większość pozostawała i w swoich dziedzinach sprzyjała rozkwitowi kultury wysokiej i wszelkim sztukom przez duże „S”.
To prawda – nikt nie kwestionował panującego przekonania, że mieliśmy dużo do zaproponowania Europie i światu – w muzyce, filmie, teatrze, literaturze pięknej i literaturze faktu. Mówiło się, że kultura, to nasza marka eksportowa.
A dziś tamte ograniczenia polityczno – cenzuralne zostały zastąpione nie mniej dokuczliwymi ograniczeniami finansowymi. Kultura wysoka nieustannie traci na wartości, zalewa ją chłam twórczości masowej, który często nieźle się sprzedaje, czyli przynosi zysk. Jest zatem ewidentną prawdą, że kultura i wszelkie sztuki są teraz tyle warte, ile są w stanie na siebie zarobić.
W wywiadzie Twego autorstwa wybitny znawca i propagator muzyki poważnej Bogusław Kaczyński oburza się, że w mediach publicznych, nawet w kanale Kultura, nie ma miejsca, albo jest go tyle, co na lekarstwo dla muzyki klasycznej. A takty geniuszu Chopina wykorzystuje się jako muzyczny podkład do reklam. Brakuje natomiast transmisji z wielkich koncertów, z wykonań na światowym poziomie.
Ja się zgadzam z Bogusławem Kaczyńskim…To też jest przykład „robienia wody z mózgu”. W sferach polityczno-społecznych coraz częściej jest to wynik świadomego przyporządkowania się dziennikarzy do jakiejś opcji polityczno-partyjnej. Wówczas – co brzmi banalnie – dziennikarstwo staje się propagandą…
Mamy tego dużo w tzw. mediach niezależnych, które są jednak wyjątkowo zależne od opozycyjnej strony sceny politycznej i nie dopuszczają na swoich łamach do głosu dziennikarzy głównego nurtu. Zaś tzw. media mainstreamowe co prawda dopuszczają obydwie strony, ale po to, by podsycić atmosferę dyskusji, bo ona szybko przeradza się w kłótnię. Okładanie się cepami jest właśnie najjaskrawszym przykładem „robienia wody z mózgu”… Czy widzisz szansę wyjścia z impasu? – pytam Cię, jako autora kompetentnego, bo przed laty pisałeś doktorat pt. „Możliwości przekazu telewizyjnego we współkształtowaniu nastrojów publicznych…”
Co do tego podziału mediów, o którym mówisz, to łatwo zauważyć, że natłok informacji i komentarzy wewnętrznie niespójnych i wzajemnie się wykluczających powoduje szum medialny – informacje prawdziwe odbieramy jako nieprawdziwe i na odwrót; gubimy się w tym. Nie każdego przeciętnego obywatela stać na czytanie, słuchanie i oglądanie mediów różnych opcji i prowadzenie indywidualnych studiów porównawczych. Na taką platformę medioznawczą mogą sobie dziś pozwolić nasi młodsi, uniwersyteccy koledzy z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, co też robią. Powiem tyle, że nad wszystkimi mediami wisi miecz oglądalności i czytelnictwa. Zatem przeciętni odbiorcy szybciej pójdą na byle jaką, tabloidową sensację niż na własne „studia porównawcze”. Uniwersyteccy medioznawcy klasyfikują media na bardziej lub mniej obiektywne. Ostatnio na przykład z ich studiów wynika, że najbardziej obiektywny jest Polsat-neews.
A co wynikało z Twego doktoratu? Zrobiłeś go dość szybko po studiach dziennikarskich, ale wcześniej skończyłeś w Szczecinie wydział…rybołówstwa, czym, w moim przekonaniu, zasłużyłeś na tytuł omnibusa.
To rybactwo, to był efekt mego rozumienia swobody myślenia i wypowiadania się. W Szczecinie zdobyłem sporo wiedzy technicznej i ekonomicznej, która zawsze może się przydać w życiu dziennikarskim. bo stanowi solidną podstawę wykształcenia. Ale wspomniana swoboda myślenia i zamiłowanie do sztuki kazało mi szybko zrobić użytek również z wykształcenia muzycznego, które za namową ojca otrzymałem na poziomie średnim. Ale wracam do pytania o doktoracie – zrobiłem go w latach siedemdziesiątych. O współkształtowaniu nastrojów pisałem głównie w odniesieniu do tragicznych wydarzeń grudniowych 1970 roku na Wybrzeżu. Wtedy była sytuacja konkretna, podłe nastroje po masakrze stoczniowców, co nijak się ma do dzisiejszych, rozwichrzonych nastrojów społeczno-politycznych. Wtedy panował monopol jednej partii. Jeśli po Październiku ’56 roku była jeszcze odrobina zaufania do mediów publicznych, a innych przecież nie było, to po grudniowej masakrze stoczniowców dramatycznie spadła. Na początku dekady Edwarda Gierka pojawiły się oczywiście próby jej podniesienia na nieco wyższy poziom zaufania społeczeństwa do władzy. To się w pewnym stopniu udało. Między innymi dzięki takiej audycji Michała Szulczewskiego w TVP jak Trybuna Obywatelska…
Pamiętam – przed kamerami zasiadali przedstawiciele najwyższych władz partyjno-rządowych i odpowiadali na pytania telewidzów. Oczywiście, pytania nie padały prosto z sali, tylko były pisane na kartkach i kierowane do notabli zza stołu. Ludzie obsługujący publiczność mieli możliwość ich selekcji i łatwo się domyślić, że najbardziej drażliwe z nich były przemilczane.
Jednak ta audycja zyskała sporą wówczas popularność i można stwierdzić, że ten kontrolowany dialog jakoś zadziałał. Pewien, nieco wyższy stopień szczerości i obiektywizmu był wyczuwalny i widoczny. Oczywiście nie do pomyślenia było poruszanie tematów tzw. antyustrojowych, ale dopuszczano na przykład rozmowę o trudnych sprawach płacowych dla klasy robotniczej, czy o trudnościach zaopatrzeniowych…Nie można było kompletnie unikać trudnych pytań, bo Trybuna Obywatelska szybko by zniknęła z programu telewizyjnego. Jednak wtedy nastroje publiczne były kształtowane na bardzo krótkiej smyczy. Teraz one są kompletnie rozpuszczone. Media, bezwzględna tzw. czwarta władza, my dziennikarze, często bez jakichkolwiek hamulców etycznych, nie chcemy nawet na jotę odpuścić ze sprawowania rządu dusz. Łamiemy przy tym napisane, ale powtarzane tylko w powietrze nasze kodeksy etyczne. Przykład – czy Rada Etyki Mediów w ostatnich latach choć raz zabrała skuteczny głos? Czy jeszcze w ogóle istnieje?
Czy widzisz wyjście z tego impasu?
Właściwie nie widzę. Media mają na siebie zarabiać – to te publiczne albo jeszcze ich właścicielom przynosić zysk – to komercyjne. Dlatego coraz intensywniej grają na niskich nastrojach społecznych i w sposób coraz bardziej drastyczny informują oraz komentują rzeczywistość. A w gruncie rzeczy manipulują nastojami – przypodobują się odbiorcom fety. Mimo wszystko jednak przemawia do mnie idea społeczeństwa obywatelskiego. Może jest jakaś szansa w mediach lokalnych, samorządowych, mediach „małych ojczyzn” oraz tzw. dziennikarstwie obywatelskim, w poważnych blogach ambitnych autorów?
Ale jak w tym dziennikarstwie obywatelskim, na forach internetowych zatamować falę chamstwa i słownego bandytyzmu?
Nikt tego na razie nie wie.
Dziękuję za rozmowę , Wiesław Łuka