Mirosław Prandota – Zaproszenie na jagody

0
677

Mirosław Prandota




ZAPROSZENIE NA JAGODY

 

 

jagody   Najpierw pojawiły się bałamutne ogłoszenia o wysokich zarobkach. Potem uformował się legion takich, którzy chcieli zarobić. Na koniec dołączyli chuligani, którym było wszystko jedno.

 

 

30 kwietnia 1998 roku zatelefonowało do mnie kilkunastu znajomych.

– Czytałeś ogłoszenie w „Kurierze Polskim” o pracy w Szwecji? Dowiedz się u źródła, o co tam chodzi, bo mamy chęć pojechać!

Najpierw kupiłem gazetę. W rubryce PRACA było tylko jedno ogłoszenie: Szwecja. Praca dla kobiet i mężczyzn od 18 do 55 lat. Kontakt telefoniczny. 0046-92420340, godz. 8 do 20. 20 tysięcy koron miesięcznie.

Rzeczywiście można być pod wrażeniem. Dwadzieścia tysięcy koron to jest dwa i pół tysiąca dolarów. Kupić, nie kupić – pohandlować można. Dzwonię, odbiera mężczyzna w średnim wieku.

– Chętnie bym popracował za te dwadzieścia tysięcy – poinformowałem na wstępie. – Gdzie trzeba się zameldować?

– Tutaj – odpowiada Szwed, przez co należało rozumieć teren pomiędzy Ystad a kręgiem polarnym. – Parę kilometrów od miejscowości, w której mieszkam.

Szczególny sposób informowania! Może szarańcza nawiedziła miejscowość łaskawego pracodawcy, zżarła mu chatę i teraz wstydzi on się przyznać, gdzie mieszka? Spróbowałem z innej beczki.

– Co trzeba robić?

– Jagody – odparł swobodnie. – Rwie się jagody, praca jest legalna, bo każdy może zostać zarejestrowany, bez względu na narodowość. Niektórzy zarabiają nawet 30 tysięcy na miesiąc.

– Świetnie! – ucieszyłem się, bo zawsze lubiłem zarabiać 30 tysięcy, tylko że jak dotąd nikt tego nie docenił i nie zaproponował takiej pensji. – Kiedy i dokąd mam przyjechać?

– Najpierw musisz wpłacić 500 dolarów na moje konto – ostudził mnie rozmówca – ponieważ ja muszę zorganizować pracę i uzgodnić z punktem skupu, abyś miał zarezerwowane miejsce. Gdy już przyjedziesz i popracujesz, to otrzymasz zwrot połowy tej sumy, a połowa pójdzie na ubezpieczenie.

No i dobrze. Też mi pasuje, tylko niech wreszcie człowiek powie, gdzie te jagody rosną! Gdzie będę mieszkał, co będę jadł i czy będę mógł umyć się po pracy?

– Kiedy już wpłacisz pieniądze na moje konto, przyślę ci zawiadomienie. Praca będzie po 27 maja. Do tego czasu wszystko przygotuję, a jeżeli chodzi o dom, to sam rozumiesz… Jest lato, są jeziora, można się w nich umyć. Najlepiej będzie, gdy weźmiesz namiot. Nie masz pojęcia, jak dobrze śpi się tutaj w namiocie.

A nie mówiłem? Szarańcza! Szarańcza zżarła domy!

Pogadaliśmy sobie uprzejmie jak Szwed z Polakiem, potem on zasugerował, że jeśli mam znajomych, to też mogą przyjechać. Im więcej, tym lepiej, bo pracy będzie w bród.

Następnego dnia dzwonią znajomi. Pytają o robotę.

– Oszust – odpowiadam krótko.

– Na pewno?

– Na dziewięćdziesiąt procent.

– Coś podobnego! To w Szwecji też są oszuści?

Ba, od cholery! Tyle że są uprzejmiejsi od naszych. Coś jakby „szkoła lwowska” dla złodziei, chociaż oni nawet nie wiedzą, gdzie ten Lwów się mieści.

Na wszelki wypadek telefonuję do przyjaciela z Goeteborga, Andrzeja Dobrowolskiego:

– Zadzwoń do tego dobrodzieja i przepytaj go o zarobek, bo coś mi tu śmierdzi zepsutymi jagodami, ale niewykluczone, że go nie zrozumiałem, bo trochę seplenił.

Wieczorem miałem już meldunek. Telefon od Andrzeja odebrała kobieta i do tego Polka. Też uprzejma. Roboty będzie mnóstwo, tylko trzeba wpłacić zaliczkę na ubezpieczenie. Miejsce pracy: Dalarna, najpiękniejszy region przyrodniczy w Szwecji. Tam faktycznie domów niewiele. Punkt zborny w miasteczku Mora.

– Oszuści na sto procent – stwierdził kategorycznie Andrzej. – Jeżeli taki interes organizuje para szwedzko-polska, nie oznacza to nic dobrego.

Dołożył więc swoje dziesięć procent do moich dziewięćdziesięciu, a ja wybiłem z głowy swoim znajomym zarobkowe pasje.

 

* * *

Minęły cztery miesiące. O facecie z ogłoszenia zapomniałem, pojechałem do Szwecji na długie wakacje, aby pooddychać raz na rok świeżym powietrzem, aż tu któregoś dnia, a konkretnie w czwartek 7 sierpnia, wziąłem do ręki farmerską gazetę „Land” i czytam:

Polska baerplockare lurade, co najzwyczajniej w świecie, a przynajmniej w Szwecji, oznacza „Polscy zbieracze jagód oszukani”. Dalej było po prostu o tym, że policja w mieście Mora otrzymała mnóstwo meldunków na temat pewnego człowieka z Norrboten (przynajmniej już wiadomo, gdzie mieszka), który za pomocą ogłoszeń prasowych zwabił młodych Polaków, Estończyków, Łotyszów i Litwinów do rzekomej pracy przy zbieraniu jagód. Zostali oni zmuszeni do uprzedniej wpłaty po 200 dolarów (opuścił łaskawca, widocznie kiepsko mu szło!) jako potwierdzenie, że na pewno przyjadą i podejmą pracę. Kiedy młodzi entuzjaści pojawili się w Mora, po organizatorze nie było śladu, a nikt z miejscowych nie słyszał, aby gdziekolwiek w okolicy rosły jagody. Artykuł kończył się ubolewaniem autora nad moralnością oszusta, który sprawił, że przyjezdni wydali mnóstwo pieniędzy, a teraz muszą z niczym odjeżdżać do swoich krajów.

 

* * *

Lato roku 1998 było w Szwecji wyjątkowo podłe. Takiej pogody nie pamiętają nawet – jak to się u nas mówi – najstarsi górale.

Zamiast jeździć nad morze w opływające deszczem dni, pojechałem na północ. W Mora nie trafiłem na oszusta, on zresztą wcale na mnie nie czekał, na policję tym bardziej nie.

Zasięgnąłem języka w miejscowej komendzie. Okazało się, że Mora to dla przedsiębiorczego Szweda tylko umowne hasło, podane w zasadzie po to, aby cudzoziemcy wpłacający zaliczki nie czuli się jak na filmie science fiction. Musiał być jakiś punkt zborny na północy, więc był. W Mora. A jagodowe zagłębie mieści się dwieście kilometrów dalej, w Junsele. To właśnie tam przyjeżdżają co roku watahy zbieraczy jagód, zwabieni przez tego samego człowieka, zwanego „Królem Jagód”.

Cóż było robić? Tylko jechać!

Junsele to niewielkie miasteczko, leżące w odległości 1300 kilometrów pod górkę od Ystad. Mieszka tu około 4 tysiące osób, jest kościół, poczta, trzy bary, kilka sklepów, trzy kioski. I wreszcie rzecz najważniejsza dla cudzoziemców: skup runa leśnego! Po północnej stronie rozciąga się duże jezioro Betar. Naokoło – lasy. Niezmierzone połacie leśne.

Lato jest tutaj niezwykle urokliwe, nawet gdy pada deszcz, toteż do Junsele przyjeżdżają turyści z całej Szwecji, aby odpoczywać w spokoju i nacieszyć oczy wspaniałą naturą. Tutaj można upolować łosia, można złowić wielkiego szczupaka. Można zbierać grzyby, rosnące wręcz stadnie oraz jagody i borówki. A wiecznie otwarty punkt skupu to wabik dla cudzoziemców zjeżdżających tu na saksy. Zbieranie jagód jest legalne, sprzedawanie również.

Niestety, punkt skupu jagód wabi również męty społeczne.

– Lato w Junsele było piękne aż do roku 1996 – poinformował inspektor policji Janne Eriksson. – W rok później nastąpiła inwazja Polaków. Dosłownie. Tak to przynajmniej odczuli mieszkańcy.

Najazd polegał na tym, że najpierw pojawiło się pięć autokarów, z których wysypało się 250 osób oraz kilkanaście samochodów osobowych z dodatkową pięćdziesiątką gości. Wszyscy rozlokowali się na kampingu z luksusowo wyposażonymi domkami letnimi i polem namiotowym. I od razu poczuli się jak u siebie.

            

* * *

Inspektor Eriksson zna historię jagodowych anonsów w polskich gazetach.

– Myśmy to prześledzili – mówi spokojnie, chociaż temat jest raczej drażliwy. – Szwedzko-polska para nie ograniczała się jedynie do składania wizyt w redakcyjnych biurach ogłoszeniowych. Wstępowali również do szkół średnich i składali tam zapotrzebowanie na zbieraczy jagód. Obiecywali, że każdy, kto przyjedzie i będzie zbierał dla nich jagody, dostanie nie tylko zapłatę, ale również pokój i jedzenie.

W praktyce okazało się inaczej. Każdy musiał radzić sobie samemu zarówno z noclegiem, jak i z jedzeniem. A już niebawem wyszło na jaw, że nie wszyscy przyjechali na zarobek, a przynajmniej na legalny zarobek. Niektórzy dali się poznać jako złodzieje i rasowi chuligani.

Inspektor Eriksson i policjantka Eva Karpela pokazują kamping, na którym buszowali buszmeni znad Wisły.

– Za miejsce w domkach trzeba było zapłacić 25 koron dziennie od osoby. Czterech płaciło, dwudziestu mieszkało – opowiadają. – Był to jednak w sumie najmniejszy kłopot. Gorzej, że zbieraczom jagód spodobało się do tego stopnia wyposażenie domków, że postanowili zabrać je ze sobą do Polski. Przed ich wyjazdem znikały więc lodówki, kuchenki, kaloryfery i inne udogodnienia techniczne, które stały tu bezpiecznie od kilkunastu lat, a nikomu nawet do głowy nie przyszło, że można je sobie załadować na samochód i wywieźć. Kradzieże stały się praktyką powszechną. Doszło nawet do tego, że w lesie powstała zamaskowana hurtownia, a złodzieje, którzy przyjechali tu autobusami latem 1997, powrócili własnymi samochodami na wiosnę 1998, aby wywieźć skradzione rzeczy.

                

* * *

Mieszkańcy Junsele, przyzwyczajeni do uśmiechniętych turystów, zetknęli się nagle z pijanymi, ryczącymi głośniej niż renifery, przybyszami zza morza. Czynnikiem sprzyjającym chuligańskim wybrykom było też położenie geograficzne Junsele. W czerwcu i lipcu nie ma tam nocy, dobę można więc zorganizować według własnej woli. Można na przykład spać w dzień, a buszować w równie jasną noc i głośno wydziwiać przy tym, że niby dlaczego jest tak cicho, dlaczego Svensony śpią, najwyższy czas obudzić ich!

Sceny z filmu „W samo południe” urządzali rodacy w sklepach. Wchodzili całą gromadą, część zasłaniała sobą sprzedawcę, druga część kradła towar. Od maszynki do golenia po telewizor. W punkcie skupu jagód to samo. Część sprzedawała skrzynki z jagodami, druga część wynosiła sprzedane już jagody z chłodni i sprzedawała je po raz drugi.

Turyści patrzyli na ten proceder, kręcili głowami, ale sami nie interweniowali. Jak mogli bowiem interweniować, gdy skok na towar robiło na raz dwudziestu lub trzydziestu rozochoconych mołojców? Policjantka Eva Korpela sama zeszła im kiedyś z drogi, realistycznie oceniając szanse pojedynczego stróża prawa w starciu z liczną bandą.

           

* * *

Pod koniec czerwca sprzedawcy żywności i ajenci benzynowi zawiązali spisek. Ustalili, że mają dość Polaków. Nie będą ich wpuszczać do sklepów ani też sprzedawać im benzyny na stacjach.

Ten desperacki krok najlepiej świadczy o emocjach, jakie wzbudzili polscy desperados u gospodarzy. Przecież Szwecja to sztandarowy kraj światowej tolerancji! Przynajmniej oficjalnie. Na widocznych miejscach pojawiły się kartki z napisami „Nie obsługujemy Polaków”. No cóż? Coś takiego mogło niektórym kojarzyć się z pamiętnymi „Nur fuer Deutsche” albo – „Psom i Murzynom wstęp wzbroniony”. Niestety, kilkudziesięciu obywateli kraju pretendującego jeszcze wtedy do członkostwa w Unii Europejskiej zasłużyło sobie w stu procentach na tę lokalną dyskryminację.

Jak na ironię losu, jagodziarzom przyszła w sukurs policja, która zarywała białe noce, aby tylko śledzić poczynania niechcianych gości, którzy w każdej chwili – jak mogło się wydawać – byli w stanie zadeptać miasteczko. Policjanci stanowczo sprzeciwili się rewolucyjnej inicjatywie sprzedawców. Jednak nie mieli dla odmiany żadnych zastrzeżeń, gdy w punkcie skupu jagód zawisł prowizoryczny apel: „Polacy! Prosimy o zostawianie w porządku szwedzkich lasów. Nie rzucajcie tam puszek po konserwach! Nie śmiećcie! Bądźcie kulturalni jak inni ludzie!”

Apel miał charakter ekologiczny, a zarazem odwoływał się do poczucia estetyki u ludzi, którzy mieli zasadnicze braki w tej dziedzinie. A zbieracze jagód demonstrowali coraz większą pomysłowość w uprzykrzaniu życia turystom. Na ogół mieszkali w namiotach, ale gdy zrobiło się chłodniej, okupowali kampingowe świetlice, które były przeznaczone do zupełnie innych celów. Gdy już nie dało się kraść w sklepach, bo sprzedawcy zaangażowali swoje rodziny do pilnowania mienia, zbieracze okradali samochody.

Szczytowym osiągnięciem stała się kradzież barana, zabicie go i podzielenie się mięsem między sobą. Jakby tego było mało, demolowali prysznice i toalety na kampingu.

          

* * *

Najazd wandali w roku 1997 zakończył się jednak ich porażką. Policja z Junsele wezwała posiłki. Kilkunastu chuliganów wylądowało w więzieniu, a wielu innych deportowano. Jeszcze inni zostali zmuszeni do zapłacenia grzywny.

W dziewięćdziesiątym ósmym było spokojniej, ale również nie tak, jakby sobie życzyli mieszkańcy Junsele. W kilku przypadkach znowu skorzystano z posiłków policyjnych z innych miejscowości.

A szwedzko-polska para organizująca te dziwne spektakle wyznaczyła naiwnym spotkanie już nie w Junsele, ale w Mora, gdzie nie ma jagód.

Jnspektor Janne Eriksson deklaruje dzisiaj, czyli jeszcze przed sezonem na jagody, gotowość przyjazdu do Warszawy i szczegółowego zrelacjonowania wydarzeń, które za sprawą naszych rodaków rozegrały się w spokojnym miasteczku. Gotów był również ostrzec chuliganów, że w tym roku tolerancja policji będzie równa zeru.

– Chciałbym poinformować na koniec – dodaje pojednawczo – że wcale nie mam zamiaru nadawać wydarzeniom jakiegoś ogólnego wymiaru. Większość Polaków odwiedzających nasz kraj to ludzie bardzo mili. Szkoda tylko, że chuligani psują opinię wszystkim.

W tym miejscu muszę dodać, że wśród zbieraczy jagód byli również Estończycy, Rosjanie, Litwini, a nawet Tajowie. Jak na złość, nikt nie zgłaszał wobec nich pretensji. Geroje wywodzili się z naszych! 

A zarobki na jagodach tamtego lata były skromne. Deszczowa pogoda sprawiła, że w jagodzianym okręgu brakowało jagód. O względnym szczęściu mówili wszyscy ci, którzy po powrocie do kraju nie zyskali, ale i nie stracili.

 

* * * * *


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko