Beata Żuk – Bal bezsennych

0
103

Z rekomendacji Marka Jastrzębia


Nasze rekomendacje

Utwór Beaty Żuk „Bal bezsennych” wart jest przeczytania ze względu na styl. Lecz styl, to nie najważniejszy z argumentów: powiedzieć literatowi, że potrafi pisać, to jakby pochwalić zduna za umiejętność zbudowania pieca; przecież tak od jednego, jak od drugiego  wymagamy fachowości.
 

Poniższe opowiadanie podoba mi się, gdyż zawiera w sobie nielichy ładunek emocjonalny. Denerwuje, wytrąca z równowagi, przede wszystkim zaś jego autorka porusza nurtujący ją temat bez natrętnego moralizatorstwa, w sposób klarowny, stonowany, a przez to tak mocno działający na wyobraźnię, że czytelnik zmuszony jest do zatrzymania się i zastanowienia nad sobą i swoim dotychczasowym życiem (wielką sztuką jest mówienie powodujące w czytelniku dreszcze).
 

Rzec można, że w tym utworze potrzebne jest uzupełnienie, kropka nad i, suplement do nieistniejącej treści, popchnięcie akcji w stronę jakiejś konkluzji, doprowadzenie do konkretnego wniosku. Nie jest to jednak możliwe, gdyż domagając się umieszczenia niedwuznacznie negatywnej lub pozytywnej puenty, mylimy się. Mylimy się, bo puent jest tyle, ilu czytelników. Bo każdy z nich dysponuje swoimi doświadczeniami, które podpowiadają mu własne rozwiązanie.
 

Dlatego zdarzają się teksty celowo fragmentaryczne, bazujące na niedopowiedzeniu, pozostawiające adresatowi wybór: pełnią w nich komplementarną rolę aktywnego współtwórcy dalszego ciągu. Świadoma rezygnacja z puenty jest tu więc atutem, zaletą, a nie wadą tej miniatury, bo nic tak nie pobudza refleksji i nic tak nie wstrząsa czytelnikiem, jak niedosyt: domysł podkreśla, dobitnie akcentuje to, co ukryte.

Marek Jastrząb



Beata Żuk


Bal bezsennych


Jerzy GłuszekSięgam po kopertę, leżącą na stoliku, obok lampki, która rzuca łagodny cień na jasny blat i kawałek poduszki z wzorem żółtych tulipanów. Obracam ją w dłoni, niezdecydowanie, jak list od dawnego znajomego, który może przynieść garść wspomnień. Dobrych lub złych, w tym cała zagadka. Ale powód mojej zwłoki jest inny. Doskonale wiem, co zawiera koperta: kartkę z grzecznymi, lecz zdecydowanymi słowami prośby o natychmiastowe uiszczenie zaległości i czerwony blankiet z wydrukowaną kwotą. Wysoką, zdecydowanie za wysoką. Odkładam kopertę. Jutro zamknę ją w dolnej szufladzie kuchennej szafki, razem z innymi. One pewnie też są pełne takich próśb.


Przytulam twarz do pachnącej lawendą poduszki, podciągam kołdrę na ramiona. Otula mnie ciepło, które powinno zwabić sen, ale wiem, że on nie nadejdzie. Zastąpią go krótkie, niespokojne drzemki, z których mózg wraca do rzeczywistości z prędkością pocisku, każe otworzyć oczy i spojrzeć wprost w jej twarz, bez tej magicznej chwili półsnu, z łagodnością wprowadzającą w nowy dzień.


Którego nie chcę doświadczać.


I choćbym zaniosła się na ten powrót krzykiem strachu lub rozpaczy, nie poczuję na ramieniu kojącego dotyku bliskiej osoby.

Jestem samotna.


Mężczyźni, których ciała i włosy rankiem naznaczał delikatny zapach lawendy, gościli w moim łóżku na chwilę, jak ptaki przysiadające o zmroku na balustradzie balkonu. Znikali, nie pozostawiając we mnie żalu ani smutku. Rozumiałam ich. Żaden nie wytrzymałby konkurencji z kochankiem, który zabierał mnie do miast rozbrzmiewających obcą mową, czasem na inne kontynenty, i stawiał w blasku świateł, sprawiając, że byłam szczęśliwa.


Dla niego do upadłego ćwiczyłam pas de chat, chaînes, attitude croisée, grand assemblé i walczyłam o doskonałość ruchu, by czarować go idealnym, tanecznym enchaînement. Moim uwielbianym kochankiem był taniec, a ja byłam baletnicą.


Z jego objęć wracałam samotnie do zapachu lawendy i nie pragnęłam niczego więcej.


Tak też było tego wrześniowego popołudnia, w chwili, gdy rozpędzona ciężarówka zatańczyła na drodze, odrzucając wśród piruetów moje auto na pobocze.
 

Obudziłam się w jasnej, bezosobowej sali szpitalnej, a lekarz pozbawionym emocji tonem wyjaśnił mi, że jestem sparaliżowana od pasa w dół, zaś rodzaj urazu kręgosłupa w zasadzie wyklucza, że kiedykolwiek będę chodzić.
 

Pragnęłam jednak wierzyć, że „w zasadzie” nie oznacza ”nigdy”, więc czas po wyjściu ze szpitala stał się pasmem rehabilitacji, wędrówek po specjalistach, niezliczonych badań i poszukiwania cudotwórcy, który przywróci moim nogom sprawność. Kilka razy zatliła się we mnie nadzieja, którą gasił ponowny bezlitosny wyrok.
 

W końcu zabrakło mi pieniędzy, by kupić kolejną.
 

Zostałam sama, z obolałą duszą, bo kochanek odszedł do innych dziewcząt. Tych, o wdzięcznych ruchach gazeli.
 

Trwałam. W bezlitosnej ciszy, gdzieś, w głębi siebie, obojętna na ludzi i życie, które mnie już nie dotyczyło. Nie miałam nikogo, nie miałam niczego. Nawet pracy, bo kto zatrudni kaleką baletnicę, która nie umie niczego, prócz rysowania w powietrzu idealnych linii? Żyłam, a raczej wegetowałam z renty, niewystarczającej na więcej niż przetrwanie.
 

W akcie desperacji poszłam do Ośrodka Pomocy Społecznej. Urzędniczka wręczyła mi formularze i monotonnym tonem wyrecytowała instrukcje. Omijała mnie wzrokiem, jak stare biurko, które ktoś na chwilę wstawił do pokoju, ale zaraz go nie będzie, więc nie zasługuje na większą uwagę, niż pełne niechęci prześlizgiwanie się po zniszczonym blacie. Byłam taką zawalidrogą, zbędnym elementem rzeczywistości, ale świadczenie dostałam.
 

W wysokości równej mojemu poczuciu własnej wartości.
 

Trwałam dalej. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę, do czasu, gdy ból takiej egzystencji stał się nie do zniesienia. Pewnego ranka pozamykałam dokładnie okna i otworzyłam gaz. Nie interesowało mnie, że stwarzam zagrożenie dla innych. Oni też się mną nie przejmowali.
 

Nie udało mi się odejść. Nic mi się nie udawało.
 

W szpitalu, zgodnie z modułem postępowania wobec nieudolnych samobójców, objęto mnie opieką psychiatryczną, a w końcu Katarzyna, młoda terapeutka o smukłych nogach namówiła mnie na terapię grupową, raz w tygodniu, w piątki.

Jutro jest piątek.
 

Usiądziemy, zwróceni do siebie twarzami, na których widać tylko zmęczenie i rezygnację. Przez sześćdziesiąt minut będziemy dzielić się żałosnymi kłopotami ludzi wypchniętych poza nawias społeczny, którym z zawinionych – lub nie – powodów odebrano należne im miejsce.
 

Na pytanie jak minął tydzień, pani Krystyna, dawniej kierownik dużego sklepu, dziś nieudacznik, powie, że dostała kolejne pismo od komornika, który wystawił jej dom na licytację za niespłacony kredyt hipoteczny.
 

Andrzej, dla którego zabrakło miejsca w mieszkaniu, nieopatrznie zakupionym na żonę, ze smutkiem stwierdzi, że ludzie odsuwają się od niego w autobusie, gdy wchodzi do środka z całym dobytkiem upchniętym w kartonowych pudłach, ułożonych w piramidę na stelażu torby na zakupy. Unikają go, jakby cuchnął, a przecież dba o codzienną higienę na miarę możliwości. Ale zaprzyjaźniony ochroniarz z dworca, który z dobrego serca czasem zabierał ubrania Andrzeja do prania, a nawet dał mu kilka własnych, niedawno zmienił pracę na lepiej płatną, i w nowym miejscu krzywo patrzą na ich znajomość. Garnitury Andrzeja zostały w mieszkaniu żony. Zresztą, po co mu garnitury?
 

Jest jeszcze Luiza, młodziutka dziewczyna, była studentka o anielsko–demonicznej twarzy, której prawy profil naznaczony jest gruzłowatą siecią uszkodzonej tkanki, po tym, jak nieuważna współlokatorka niechcący wylała nań wrzątek. Luizę najbardziej bolą nachalne, zaciekawione spojrzenia ludzi, którzy chcą z mapy oszpeceń wyczytać ich historię. Dziewczyna siedzi na garnuszku matki emerytki, bo nikt nie chce jej zatrudnić. Próbowała nawet żebrać, ale nie wiedziała, że rewiry żebracze są dawno podzielone, wiec ją przegonili.
 

Mamy różne drogi, które nas, niedoszłych samobójców, przywiodły do pokoju terapeutycznego, ale w jednym jesteśmy zgodni – oni, ci normalni, patrzą na nas jak na robactwo, które pleni się bez potrzeby, karaluchy bądź szczury, które wypełzają ze swoich kryjówek i znienacka pojawiają się na rogach eleganckich ulic, w sklepach, tramwajach, metrze, wszędzie tam, gdzie zdrowe społeczeństwo oczekuje komfortowej inscenizacji, podkreślającej uznanie dla ich obecności w głównym nurcie życia.
 

Zapełniamy przestrzeń nie dla nas przeznaczoną i tylko nie mają pomysłu, co z nami zrobić. Najlepiej wysłać w kosmos, żebyśmy spalili się na proch w silnym wyrzucie masy koronalnej słońca, albo dla odmiany, zamarzli jak te nieszczęsne gekony z nieudanego eksperymentu kosmicznego.
 

Chociaż może wcale byśmy nie zginęli?
 

Może gdzieś tam, w nieskończonej przestrzeni, dobry Bóg umieścił kawałek innego świata, w którym moglibyśmy zacząć wszystko od początku i gdzie mogłabym znów zawirować w idealnym chaînes?


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko