Krystyna HABRAT
POWIEW WIOSNY
W naszym parku już w ostatnich dniach lutego zabielały przebiśnieg. A więc już wiosna? Zwisają z gałęzi drzew frędzle bazi, podśpiewują sikorki. Jedna kiedyś tak zawzięcie kąpała się na podmokłej łączce, że leciały w górę fontanny wody.
Naprawdę więc wiosna. Z nią, jak zawsze, nowe nadzieje. Tylko świat wkoło szczerzy kły. Wojny, zagrożenia. Tyle śmierci i cierpień ludzi. Jak tu cieszyć się wiosną?
A w niedzielę rano znowu było biało. Padał wielkimi płatami śnieg. Otulał każdą gałązkę. Okrywał ziemię. Na początku zimy taki widok zachwyca, a pod koniec nie. I zima, niczym złośliwa starucha, która czuje, że nie jest już lubiana, zaczyna dokuczać. To powieje chłodem, to sypnie śniegiem, pomrozi, roztopi w odwilży, chlupnie błockiem. Zasłoni niebo płachtą chmur, to oczaruje słońcem. Sprawdza się porzekadło, że w marcu, jak w garncu. Lepiej schować się w domowym zaciszu. Najlepiej zatonąć w dobrej książce.
Zatonąć w książce?
Najłatwiejsze było to w czasach szkolnych. Tylko nie wtedy, gdy trzeba było rozwiązywać zadania i uczyć się niekoniecznie lubianych przedmiotów, jak fizyka. Moi nauczyciele zawsze dużo nam zadawali. Nawet na niedziele i święta. Ale w wakacje czy ferie były dni, gdy można schować się gdzieś z książką i zapomnieć o bożym świecie. Mnie najbardziej pasował do tego dzień. lub dwa zaraz po świętach, kiedy nie trzeba było pomagać mamie w gotowaniu, bo dużo przysmaków zostało, a na naukę był jeszcze czas. Odkładanie nauki na później, bywało niebezpieczne, ale tym bardziej miłe było nierozsądne zapomnienie o podręcznikach i rozkoszne zaczytanie się w lekturze. Koniecznie w takiej, gdzie z zapartym tchem śledzi się, co dalej. Ciarki przechodzą, gdy coś złego grozi bohaterowi, bo to płeć męska miewała więcej przygód. Albo płacze się razem z bohaterką, gdy tą zawiedzie serce i nadaremnie się łudzi, czeka…
Powróciły do mnie takie emocje, gdy w ostatnich tygodniach, wróciłam do kochanej książki dzieciństwa: „Dzieci kapitana Granta”. W życiu dorosłym rzadko zdarza się taki czas, by nie odrywały od lektury obowiązki. Najpierw trudno znaleźć wolną chwilę, bo ciągle jest coś pilnego do zrobienia, trzeba nakarmić dzieci, kąpać, zrobić obiad, posprzątać… Nawet na urlopie moment zaczytania przerywało wezwanie na kolejny posiłek, na spacer, plażę, wycieczkę, lody…
Kiedy jednak trafi się na dogodny dzień i dobrą powieść, z jakąż rozkoszą wchodzi się w świat przedstawiony przez autora. I tym razem, po latach, wciągnęła mnie lektura czytana jeszcze w szkole podstawowej, gdzie pod wodzą lorda Glenarvana poszukują kapitana Granta, którego statek rozbił się w niewiadomym miejscu. Wiadomość o tym znaleziono w butelce. W brzuchu złowionej ryby. Z uszkodzonych przez wodę dokumentów można było się tylko dowiedzieć, że trzej rozbitkowie są gdzieś na półkuli południowej przy 37 równoleżniku. Wyprawa zebrana z malowniczych i trochę przypadkowych postaci przemierzała więc jachtem lorda morza i oceany, by dalej pieszo pokonywać Patagonię w Ameryce południowej, potem Australię i wreszcie Nową Zelandię. Zawsze wzdłuż wskazanego równoleżnika. Przeżywają przy tym mnóstwo przygód, to kondor porwie chłopca – syna kapitana Granta, to ledwo się uratują z powodzi, trafią w ręce podstępnych złoczyńców, a wreszcie ludożerców, ale zawsze wychodzą z opresji cało. Mrożące krew wydarzenia łagodzi humorystyczna postać profesora Paganela, bo ten oryginał przez swe roztargnienie popełnia mnóstwo zabawnych pomyłek, które posuwają wartką akcję, a jego godna podziwu znajomość geografii ułatwia poruszanie się po obcych krainach. Czytelnika jego wiedza zachwyca. I niestety tylko jeden Paganel poniósł w tej wyprawie pewien uszczerbek, co jest też zabawne.
Nie będę tego opowiadać, bo książkę tę pewnie wszyscy znają, więc tylko wspomnę, że tym razem skupiłam się na trzecim tomie, kiedy poszukiwacze trafili na Nową Zelandię i tam w ręce groźnych ludożerców. Tę część najbardziej lubiłam. Zachwycała mnie swą niesamowitością. Kiedy ja czytałam po raz pierwszy, miałam zaraz za oknem las szarych sosen i nieduże, białe bloki wzdłuż geometrycznie wytyczonych ulic Stalowej Woli. Wszelka więc odmienność, egzotyka szczególnie mnie poruszała. Dlatego pamiętam z tego tomu każdy szczegół, o czym teraz się przekonałam. Mimo to czytałam teraz cały dzień do późna w nocy z zapartym tchem. I nazajutrz. I znowu. Najpierw od początku, potem tu i tam, wreszcie dokładnie tom trzeci.
Wtedy przyszło mi do głowy, że wielkie dzieła, te Szekspira, Dostojewskiego czy Prousta są nam potrzebne do wielkich przeżyć duchowych. One wznoszą nas na wyżyny człowieczeństwa. Przyczyniają się do rozwoju cywilizacji. Pozwalają na najwyższe wzruszenia i doznania intelektualne. Ale pozycje określane jako drugorzędne, jak powieści Juliusza Verne’a, dostarczają może więcej emocji. Pozwalają oderwać się bez reszty od wszelkich bólów tego świata. Wejść w świat inny. Stać się na te godziny czytania kimś innym. Zaznać tego wszystkiego, czego w życiu się nie zdoła… Być w przeszłości i przyszłości. Poznawać, przeżywać emocje. Wzbogacać swe życie. Zaraz, o któro-rzędne utwory tu chodzi? Ja od podobnych podziałów jestem daleka. Chodzi o całą literaturę piękną.
Jakże współczuję ludziom, którzy nie czują potrzeby zagłębiania się w książce, wybierając inne formy spędzania wolnego czasu. Ich życie jest uboższe. I chyba smutniejsze.
Niedawno odebrałam list od młodej adeptki pióra, gdzie dziękowała mi, że mój komentarz z zachętą, przywrócił jej chęć do pisania. Odpowiedziałam, że nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie, ale czemu nie spróbować, by tak wzbogacić sobie życie. Pisząc! Tak zachęcona dziewczyna od razu sypnęła kolejnymi tekstami, które zasługują na uwagę.
Tylko u mnie nadal jak to zimą bywa, idzie jak po grudzie. No, pisanie. Nawet niniejszego felietonu. A kilka wcześniejszych już zarzuciłam. Skasowałam jednym kliknięciem. Kiedyś nieudane kartki mięło się i rzucało do kosza. Teraz wystarczy kliknąć. Dopadła mnie nierzadka alergia na pisanie, taki piórowstręt. Bo, po co pisać? Na co to i komu? Kto zechce to czytać?
Kilka dni temu znalazłam podpowiedź w angielskim filmie, gdzie akcja dzieje się może 100 lat temu gdzieś na prowincji. Tytuł filmu: ”Lark Rise to Candleford”. I tam stara koronczarka martwi się, że jej ręczne robótki wychodzą już z mody, bo zalewa rynek fabrycznie robiona tandeta. Ale nadal poświęca się robieniu koronek i tłumaczy: „Kiedy byłam mała, wiedziałam, po co to robię. Teraz już nie wiem, ale urzeka mnie uroda tego zajęcia.”
Chyba coś podobnego można powiedzieć o pisaniu. Nie wiadomo po co się pisze, ale jakże to piękne zajęcie!
A przy okazji, we wspomnianym wyżej filmie prości ludzie z angielskiej prowincji sprzed stu laty wyglądają o wiele ciekawiej niż pokazuje się to na naszych filmach. Są kulturalni, dbają o zasady i formy, wyglądają estetycznie. Co ciekawsze, organizują u siebie konkurs na wiersz i większość mieszkańców, a szczególnie panie, dokładają wysiłków, by napisać jakiś utwór. Wykazują się przy tym oczytaniem, znajomością starożytności i mitologii oraz biegłością w rymowaniu. Tu i ówdzie miga w czyichś rękach tomik poezji. Raz niestety z niepotrzebnym listem miłosnym. Czemu typy prowincjonalne z naszych filmów bywają tępe i prostackie? To uproszczenie. Może tak się to widzi z wyżyn stolicy? A może ludzie się tak zmieniają? Na gorsze?
Ale ja znam kulturalną prowincję! Choćby tam, gdzie mieszkałam pośród sosen, o czym wspominam na początku. I w starszym od tego, galicyjskim mieście, gdzie muzeum lamp naftowych , skały „Prządki” i grobowiec zakochanych – Oświęcimów. I jeszcze: w uzdrowisku na południu kraju, gdzie jest w parku tężnia solankowa i pomnik Świętego Mikołaja nieopodal dworca. I nie tylko tam żyją kulturalni ludzie. A nazwy wspomnianych miejscowości do odgadnięcia. Przysyłać, proszę, do mnie poprzez: Pisarze.pl.
Puenty już nie powinnam wygłaszać. Jednak nie oprę się, by nie powiedzieć: jak to dobrze dużo lubić. I czytanie. I pisanie. By jak najwięcej mieć chwil życia w zachwycie.
Krystyna Habrat
7.3.2015r.