Zdzisław Antolski
DZIENNIK CHOROBY
Przepisałem teraz z internetowej Wikipedii: „Choroba dwubiegunowa jest dla chorego niezwykle wyniszczająca, często uniemożliwia kontynuację pracy, utrzymania znaczących relacji. Bardzo często towarzyszy jej nadużywanie alkoholu”.
Ma ona jedną cechę, która czyni ją tak bardzo przykrą dla cierpiącego, a o której milczą podręczniki psychiatrii. Tę mianowicie, że po pierwsze niszczy w człowieku wolę. Jest się wydanym na pastwę swoich zmiennych emocji. W dodatku wydaje się, że te emocje są jakby narzucone, tak naprawdę nie są moje własne. Człowiek czuje się jak żeglarz w chybotliwej łódeczce pozbawionej wszelkich sterów i przyrządów nawigacyjnych na wzburzonym morzu. W takim stanie łatwo się poddać, zdać na łaskę pigułek, papierosów, alkoholu, narkotyków… czegokolwiek.
* * *
Udawałem, że żyję. Wszystko we mnie było wymyślone, sztuczne, wymarzone. Mnie nie było. Nie miałem czegoś takiego, co zwano charakterem, usposobieniem, czy w nowszych czasach osobowością.
Byłem jednostką chorobową. Niczego nie chciałem oprócz ucieczki od ludzi i od siebie. Nie miałem swojego Ja. Wtedy wymyślałem swoje Ja sztuczne. Psychoanalitycy mówią o „Ja doskonałym”. Faktycznie, to sztuczne Ja ma cechy doskonałości. Chcemy być tacy, jakich sobie wymarzyliśmy.
Zaczynamy wierzyć, że to jest nasze prawdziwe Ja. Jednak w konfrontacji z rzeczywistością, z innymi ludźmi widzimy, że nie zachowujemy się jak nasze Ja doskonałe. Jesteśmy sobą zawiedzeni.
W przystępie rozpaczy napisałem: – Ja jestem moim największym rozczarowaniem. Ale to nie była prawda. Byłem rozczarowany, że moje Ja doskonałe nie istnieje. Składam się z uczuć: lęków, przygnębienia, rozpaczy, czyli mojej choroby. A w kontaktach z innymi jestem nieporadny, niezręczny, wypadam głupio.
Obraz siebie. jakim chciałbym być został umieszczony w niewłaściwym ciele. A więc miałbym zrezygnować z siebie takiego, jakim chciałbym być, i pozostać niewolnikiem tego kalekiego, groteskowego tworu jaki został mi dany?
Tego zewnętrznego i słabego wstydzę się i go nienawidzę. Nie mam dla niego litości. Nie ma większej nienawiści, niż nienawiść do samego siebie.
* * *
Właściwie to nie miałem wobec życia żadnych wymagań. Chciałem tylko, żeby życie dało mi spokój. Niestety, jak wiadomo życie nikogo nie pozostawi w spokoju, a zwłaszcza tych, którzy tego pragną.
Za obojętność wobec życia płacimy najwyższą cenę – utratę życia duchowego.
Definicja człowieka: ten, który nie może pogodzić się z własną podłością, brzydotą, kalectwem. Moje ciało, poprzez swoje ułomności, słabości i choroby, codziennie wprowadzało mnie w nastrój frustracji. Nerwica oddzielała mnie od ludzi jak gruba szyba.
* * *
W nic nie mogłem się zaangażować autentycznie, do końca. Byłem outsiderem własnego losu.
Odrzucałem swoją słabość, swoje kalectwo, czyli siebie samego. Byłem swoim największym wrogiem. Ale taka postawa mści się życiową inercją, niechęcią do działania. Moje życie jest grą, pozorem. Dlatego inni tak łatwo nim manipulują.
Neurotyk nie jest, bo nie może być, dobrym aktorem. Gra z przymusu, a nie dla przyjemności. Dlaczego wobec tego neurotyk nie popełnia samobójstwa? Żyje, żeby się mścić na innych? Raczej na sobie, tylko na sobie.
* * *
Całe życie „w służbie nerwicy”? To oczywiście ironia. Bo tak naprawdę to była nieustanna heroiczna walka. Ciągle musiałem pokonywać głos we mnie, który mówił: „Twoje życie nie ma sensu, jesteś gorszy od innych, głupszy, skazany na klęskę, jesteś tchórzem, bezwartościowym człowiekiem, może nawet człowiekiem nie jesteś, bo jesteś inny. Nikt cię nigdy nie pokocha, zasługujesz tylko na kpinę, szyderstwo i upokorzenie. Więc nie staraj się niczego zrobić, bo każde twoje działanie przyniesie ci tylko cierpienie i klęskę”.
* * *
Podstawą, fundamentem mojej osobowości był lęk. Zapyta ktoś prostolinijnie, ale czego lub kogo się bałeś? Odpowiedź jest banalnie prosta: bałem się wszystkich i wszystkiego. Strachem zabarwione były nawet domy stojące wzdłuż ulicy czy krajobraz. A kiedy byłem sam, bałem się sam siebie, a właściwie swojego lęku, który we mnie bezustannie siedział i zatruwał mi każdą chwilę.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nigdy nie żyłem. Wszystko co robiłem, było sposobem uniknięcia lęku, strachu i upokorzenia.
Czy można wziąć odpowiedzialność za życie, które było bezustanną ucieczką? Wszystko co robiłem było działaniem w afekcie, w panicznym strachu. Czy może mnie to usprawiedliwić? Jaki sąd może wydać wyrok uniewinniający? Tylko mój własny.
* * *
Ja jestem moim lękiem?
Jeśli wyrzeknę się mojego lęku, wyrzeknę się siebie. Stracę całą swoją przeszłość, jedyne, co posiadam?
Czy tak naprawdę nie dlatego skrycie chciałem być lepszy od innych, żeby bezkarnie z ludzi szydzić i drwić? We mnie było pragnienie wyśmiewania się i pogardzania słabszym. W myśl teorii reinkarnacji musiałem odcierpieć swoje przewiny. Wszak szydziłem potem sam z siebie, szydził ten facet z poprzedniego wcielania. Kryzys wieku dojrzewania polegał na rozejściu się ducha i materii, które w dzieciństwie stanowiły jedność. Nagle zacząłem dostrzegać, że ludzie oceniają mnie na podstawie cech, na które nie miałem wpływu: wyglądu zewnętrznego, urody, sprawności fizycznej. Czułem się we władzy obcych sił, zawstydzony i winny bez przyczyny. Dziecka nie trzeba uczyć życia „tu i teraz”. Dopiero z wiekiem tracimy tę umiejętność. Nigdy nie chciałem być dorosłym. Tylko dzieci mają poczucie sensu istnienia. Tylko w dzieciństwie czujemy, co to jest prawdziwe szczęście i… rozpacz.
Zazwyczaj ludzie za wszelką cenę chcą nam narzucić rolę jaką mamy dla nich odegrać. Tylko nieliczni narzucają otoczeniu s w o j ą rolę. Między ludźmi nie ma miejsca na autentyczność. Teatr jest naszym przeznaczeniem.
* * *
Najgorszy rodzaj obcości, to obcość we własnym (?) ciele.
Byłem sługą i niewolnikiem mojego tyrana, jakim był lęk. Nic dziwnego, że niektórzy ludzie omijali mnie i zwracali się wprost do mego pana.
Wydawało mi się, że jestem szalony i mimo to zachowuję zdrowy rozsądek. Ta sytuacja była bardzo męcząca.
* * *
Moja nieśmiałość, lęk i rezygnacja z życia z czego się wzięły? Z choroby? Czy może były samoistną chorobą?
Nosiłem w sobie poczucie wielkiego ciężaru nieszczęścia i nie znajdowałem nikogo, komu mógłbym się z niego zwierzyć, aby poczuć ulgę. Nawet Bóg nie wydawał mi się odpowiednią osobą dla mojej szczerości. Dlatego czułem się kosmicznie samotny i osierocony.
Jak można wyznaczyć sobie cel i zadania życiowe, jeśli przez kilka godzin dziennie trzeba przekonywać siebie o bezsensie samobójstwa?
* * *
Prawie wszystkie moje nieszczęścia brały się stąd, że w myśleniu, w rozmowie z sobą samym byłem nieszczery, zakłamany, Usprawiedliwiałem się za wszelką cenę, najczęściej kosztem prawdy. Albo myślałem jak ktoś inny (brak szczerości), wczuwałem się w kogoś, kogo grałem, albo użalałem się nad sobą, albo prezentowałem postawę roszczeniową (dlaczego ja tego nie mam? Dlaczego inni to mają a ja nie?).
* * *
Nienawidziłem towarzystwa, bo tylko w samotności byłem tym, kim chciałbym być. Niepowodzenie, klęskę trzeba umieć przyjąć świadomie i pogodnie. Z uśmiechem. To wielka sztuka. Ja tego nie potrafiłem. Być szczęśliwym pomimo.
Żyć p o m i m o… nieszczęść, braku nadziei. Życie bez wiary i nadziei, z obowiązku. Takie życie po jakimś czasie prowadzi do złości, nienawiści, beznadziei. Bo to prawda, że człowiek jest stworzony do szczęścia. Ale kiedy go nie znajduje – staje się straszny. Niepowodzenie, klęskę, kalectwo trzeba umieć przyjąć świadomie i pogodnie. Z uśmiechem. To wielka sztuka, której Ja nie posiadłem.
* * *
Wewnętrzny cenzor to mój najbardziej zawzięty wróg, który sączy swój jad bez przerwy. Jak się go pozbyć, uwolnić od niego, uciszyć choćby na chwilę? Można spróbować alkoholu, wtedy staje się nawet przyjacielski i mówi, że nie jestem taki zły, mam pewne zalety, bawi się ze mną, tańczy, snuje wspaniałe plany, które wydają się bliskie realizacji, ale potem, na kacu, jest podwójnie złośliwy. (Zresztą już w trakcie picia słyszę jego wiarołomny szepty, że to tylko żart, zabawa). Potem odwołuje wszystkie obietnice i czuję tylko straszliwy ból w okolicach żołądka. Bo on tam siedzi – strach, ból, lęk.
Cenzor głupieje na chwilę, kiedy ktoś mnie chwali lub zdobędę jakąś nagrodę. Ale szybko przychodzi do siebie i twierdzi, że moje sukcesy są nic niewarte, przypadkowe, za miesiąc nikt nie będzie o nich pamiętał, nigdy już nie powtórzę swoich wyników, będę się tylko staczał w osamotnieniu i zapomnieniu, wzgardzony i poniżony ostatecznie.
* * *
Budziłem się rano z uczuciem wielkiego apokaliptycznego strachu. Jakby tkwiło we mnie jakieś obce ciało lub pasożyt, który wydzielał toksyny lęku. Ten strach nie miał uzasadnienia – ale był! Nie siedział w mojej głowie, jak mi to wmawiali terapeuci, on umiejscowił się w moim brzuchu. Odczuwam silny skurcz żołądka, który jakby wywoływał pesymistyczne myśli. Wszystko to dzieje się na płaszczyźnie fizjologii a nie psychologii. A przynajmniej fizjologia jest pierwsza. Myślę o tym, co mam dziś do zrobienia, ale przecież najpierw muszę jakoś zneutralizować ten strach, który powoduje, że drżą mi ręce i nogi, a myśli uciekają.
* * *
Cała moja energia skierowana jest na walkę ze strachem. Nerwica jest jak nowotwór, który zżera człowieka od środka. Jak sęp, który codziennie szarpał Prometeuszowi wątrobę, a ona znów się odradzała. Tak i ja odradzam się tylko po to, żeby dopadał mnie sęp strachu, rozgoryczenia, żalu i niespełnienia i szarpał mi wątrobę.
* * *
Moje życie toczyło się w ciągłym poczuciu zagrożenia, niebezpieczeństwa. W każdej chwili spodziewałem się ataku ze strony innych ludzi. Najbardziej bałem się własnej reakcji na ich obraźliwe słowa, bo spodziewałem się jakiegoś nieszczęścia, nie wiem jakiego. Wtedy we mnie działo się coś niedobrego. Ogarniał mnie jakiś bezwład, zniechęcenie. Apatia wymieszana z żalem i gniewem. To nie była złość, chęć odwetu, ani uczucie porażki, bo chyba w głębi ducha uważałem, że na to zasługuję, na najgorsze wyzwiska, sam sobie dołożyłbym jeszcze mocniej.
* * *
Gdybym się rozdwoił i stanął z boku, też bym z siebie szydził, kpił, drwił, wyśmiewał. Ale jednocześnie złoszcząc się na siebie za swój okropny wygląd i tak samo słabe wnętrze, za własne niedołęstwo odczuwałem wobec agresorów wściekłość i chętnie bym im, gdybym tylko mógł, nakopał. I ta mieszanka złości na nich i na siebie dawała najgorsze na świecie uczucie bezsilnej wściekłości, które przeradza się w apatię, depresję, cynizm i chęć pójścia na wódkę.
* * *
W środku byłem bardzo miękki. Miałem tam jakąś galaretowatą, przelewającą się plazmę, zamiast duszy i charakteru.
* * *
Mówiąc najprościej, neurotyk dochodzi do wniosku, że jest nienormalny: głupszy lub gorszy od innych. Dlatego nie może w życiu funkcjonować na tych samych zasadach, co inni. Musi na życie znaleźć jakiś sposób. Ten sposób to jest właśnie nerwica.
* * *
Moja matka każdy dzień zaczynała od przypomnienia sobie odpowiedzi na dwa pytania: – O co się martwię? i – Czego się boję? Codziennie aktualizowała swoją listę, poszerzała ją i pogłębiała. Przy czym lista jej zmartwień i lęków nigdy się nie zmniejszała. Podświadomie przyswajałem sobie ten zwyczaj, choć wszystko we mnie się buntowało wobec takiego czarnowidztwa. Każdy, kto mamę próbował w jakiś sposób pocieszyć, spotykał się z jej niespodziewaną agresją, jakby powiedział coś bardzo niestosownego
Jak może wyglądać kraj po nieustającej wojnie domowej? Jak może wyglądać człowiek, w którym nieustannie toczą się wewnętrzne wojny?
* * *
Wróg siedzi w środku, w obrębie murów, a nie poza nimi. I usiłuje dowodzić nami z ukrycia. Nie możemy mu na to pozwolić.
* * *
Po przeczytaniu „Don Kichota” w wieku kilkunastu lat nie mogłem przyjść do siebie. Zobaczyłem w nagłym olśnieniu, że to co dla mnie jest ukochane i święte, dla innych może być przedmiotem szyderstw i kpin. Zobaczyłem, że każdy żyje w więzieniu własnych wyobrażeń o świecie i innych ludziach. I czasami ulega złudzeniom.
* * *
Nie jest ważne czy kobieta jest mądra, wrażliwa, wierna, a nawet czy jest piękna czy brzydka. Ważne jest, jakiego człowieka robi ze mnie. Moje zakochanie się w XY obnażyło przede mną ogrom mojej nerwicy. Wykazało mi moją „gorszość”. Nie byłem jej godzien we własnych oczach, we własnej opinii. Obnażyło przede mną samym moją słabość charakteru i uświadomiło mi słabość fizyczną. Wiedziałem, że muszę przegrać ze sobą, z nią i ze światem, i ta myśl była zbyt bolesna, wolałem uciec przed kobietą i przed sobą samym takim, jakim byłem naprawdę. Wolałem żyć złudzeniami. Strach zwyciężył. Uważałem, że znajomość ze mną przynosi jej ujmę. A przecież kochałem ją tylko za to, że zwróciła na mnie uwagę. Same sprzeczności.
* * *
Miłość powinna mnie zmienić i doprowadzić do tej upragnionej dorosłości. Ale czułem, że to jest złudne pragnienie. Nie potrafiłem nawet nawiązać jakiegokolwiek kontaktu słownego, tak byłem sparaliżowany strachem, obawą odrzucenia. A jednocześnie nie chciałem być taki i żyłem wyobrażeniami o sobie. Grzeszyłem „kłamstwem” wobec siebie na swój własny temat. I ciągle miałem nadzieję, że cudownie się odmienię. Kiedy XY zaczęła mi okazywać ostentacyjną już obojętność – pojąłem, że nie mam nadziei na zmianę siebie.
* * *
Odwieczne złudzenia zakochanych, że drugi człowiek będzie tak samo myślał, odczuwał i miał takie same gusta. W dodatku będzie podzielał nasze idiosynkrazje i z wyrozumiałością odnosił się do naszych wad i złych przyzwyczajeń. A potem oburzenie i gniew, że jest inaczej, że chce nas zmienić i ulepszyć, a więc jego miłość nie jest bezwarunkowa. A jeśli nie bezwarunkowa, to może nie ma jej wcale?
* * *
Dziewczyny, które mi się podobały budziły we mnie uczucie lęku i wrogości, a jeśli któraś zwracała na mnie swoją uwagę, wywoływała paniczny strach, przygnębienie i chęć samobójstwa. Powodem tych dziwnych uczuć było głębokie przeświadczenie, iż nie jestem ich godzien i przy bliższej znajomości czeka mnie odrzucenie, szyderstwo i upokorzenie. Jednocześnie tliła się we mnie nadzieja, że może mimo wszystko tym razem któraś pokocha mnie naprawdę?
* * *
XY dając mi odczuć, że można mnie pokochać (może to było tylko moje złudzenie) postawiła mnie w głupiej sytuacji. Do tej chwili sądziłem, że nikt nie może mnie kochać. Musiałem zrewidować moją postawę outsidera, aby stać się jej godnym. Według mnie jej miłość była „na wyrost”. Musiałbym więc swoim postępowaniem i myśleniem codziennie zdawać przed nią (a właściwie przed sobą) egzamin. Na dłuższą metę było to ponad ludzkie siły. Czułem się do tej miłości „wywołany”. To wyraz jej oczu, kiedy patrzyła na mnie. Czy można się pomylić? Zapewne tak. Byłaby to największa i najbardziej tragiczna, a może najbardziej błogosławiona, pomyłka w moim życiu?
* * *
Może psychoanalitycy zajęli by się „przypadkiem Petrarki” czy może „syndromem Petrarki”, mianowicie zakochaniem się, obsesją tylko na podstawie wzroku kobiety. Byłem w takiej niewoli i wiem jakie to jest bolesne. Na czym to polega? Czy wzrokiem można coś wyrazić, czy tylko nieszczęśliwie zakochany roi sobie różne sygnały, jakich w rzeczywistości nie ma? Co to za choroba, jak ona działa? Czy są jakieś predyspozycje charakterologiczne, aby na to zachorować?
* * *
Czemu się nie modliłem? Bo miałem do Boga żal. Nie chciałem dziękować za ból i nieszczęście. Nie chciałem brać winy na siebie. Bóg potrafi człowiekowi wybaczyć niemal wszystko oprócz jednego: chęci człowieka dorównania Bogu. Mam pytanie: co jest złego w ludzkim pragnieniu bycia Bogiem? Najbardziej przykre w wierze chrześcijańskiej jest dla mnie przekonanie, że człowiek nie zasługuje na dialog z Bogiem. Może się tylko modlić leżąc plackiem, twarzą do ziemi. To nie jest pozycja zachęcająca do dialogu.
* * *
Wiedziałem, że nigdy nie będę dla niej taki doskonały, jakim chciałbym być, dlatego musiałem zrezygnować, wcześniej zanim ona się mną rozczaruje i mnie odtrąci. Ale może ona wcale nie chciała, żebym był doskonały, może chciała przyjaźnić się ze mną takim, jakim jestem. A ja (właściwie jedno z moich ja, to fałszywie dumne) brutalnie ją odtrąciło, podczas kiedy drugie rozpaczliwie ją kochało. Tak naprawdę odtrąciłem siebie.
W każdym razie ta „miłość” to był tylko, jak teraz się mówi „mój problem”. A nawet więcej ona jest nadal „moim problemem”. X. dając mi odczuć, że można mnie pokochać, postawiła mnie w głupiej sytuacji. Do tej chwili sądziłem, że nikt nie może mnie kochać. Musiałem zrewidować moją postawę outsidera, aby stać się jej godnym. Według mnie jej miłość była „na wyrost”. Musiałbym więc swoim postępowaniem i myśleniem codziennie zdawać przed nią (a właściwie przed sobą) egzamin. Na dłuższą metę było to ponad moje siły.
* * *
Zauważyłem, iż sam sobie przeszkadzam w osiągnięciu sukcesu, szczęścia, spokoju i satysfakcji. Wcześniej tego nie widziałem, bo nie mogłem na siebie spojrzeć z dystansu. Pani psychoterapeutka mówiła mi, że byłem tak bardzo zakompleksiony, iż zakochałbym się w każdej dziewczynie, gdyby okazała mi trochę uczucia. Ileż razy zastanawiałem się, dlaczego zakochałem się w XY? Dlaczego jej oczy, włosy, głos, sylwetka stały się dla mnie tak ważne, wręcz nieodzowne dla życia?
* * *
Reklama