Z lotu Marka Jastrzębia – Krytyk

0
126

Z lotu Marka Jastrzębia




Krytyk



jastrzab-marekBlablak udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że minimalizując liczbę przecinków, pytajników i zaprzeczników do maksimum, zaoszczędza się niejedną cysternę cennej substancji i dzięki tak poczynionym cięciom w temacie farba, wydać można o te trywialne parę książek ponad normę.


Wprowadził do krytyki nie tylko interpunkcyjną analizę Iliady i zajął się wszechstronnością używalnictwa jej znaków przestankowych, ale poszedł za ciosem i dokonał rozbioru wszystkich utworów literatury wybitniackiej: nie szczędząc sił i środków, zajął się klasyfikowaniem arcydzieł pod kątem interpunkcyjnego sabotażu. Stwierdził mianowicie, że nawias stosowany z nieczęsta, podnosi walory smakowe utworu, a używany bez opamiętania, wywołuje ciężką obstrukcję.


Choć nie miał pod ręką księgi Don Kichote, zauważył, że na jej 557 stronie (dwa centymetry w lewo od słowa rycerz) znajduje się niefunkcjonalny przecinek, i obliczył, że ilość zawartego w nim tuszu o deficytowej barwie, pomnożona przez dotychczasowy nakład dzieła, pozwoliłaby wydać jeszcze jeden tomik z poetyckim potencjałem w circa trzech egzemplarzach.


Nadmienić się godzi, że jego pionierskie prace przyniosły spory wsad w rozważania o wielokropku pochodzenia bezpańskiego. Dokonał on między innymi spostrzeżenia, iż zamiast wysłużonych trzech, z powodzeniem wystarczą dwie kropki, a mając nieskrępowane dojścia do bibliograficznych lochów, podjął się chałupniczej mordęgi polegającej na wyświetleniu roli Wielkich Liter w tekstach pisanych przez Małych Kawalarzy z Eutanazji Środkowej.


W tej chwili Blablak jest w trakcie zażywania środków domóżdżających i dlatego zrezygnował z prowadzenia dalszych rewolucyjnych badań nad interpunkcją, lecz  jako renesansowy człowiek po technikum literackim przerzucił swe zainteresowania w stronę krytyki. Z upodobaniem więc zajmuje się opiniowaniem utworów pisanych współcześnie. Jest recenzentem, rzeczoznawcą, naczelnym ekspertem od mniemań twórcy, głównie zaś tłumaczem jego intencji. Lubi się wypowiadać na tematy, o których nie ma pojęcia, a że uważa się za nieomylnego, kocha klarować czytelnikom, co autor miał na myśli; według niego czytelnik jest prymityw, ciemna masa, nie ma własnego zdania i należy go bez przerwy oświecać.


Eremita


W epoce, gdy ludzie byli szczęśliwi bez sondaży, za siedmioma górami, ośmioma morzami oraz jednym pobojowiskiem, wśród nieprzebytej kniei, z daleka od mieszkalnych sadyb, znajdowało się wysypisko dla niezguł, a w jego mrocznym mroku żył był sobie pewien pustelnik.


Pustelnik, jak głoszą wołowe przekazy, jest to szaraczek parający się samotnością, osobnik widywany z nieczęsta, lichy w sobie i okrutnie płochliwy. Wywodzi się z rodu wybitnie znajdkowatego, z dynastii Swawolnych Doliniarzy, ze szczepu onegdaj wędrownych, a teraz osiadłych patafianów.


W jego żyłach – oprócz serwatki – krążyła złodziejska krew, a że był flegmatycznej urody, na jego obliczu malował się kompromisowy,  ironicznie wszechwiedzący wyraz zblazowanej aprobaty człowieka, któremu zwisa i któremu już nie chce się wiedzieć, po czemu łokieć, który skończył z żywiołowością, z wyczuwaniem i odnoszeniem się, który ma gdzieś i potąd wszelkie nieustabilizowane, z każdej strony poprawne dywagacje, więc zaordynował sobie  stateczny tryb życia. Przestał bywać na widoku, w zasięgu czyjegoś podniecenia; zerwał z przemieszczaniem się po swoim rozdrażnieniu i byciem traktowanym jak przysłowiowa menda.


Blisko spokrewniony z chodaczkową arystokracją sprawującą rządy, w niechlubnej przeszłości zadawał się ze zbrojną bandą zbulwersowanych leserów trudniących się wylewaniem gnojowicy na projektowane autostrady, zajętych pyskowaniem na niby,  zadzieraniem nosa, biciem się w cudze piersi, stawianiem na swoim i uczciwym łotrzykowaniem po gościńcach.


Wyrósłszy z nieposkromionej zarozumiałości, zrejterował z hucznego istnienia; zaszył się na bezludziu i od tej pory był nazywany „władcą jednoosobowego państwa absolutnego”, ponieważ zajmował się substancjami lotnymi, figielkowatymi i bardzo nadpobudliwymi o nazwie absolut.


Nie zdradzę tajemnicy gdy powiem, że zanim został eremitą, zaliczył wiele przygód. Jak każdy  duchowy kombajnista, dygnitarz od urodzenia nawykły do zasiadania i odbierania hołdów, dzieciństwo spędził w  kuwecie dla VIP-ów. 


Odkąd porzucił politykę, zamknął się w sobie, odseparował się od przeżywania lipnych problemów i począł prowadzić się PO NOWEMU; wiódł życie wymuskane ciszą, prawie subtelne i niemal kontemplacyjne. Odkrył, że ma w sobie smykałkę do wrażliwości, jął więc odżywiać się dobrym słowem, przebywać pośród flakoników i pachnideł, jednym słowem, przepadał być szlachetnym w trakcie zdejmowania majtek.


Zmiana nastroju: Pan cieć


Bohater serialu “Dom”, Ryszard Popiołek, nie dożył naszych świetlanych czasów. Niestety, gdyż jego powiedzenie „koniec świata”, miałoby teraz nowy sens. Tak jak jego powiedzenie, że “mogą zmieniać się systemy, a brama być musi”.


Zastąpił go Obywatel Anioł, kukiełka skonstruowana z mydła, wazeliny i właściwie zaadresowanych ukłonów, a Złota 25 przebrała się za kurnik Alternatywy 4.


Pan Ryszard, zwolennik logicznej oceny rzeczywistości dziwił się, jak wiele jego prawd schodzi na psy. Warszawski dozorca, lokalny miłośnik zdrowego rozsądku, czuł się wszędzie obco i nigdzie nie był na swoim miejscu. Począwszy od miasta, w którym przed wojną czuł się sobą, a  skończywszy na tym, które przekształciło się we własną parodię, w zakłamany autentyzm.


Anachroniczny, ideologicznie przestarzały, nie potrafił zrzucić dawnej skóry.


Do życia powracały niedobitki ocalałych, rodowitych mieszkańców domów kiedyś, a ruin teraz. Pociągami, pieszo, drabiniastymi limuzynami gnały matki z pędrakami, z tobołami najpotrzebniejszego dobytku, maszerowali ojcowie, synowie i córki szukając na bramach obwieszczeń skierowanych do siebie: “tu jestem”, “tu czekam”.


Wesoły, pogodny, optymista nauczony, że nie ma takiej opresji, takiego nieszczęścia, które by go powaliło, rozłożyło, wpędziło w niemoc, bezradność i depresję, przekonany, że cała ta nowa Polska jest zjawiskiem przejściowym, istniejącym chwilowo zaledwie, bo nie ma w niej stalowych wartości, niezłomnych prawd, bo rozleci się jak puch, trwał na posterunku, obserwował demagogiczną codzienność, z ironicznym, dosadnym komentarzem patrzył, jak obok rodowitych warszawiaków zlatuje się człowiecza szarańcza, ludzie pochodzenia napływowego, warkliwe, czerwone karły gotowe dzielić się cudzym, margines przefarbowany na narodową większość, gramolili się na szczyty i wierzchołki świecznikowej władzy.


Pan Ryszard nie dożył obecnych zmian i już na szczęście nie widzi, jak horda jego samozwańczych wnuków, pociotków i nienażartych kleszczy, obsiadła biura i uplasowała się w strategicznych gabinetach z telefonami. Nie zdążył zobaczyć, jak leżakują w nich nadal, tyle że nie są już czerwonymi, ale karłami różowymi, jak bez końca naprawiają, reformują i polepszają, bez przerwy pochylają się nad cudzym losem i nadal .


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko