Andrzej Wołosewicz – Obuchem między oczy

0
265

Andrzej Wołosewicz



Obuchem między oczy – rzecz nie o poezji

 


 Jan Dobkowski            Jakbym dostał obuchem między oczy. Piszę o tym ku przestrodze nas wszystkich piszących na dowolny temat. A przestroga dotyczy naszego widzenia spraw świata, które to widzenie dość łatwo, niemalże odruchowo, obiektywizyjemy. Staje się ono wtedy nie naszym widzeniem, lecz stanem rzeczy, nabiera więc mocy, którą powalamy na kolana (przynajmniej we własnym mniemaniu), tych wszystkich subiektywizujących, błądzących  (ale już nie nas, my teraz obiektywni!).

            Krzysztof Rutkowski w książce „Przeciw (w) literaturze. Esej o „poezji czynnej” Mirona Białoszewskiego i Edwarda Stachury” (Bygdoszcz 1987), książce chropowatej, najeżonej nazwiskami, terminami, odwołaniami niczym największa rafa koralowa świata, książce trudnej ale mądrej, pisał o czymś, co mnie zupełnie (wtedy) zaskoczyło i wybiło z utartych odbiorów i przyzwyczajeń: „Oto przykład: zarówno robotnik pracujący w fabryce jak i minister przemysłu maszynowego muszą opanować wspólny zasób prostych gatunków mowy, który pozwala im na swobodne komunikowanie się we wspólnej im społecznej przestrzeni komunikacji. Co więcej, muszą również opanować pewien wspólny zakres gatunków złożonych. Tu paralelizm się kończy i rozpoczyna przewaga dyrektora, który ma instytucjonalnie zagwarantowany dostęp do innych, półoficjalnych, oficjalnych, politycznych, naukowych i innych gatunków mowy oraz instytucjonalnie zagwarantowane prawo wyzyskiwania tych gatunków. Przewaga dyrektora nie polega więc tylko na różnicy stopnia wykształcenia zawodowego ani nawet na różnicy w hierarchii społecznej, lecz na opanowaniu niedostępnych robotnikowi gatunków mowy z prawem ich użytkowania.”[1] To, co mnie uderzyło (a znam całą książkę, a nie tylko przytoczony fragment) to głębokie podziały wewnątrz zdawałoby się jednolitej, jednorodnej a przynajmniej tak budowanej struktury „sprawiedliwości i równości społecznej” więc też demokratycznej językowo. Tymczasem Rutkowski dowodzi, że rozmawiamy „niekompatybilnymi”, różnymi językami, językami dla siebie obcymi. Veni, vidi… i nici! I to był pierwszy raz, gdy tak mocno odczułem tytułowe uderzenie obuchem. Minąłem od mojej lektury Rutkowskiego prawie 30 lat i dostałem obuchem między oczy po raz drugi. A było to tak.

            Dzieciaki, które uczę, po dwóch tygodniach bębnienia w mediach nie wiedziały nic o Charlie Hebdo. Rozumiecie coś z tego? Mają po kilkanaście lat (szkoła ponadgimnazjalna), są oblatani w internecie, mają swoich kochających rodziców, którzy też przecież jakoś percypują świat. Oczywiście nikt nikomu nie każe siedzieć z nosem w mediach. Sam sobie staram się ich nie przedawkowywać, ale zacząłem się zastanawiać, czym żyją ich domy. Wiem przecież, że nie poezją, filharmonią czy teatrem, tylko mediami i sportem (to ostatnie pochwalam). Tym bardziej nie rozumiem, jak można być tak wyizolowanym z otaczającej rzeczywistości? Dzieciaki które uczę znają najnowszą piosenkę Dody, trasę koncertową Bibera czy jakiegoś innego rapera, znają marki i fasony najmodniejszych ubrań, smartfonów czy gier komputerowych, ale Charlie Hebdo ich ominął! Dla mnie to jest problem nie dlatego, że jest obowiązek pasjonowania się takimi sprawami, tylko dlatego, że uświadomiło mi to jak łatwo dochodzi do tego, że żyjemy w światach równoległych. Globalna wioska okazała się ułudą. I choć nigdy w nią nie wierzyłem, bom ze wsi, więc wiem na czy „wioskowatość” polega (zaraz o tym powiem), to nie podejrzewałem (i nie przewidywałem) aż takiej atomizacji, aż tak precyzyjnej realizacji monadologii Leibniza. Globalna wioska od początku była kłamstwem, wygodną ułudą podnoszącą jeden jedyny jej aspekt – bliskość. Teraz też, dzięki technice i mediom, „wszędzie blisko” i w tym sensie jesteśmy rzeczywiście „obok siebie”, prawie jak w wiosce. Ale od pewnego czasu wiemy, że prawie robi różnicę, bo bliskość naszego współbycia nie generuje tego, co generowała wioska – więzi. Prosty przykład: sąsiad reagował na dzieci, jeśli źle się bawiły lub coś psociły niezależnie, czy w grupie były jego dzieci czy nie. A skarcony małolat nie skarżył się w domu, bo by dostał drugi raz za to samo. Te więzi miały moc i sankcję, wychowywały. Teraz zwracanie uwagi „obcemu” dziecku zdarza się bardzo rzadko, a gdy jest z rodzicem, to niesie ze sobą ryzyko, że się zostanie obrzuconym stekiem słownych pomyj.

            I teraz się zastanawiam, my tu pomstujemy, podsumowujemy CAŁE ZŁO, ale jak praktycznie możemy mu się przeciwstawić?  Odrzucam argument – pewnie się narażę – wałkowany na portalu po wielokroć, argument typu, że padają księgarnie, więc czytelnictwo  też. Mylimy tu skutek z przyczyną, stawiamy wóz przed koniem. Związek z kurczącym się ewidentnie rynkiem książki (i czasopism, właśnie padają moje Migotania po ostatnich decyzjach ministerstwa i jeśli nic nie da odwołanie, to faktycznie padną) a czytelnictwem jest dokładnie odwrotny. Jak nie czytamy, to nikt nie ma interesu, by zaspokoić…. zamierające potrzeby i na tym zarobić. Tak jak zarobiono na mnie – bo zawsze wolę zaczynać przykłady od siebie – gdy wolałem ubierać się w supermarkecie kupując „chińszczyznę” niż w zbyt drogich dla mnie Domach Centrum. Wracając do książek. Sam wychowałem się w czasach i miejscach gdzie dostęp do książki był znacznie bardziej utrudniony niż dziś (nawet przy padających księgarniach), a i czytać się nauczyłem (zdarzało mi się czytać i odrabiać lekcje przy lampie naftowej, bo „przerwy w dostawie prądu”, szczególnie zimą, nie należały do rzadkości)  i samo czytanie weszło mi w krew.

Mój znajomy, Jacek Geisler, wypowiedział ostatnio myśl, która bardzo mi przypadła do gustu, tę mianowicie, że KULTURA jest zbiorem doskonale podzielnym, czyli jeśli czytam, słucham, oglądam, nie uszczupla to możliwości innych ludzi w przeciwieństwie do jedzenia: piwa, które podczas tej rozmowy wypiliśmy, nie wypije już nikt inny nigdy i nigdzie – książki i płyty, o których rozmawialiśmy i którymi się wymieniamy może przeczytać i wysłuchać każdy i zawsze, jeśli tylko naprawdę będzie chciał. I niektórzy to zrobią kiedy nas już dawno nie będzie, jak my sięgamy po Iliadę czy Biblię. Zatem KULTURA jest nieskończenie podzielna, nie jest tylko podzielna – to podstawa matematyki na poziomie klasy pierwszej – przez ZERO, więc jeśli ktoś jest takim ZEREM, to rzeczywiście w niej nie uczestniczy. Ale, i to druga moja mocna teza, ZEREM dziś to już zostaje się na własne życzenie. Jeśli ktoś potrafi proces edukacji, ten podstawowy objęty ustawowym obowiązkiem szkolnym, przejść jak nietknięta dziewica, czyli czysty i nieskażony (a, niestety, i tu działa zasada, że dla chcącego nic trudnego), jeśli więc potrafi nie zarazić się chłonnością na kulturę, to święty Boże nie pomoże. Rzeczywistość polityczna, społeczna, kulturowa, szkolna, rodzinna, towarzyska, finansowa zgrzyta, ale proszę mi nie wmawiać, że jak ktoś bardzo chce, to nie może czytać, pisać, oglądać, słuchać, bywać, patrzeć, odwiedzać, przekazywać, dzielić się radością z przeczytanego, obejrzanego, wysłuchanego, spierać się o to wszystko z innymi.

            Jacek, o którym już wspominałem, ukuł też bardzo ładny termin: dostatnie ubóstwo.[2] Zasado Pareto (20/80 – zwana też „zasadą kluczowych nielicznych i błahych licznych”) uczy nas, że 20% ubrania nosimy przez 80% czasu (innymi słowy z pozostałych 80% korzystamy jedynie przez 20% naszego czasu), że 20% pracowników wytwarza 80% dochodu itd., tak w wypadku Jacka zasada ta podpowiada, że 20% naszej aktywności wystarczy do zaspokojenia 80% naszych potrzeb. Ilekroć więc mówię, że ważniejsza jest pełna połowa szklanki, to myślę o tych 20%, które przekładają się na 80% skuteczności, a oponentów zajmujących się pustą połową szklanki postrzegam jako zajmujących się „licznymi błahymi”, czyli owymi 80%.

            Jak piszą niektórzy – mając rację – świat jest wielce skomplikowany i dlatego – o czym piszą już znacznie rzadziej lub wcale – powiązania między jego elementami są wielorakie, wielowątkowe, wpływy zróżnicowane, co nie daje nam łatwego komfortu prowadzenia rozumowań: jeżeli p to q, bo jest wiele p wpływających na jedno q i które np. z dziesięciu p i w jakim stopniu wpływa na q? Odpowiedź wymaga dociekliwości i badań a nie stwierdzenia, że wpływa. Dlatego nie lubię obwiniania Tuska (Kaczyńskiego, Gomółki – proszę wybrać zależnie od opcji politycznej) o to, że Jaś nie czyta. Oczywiście odpowiadają, wiem, wiem, wcale ich nie rozgrzeszam z odpowiedzialności strukturalnej, bo to oni, ci wszyscy po kolei rządzący i ustawiający się po władzę na kolejne lata odpowiadają i odpowiadać będą za myślenie systemowe i długodystansowe działanie, a właściwie za brak jednego i drugiego, za zaniechania i polityczny koniunkturalizm, którego horyzont sięga ledwie do kolejnych wyborów. Chcieliśmy demokracji, to mamy i możemy ich jedynie zmienić w wyniku dopuszczalnych demokratycznie procedur (wyborów, referendów), naciskać przy pomocy dopuszczalnych w demokracji form (strajki). To są formy w miarę skuteczne.

Inne, łącznie z druzgocącą krytyką władzy wszelkiej na łamach wszelkich należą do działalności NIESKUTECZNEJ, więc naiwnej. Dlatego za nią nie przepadam uważając za stratę energii, którą można lepiej spożytkować. Jak choćby pomagając Jackowi (co kilkakroć uczyniłem) opublikować jego teksty. Dlatego – wracam do Jasia – bardziej obwiniam za to, że nie czyta jego rodziców. Dopiero jeśli rodzic mi powie: zrezygnowałem z używek (piwa, papierosów), zaciskam pasa (jedząc chlebek bez masełka) a mimo to nie mogę zaoszczędzić na książkę dla Jasia, wtedy bym się zastanawiał i rozszerzał krąg i odpowiedzialnych i krąg pomocowy. Mechanizm, że władza, jakakolwiek władza, odpowiada za kraj nie ma niestety  prostego przełożenia na odpowiedzialność tej władzy za to, że konkretny Jas nie czyta. Po drodze od władzy do Jasia jest tyle elementów i mechanizmów i przekładni, które albo marnują ludzką energię i pieniądze, albo są w stanie osiągnąć efekt synergii. Diabeł tkwi w szczegółach. W Warszawie też padają księgarnie, kilka lat temu padła na MDM-ie. Lokal był przymierzany bodaj na kolejną knajpę, ale… minęły ze dwa lata pustostanu i ZNOWU JEST KSIĘGARNIA! O czym donoszę z niekłamaną satysfakcją.

Uogólnienia, wszelkie uogólnienia są mylące. Kradzież jest kradzieżą, wiem, ale jeśli chcecie mi powiedzieć, że Ten wyżej na Sądzie Ostatecznym nie odróżni kradnącego z głodu od kradnącego dla zysku, to znaczy żeście stracili wiarę. Wierzmy i… też odróżniajmy. Dlatego, mimo że ostatnio dostałem tym obuchem już po raz wtóry, nadal utrzymuję, że warto skupiać się na „kluczowych nielicznych” 20%. I to jest ta różnica przy której obstaję. Amen.



[1] Krzysztof Rutkowski, Przeciw (w) literaturze”, Pomorze Bydgoszcz 1987, s. 42.

[2] Ukuł na podstawie samego siebie. Jacek czyta, pisze, słucha dobrej muzyki, ale nie ma internetu, telewizora, przeżywa – jeśli idzie o jedzenie – za 100 zł (słownie; STO) miesięcznie (bo kosztów mieszkania nie ponosi, pilnuje go komuś w zamian za pomieszkiwanie). Czyta swój niebotyczny księgozbiór (czasami coś z niego sprzeda) i korzysta z bibliotek. Nie jest na pewno wzorcem, jeśli idzie o sposób życia, ale podaję jego przykład jako skrajny: jeśli chce się uczestniczyć w kulturze, to da się, a nawet da się z niej uczynić sedno swej egzystencji nawet kosztem pewnej wegetatywności pozostałych funkcji życiowych. 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko