Zenona Macużanka
Stanisław Zieliński uwodził żartem i rzetelnością
Stanisław Zieliński, autor znanych „Wycieczek balonem”, rozpoczął ich publikację na łamach „Nowych Książek” od 1958 roku. Obliczyłam wstępnie, że w tym czasie, przez mniej więcej dwadzieścia pięć lat ogłosił rocznie przynajmniej dwadzieścia felietonów, mających przeciętnie objętość około czterech stronic. Daje to w sumie ponad tysiąca stron. Jak wielkiej na to potrzeba pracy, wie tylko ktoś, kto zmierzył się z pustą kartką, którą trzeba zapełnić tekstem mającym sens, i co szczególnie ważne, w terminie przewidzianym. Powstało w sumie sześć pokaźnych tomów. „Czytelnik”, doceniając rangę i urodę pióra Zielińskiego, wydał cztery tomy jego gawęd, po jednym tomie krakowskie WL oraz Iskry.
Do dziś jeszcze mam w oczach postać Stanisława Zielińskiego, jak wczesnym przedpołudniem wchodził do redakcji, przynosząc kolejny felieton. Stercząca czupryna, lekki wąsik i uśmieszek, mina z zasady lekko przekorna. Choć miał jednocześnie w sobie coś wojskowego, to może szczupłość sylwetki, lekkość kroku. Coś co przywodziło na myśl oficerski sznyt. Lubił witać się jakimś wesołym mruknięciem. Uwielbiał też dowcipy (mówione, lub jeszcze lepiej pisane) zatrącające o sferę spraw męsko-damskich, oczywiście erotycznych. Wiadomo, że jak wojsko to kawały. Ale te były wysublimowane, podpisywane najczęściej np. „dyskretny miłośnik” lub „erotoman rencista”. Podobnymi wpisami chętnie obdarzał redaktorki, zwłaszcza te, które przyczyniały się do jakości wydanych książek. Na informacji szóstego tomu „Wycieczek balonem” wymienił wszystkie panie o imieniu Maria, które brały udział w pracach redakcyjnych, widząc w tym jakiś uśmiech losu. Lubił kobiety, z wzajemnością.
Przypomnieć więc trzeba, że przed wojną studiował nauki prawnicze na UW. Wraz z końcem września 1939 trafił do stalagu jako jeniec wojenny, następnie pełnił służbę oficerską w II korpusie we Włoszech, kolejno w Niemczech w Polskiej Misji Wojskowej, by wrócić do Warszawy w 1947 roku. Tu od razu zaczął współpracę z łódzką „Kuźnicą” a potem z „Nowymi Książkami”. Tak więc to prawie dziesięć lat życia Stanie się ten okres tematem wielu opowiadań Zielińskiego, które zdobyły uznanie czytelników i znawców literatury. Jego pisarską specjalnością stał się niewielki utwór z wartką fabułą, lapidarnym dialogiem, z dobrą pointą. Tę pisarską czynność upodobał sobie Stanisław Zieliński, i w tym kierunku rozpoczął swoje wyprawy, które trwały tyle lat. Warto się temu przyjrzeć.
Póki co należy przypomnieć, że pisarz zmierzył się z obszerniejszą formą prozy czyli powieścią polityczną zakrojoną na trylogię (taki wariant lubiła polska literatura): tom pierwszy to „Ostatnie ognie” w 1951 roku i drugi „Jeszcze Polska” w 1953 roku. Trzeci tom już nie ukazał się, lecz oba tytuły otrzymały nagrody, pierwsza państwową, druga ministerstwa kultury. Przełom październikowy dokonał też przełomu w sztuce pisarskiej Zielińskiego. Porzucił on ambicje wielkiej powieści politycznej i uznał, że jego domeną stanie się to, co faktycznie było jego specjalnością: opowiadanie, szkic, żart literacki. Przyznać trzeba, że język, własny styl, ogromne poczucie humoru i wyczucie niuansów miał Zieliński od początku swej drogi pisarskiej i cieszył się z tej racji przychylnością krytyki i znawców. Jego opowiadania nasycone były realiami tamtych lat, wojennymi zdarzeniami i przeżyciami. Swoistą krainą, w której dominują militaria i obyczaj wojskowy. Żart realistyczny, wywodzący się z codzienności, który nieoczekiwanie nabierał rozpędu i odrealniony szybował wysoko w rejony fantazji. Jego opowiadania coraz wyraźniej dzieliły się na sferę obyczajową i psychologiczną, i na drugi nurt zmierzający ku grotesce, który krytycy sytuowali później w pobliżu twórczości Sławomira Mrożka.
Pisarz w odpowiedzi na przełom październikowy zareagował powrotem do swych pierwszych poszukiwań zapoczątkowanych w tomie „Dno miski”. I już nigdy od nich nie odszedł. To była jego własna droga rozliczeń, kiedy w literaturze zapanowała era rozrachunku z błędami i wypaczeniami w polityce kulturalnej. Na epokę ekspiacji odpowiedział żartem i dowcipem. Nie zapomniał o wojnie, obozie jenieckim, o żołnierskiej poniewierce, lecz powrócił do tamtych dni, ale już inaczej: realia tamtego okresu zanurzał często w sytuacjach nieprawdopodobnych, nasycał groteską i zderzał z absurdem. Kolejne tomy wydane po październiku to tytuły, których samo brzmienie wywołuje uśmiech: „Statek zezowatych” 1959, „Hulki Babulki” 1961, „Kosmate nogi” 1962.
„Czasami chwile znaczą więcej od całego życia” oznajmił Zieliński w swej książce „Kiełbie we łbie” ukazującej lata szkolne i dojrzewanie autora do matury. Pierwszy z nurtów, czyli realistyczny, można dokładnie prześledzić na przykładzie opowiadania „Admirał”. Otóż obserwujemy w nim, wraz z narratorem, sytuację, w której pies znalazł się na sporej krze sunącej po Wiśle. Widzą to na brzegu ludzie i towarzyszą zwierzakowi w jego próbach uratowania skóry. Ruszają na pomoc wielkie siły, straż pożarna, policja, karetki pogotowia itd. Wypływają spore łodzie, które jednak muszą ustąpić pod naporem kry. Za nimi podążył holownik a wkrótce ścigacze. Towarzyszyły tym wszystkim poczynaniom człowieka zbiorowe okrzyki bólu i radości, kiedy pies umykał niebezpieczeństwa i groza chwil ciszy, kiedy tracono nadzieję. Ciszę przerwał komunikat, admirał wyraził zgodę na uruchomienie kanonierki i monitora. Ma być rozlana oliwa dla uspokojenia fal a potem rzucona sieć na ratunek psa. Akcja się udała i pies został uratowany oraz przedstawiony kapitanowi statku. Ogólna radość okolicznych mieszkańców została utrwalona na taśmach filmowców. Pies dostał talerz zupy. I na tym sprawa się zakończyła. Nikt ze zgromadzonych nie chciał, czy też nie mógł zaopiekować się Rudym. Za chwilę pojawił się hycel. Pies zdołał mu uciec, machnął psią łapą na ludzi, wątpiąc w ich odpowiedzialność. Sąsiad narratora, szczególnie czuły na krzywdę zwierząt, uznał, że trzeba utworzyć Towarzystwo Opieki nad psami. Próba powołania stowarzyszenia zajęła sąsiadowi wiele czasu, urząd miejski mitrężył. Wrażliwy człowiek jakoś wkrótce zniknął, a wraz z nim myśl o opiece nad zwierzętami. Na puste miejsce po sąsiedzie niedługo przybył ktoś nieznany. Czy to nie była chwila, która starczy za wiele? Czy za tym nie stoi coś groźnego? Czyż nie jest to metafora mówiąca dużo o człowieku i o społeczności? Autor rysuje te zjawiska, wszystko dostrzega, nie ujdzie jego uwagi żaden gest ani słowo uczestników tego zdarzenia. Jest pisarzem dociekliwym, bystrym, i z niepokojem patrzącym na bieg wypadków Nie jest jednak gadułą, nie nudzi czytelnika natrętnym komentarzem!
Kiedy czasem wracam pamięcią do tego opowiadania napisanego w 1958 roku, błąka się refleksja, chyba pocieszycielska, że kilka lat temu na Wybrzeżu zdarzyła się w rzeczywistości podobna sytuacja, z tym że uratowany kundel znalazł opiekuna, właściciela łodzi, który go zaadoptował i stał się dla niego prawdziwym przyjacielem. Może jednak my stajemy się nieco lepsi w życiu, niż nasz obraz w literaturze.…
Zgoła odmienna jest atmosfera opowiadania „Wujek z nieba”. Tu absurd goni niedorzeczność, ale całość jest prześmieszna. Gość odwiedzający ciocię z okazji jej imienin, z wynikłej sytuacji zostaje lekarzem, który leczy ludzi przy pomocy sztucznego zeza. Zestaw pomysłów autora o nieprzebranej wyobraźni. Horyzont podejmowanych tematów czy występujących postaci jest różnorodny i ogromnie bogaty. Draśnięty na honorze generał nie może darować dawnej przegranej, i próbuje pokonać, na szczęście jedynie podczas manewrów, dawnego zwycięzcę. Koledzy obozowi stosują dawne zasady hierarchii wojskowej, nie zważając na ubóstwo realiów baraków oflagu, co wyraża się w podziale według centymetrów oficerskiego stołu. Dawni koledzy szkolni przybyli na koleżeńskie spotkanie z trudem rozpoznają się nawzajem i pocieszają się, odnajdując smak młodzieńczych lat. Rzekomy miłośnik balonów nigdy z bliska nie dotknął powłoki balonowej. Finezja dowcipów, niesłabnąca pomysłowość sytuacyjna. Żart, dowcip, a wreszcie śmieszność nieustannie towarzysząca człowiekowi, choć on sam to bardzo rzadko dostrzega. Autor jednak nawet wtedy spogląda ku swemu bohaterowi z wybaczającym uśmieszkiem. Nigdy jednak wśród natłoku żartobliwych sytuacji i ostrych dialogów, na pograniczu męskich kawałów, nie pojawia się u Zielińskiego wulgaryzm, słowo brutalne.
Opowiadania są świetnie napisane. Zawierają tonację tak charakterystyczną dla tego pisarza. Uważne przyglądanie się człowiekowi, wrażliwość na szczegół, na fakt, na ludzki odruch. Lecz na dnie utworu czai się często myśl niewypowiedziana. Jakie zło położyło na konkretnym wydarzeniu, czy szerzej losie jednostki, swą ciężką łapę? Bowiem według Henryka Berezy „osobliwe opowiadania literackie Zielińskiego wynikają z głębokich filozoficznych racji. Prawdziwi humoryści są zawsze filozofami”.
Inne jednak i zgoła bogatsze wartości i kompetencje uruchamiał pisarz w trakcie kreślenia swych „Wycieczek balonem.” W tym wypadku sięgnąć należało bowiem do świata innego autora, jego wyobrażeń i myśli. Kiedy dziś przyglądam się bliżej tekstom opublikowanym na łamach „Nowych Książek” widzę wyraźnie, jak obszerny obraz życia ogarniał Stanisław Zieliński. Spójrzmy, oto jeden z wczesnych felietonów dotyczy Wiecha i jego związku z Warszawą. Jest to postać bliska Zielińskiemu za związek z życiem potocznym i z humorem stolicy. „Cafe pod minogą”, „Spacerkiem przez Poniatowszczaka”, „Maniuś Kitajec i jego ferajna”, „Dryndą przez Warszawę” – ileż to lat towarzyszyły felietony Wiecha Warszawiakom. Zieliński nie poklepuje po plecach autora, każdy chciałby osiągnąć równą jemu popularność. Ale dobrze wie, że tę zdobywa się latami bliskością z człowiekiem i jego losem. Wiech potrafił sięgnąć do wrażliwości ludzi z dalekich peryferii Warszawy, do ich języka i mentalności. Nade wszystko do ich poczucia humoru i umiejętności wychodzenia naprzeciw trudnościom życia, biedzie. To było niezbędne, zwłaszcza w czasie tuż-powojennym, powrocie do ruin stolicy, do zimna, gruzów i braku wszystkiego. Jak wiele wtedy znaczył humor, życzliwy uśmiech i dobra rada, gdzie znaleźć nocleg, coś ciepłego na ząb itd. W tym czasie Wiech i jego felietony były popularnym poradnikiem pod tytułem „jak żyć”, nie pytano o to władzy, ona była zajęta czymś, zdawało się, ważniejszym. Szukano tej wiedzy w dowcipie Wiecha. W jego podejściu do trudności dnia. Myślę, że marzeniem Stanisława Zielińskiego było osiągnięcie bliskości i poczytności podobnej do Wiecha, ale na wyższym literackim poziomie. Pragnął zdobyć pozycję popularnego pisarza inteligencji warszawskiej. Tu jednak była duża konkurencja, a na osiągnięcie powodzenia działało wiele racji i kręgów wtajemniczenia w sztukę pisarską tamtych lat.
Spróbuję nakreślić kilka najważniejszych kręgów problemów i tematów, wokół których krążyło „balonowe” pisarstwo Zielińskiego. Pierwszy z nich to niewątpliwie wojna, okupacja, lata przełomu i powstawanie na nowo życia w Polsce powojennej. To były tematy i sprawy pierwszoplanowe dla ówczesnej literatury. Po takie książki sięgał najchętniej nasz felietonista. Znamienne, której z publikacji przyzna najwyższą rangę. Pierwsze miejsce zajmie powieść Jana Józefa Szczepańskiego pt. „Polska jesień”. Wiadomo, że rzecz dotyczy jesieni 1939 roku. To była jesień pamiętna: dorodna, jakby obojętna wobec zachodzących w kraju zdarzeń. Ten fakt odnotowała zgodnie polska literatura. Władysław Broniewski mówił w wierszu „Żołnierz polski”: :„Dudnią drogi pędzą obce wojska / a nad nimi złota jesień polska”. A Konstanty I. Gałczyński notował wręcz na bieżąco w wierszu o „Żołnierzach z Westerplatte”, jak „prosto do nieba czwórkami szli”, a ”lato było piękne tego roku”. Kontrast pomiędzy niebywałą urodą świata naturalnego, a kroczącą przez kraj klęską zniszczenia narzucał się sam. Tamten miesiąc Wrzesień stał się nazwą katastrofy w powieści Jerzego Putramenta, będącą rozrachunkiem z polityką ówczesnych elit władzy, prowadzącą prosto do przegranej. Tak rzecz się rysowała widziana w bezpośrednim doświadczeniu polskiej literatury powstającej w tamtym czasie, zarówno w latach wojny i okupacji, jak też w okresie tuż-powojennym.
Stanisław Zieliński napisze na temat „Polskiej jesieni” sprawiedliwie i z uznaniem. Przypomni, że powieść Jana J. Szczepańskiego doczekała się wydania w dziesięć lat po napisaniu, choć powstała tuż po zagarnięciu polskich ziem przez Hitlerowców, a także współdziałającą z nimi Armię Czerwoną. Zieliński powie w1962 r, że „Polska jesień” jest książką doskonałą”. Przypomnijmy lapidarnie, jak toczy się w niej opowieść o przebiegu wojennej nawałnicy, kroczącej po naszych ziemiach. A jest to spojrzenie już przefiltrowane przez kolejne wielkie dyskusje i spory dotyczące polskiej polityki w latach drugiej wojny światowej, kiedy z ruin powojennych wyłaniał się nowy świat. Polska zaraz po październiku odrzuciła balast niesprawiedliwej oceny naszego społeczeństwa i narodu, jeśli chodzi o udział w zmaganiach z hitleryzmem. Z perspektywy dziesięciu lat widać wtedy było, jak mężnie stawaliśmy nie tylko na Wybrzeżu, ale i w głębi kraju, przeciwko wyrosłej w krótkim czasie potędze militarnej Niemiec hitlerowskich. Narrator powieści, podchorąży Paweł Strążyński miał wtedy lat dwadzieścia. Wkraczał w dorosłe życie pełen szlachetnych idei, zaczerpniętych z lektur szkolnych, wchłoniętych z życia rodziny skromnych inteligentów. Los wyznaczył go na linię wojenną w batalionie artylerii, ze swym oddziałem przejdzie przez cały szlak aż do kapitulacji Polski. Jego oczyma poznamy udrękę i trud marszu najpierw ku ewentualnemu starciu na froncie wojennym a potem do chwili rozbrojenia się jego oddziałów i włączenia się we front ludzi świadomie pragnących przeciwstawić się gwałtowi zadanemu ich ojczyźnie.
Stanisław Zieliński zatytułował swój felieton o książce Szczepańskiego ”Piekło zadręczonych koni”. Obok człowieka krążył jego koń ciągnący sprzęt wojskowy po piachu, wertepach, nie raz nie dwa, bez picia i wypoczynku całymi dniami. Często był to niewielki mierzynek, konik wytrzymały i wierny swemu opiekunowi. Oddał ze zrozumieniem jego los autor „Polskiej jesieni”: trudno opędzić się przed chrzęstem rzemieni, zawodzeniem zapiaszczonych osi, chrapliwym oddechem udręczonych do ostatka koni. Chyba dla wszystkich artylerzystów wrzesień pozostał piekłem zamęczonych zaprzęgów. Książka Jana Józefa Szczepańskiego przeszła swą drogę przez mękę, ale chyba nie tylko zostanie w panteonie naszych ważnych znaków czasu. Swą skromnością i rzetelnością w oddaniu prawdy o tamtych dniach zawartej w dziejach duchowego dojrzewania podchorążego Pawła winna mieć swój zakątek w trwałej polskiej pamięci, być lekturą wstępujących pokoleń.
„Wycieczki balonem” towarzyszyły literaturze polskiej w jej kolejnych momentach otwierania się na nowe obszary rewizji i niepojęte wcześniej strefy doświadczeń. Tak było na przykład z powieścią Bohdana Czeszki pod tytułem „Tren”. To dzieje oddziału żołnierzy w końcowym już niemal etapie wojny, podążającym do otoczonego Berlina, do finału wojny. Wiadomo, że zanim ów koniec nastąpi, trzeba będzie uzupełniać obsadę czołgów i wszelkiego rodzaju wozów niezbędnych do działań. Wkroczyć na miejsce zabitych ludzi na pierwszym planie frontu. Dowódca tej grupy żołnierzy przygotowuje swych ludzi do podjęcia owych trudnych obowiązków. Praktycznie jest to posłanie zupełnie surowych i nieobeznanych z rzemiosłem wojennym, na prawie pewną śmierć. Nie na darmo Czeszko, ten pisarz tak dobitnie znający wagę i sens słowa, zatytułował swą opowieść lapidarnym słowem „tren”, wiedząc, co ono znaczy w literaturze. Zieliński skłania głowę przed Czeszką za „Tren”.
Staranność w opisie i rzetelność w ocenie stosuje Zieliński także w odniesieniu do pozycji traktujących o trudnych wiekach i okresie upadku Rzeczpospolitej, o losach żołnierza polskiego nie szczędzącego wysiłku, a gdy przyjdzie potrzeba, i krwi w walce o wolność innych, jak kiedyś się oddawało za ojczystą ziemię. Ze szczególną uwagą informuje felietonista swych czytelników o publikacjach Jerzego Łojka na temat procesów zachodzących w Rzeczpospolitej w newralgicznych momentach naszych dziejów. W ważnym omówieniu książki Łojka pt. ”Upadek Konstytucji 3 Maja” felietonista mówi o przyczynach tego upadku; za jedną z najważniejszych uważa Łojek rozbieżność pomiędzy świadomością kręgów demokratycznych w społeczeństwie polskim, a nastawieniem do nich kadr przywódczych. W tym jakże decydującą postawę Króla. Tym kręgiem spraw zajął się Jerzy Łojek, opierając się o ważne dokumenty, w swej publikacji pt. ”Rok nadziei i rok klęski 1791-1792”. Lekkie w istocie pióro Stanisława Zielińskiego sięgało wielokrotnie do trudnych polskich spraw. W felietonie „Pożytek z króla” Zieliński w pełni podziela zdanie autora. Ocenia tak wagę publikacji Jerzego Łojka: „Tym razem duch Stanisława Augusta pofatygował się z zaświatów z bezspornym pożytkiem dla żywych”. Uwielbiany przez wielu, do dziś ostatni Król Polski nie zdołał do końca swego życia oderwać się od spódnicy carycy Katarzyny, uległy jej w momentach decydujących. Jerzy Łojek nie wahał się używać w swych artykułach słów potępienia wobec działań króla w tragicznych wydarzeniach dotyczących działań oznaczających rozbiór Polski. Bliską była ta postawa naszemu felietoniście.
O felietonistyce i o opowiadaniach Stanisława Zielińskiego można by jeszcze długo przypominać i wskazywać na urodę poszczególnych tytułów. Jednak znaczące jest miejsce w jego pisarstwie dla osobliwej księgi wspomnień pod nazwą „W stronę Pysznej”. Miejsce to upodobali sobie miłośnicy Tatr, stworzyli coś w rodzaju nieformalnego klubu towarzyskiego, z tego następnie powstało zrazu prowizoryczne a z czasem także urocze schronisko. Było już gdzie przeczekać kaprysy natury, czuć bliskość gór i wiedzieć, że uda się poszusować w dół po fantastycznym i jakby do tego stworzonym terenie. Miłośnictwo Tatr, które z wielkim rozmachem dało o sobie znać wśród inteligenckich i artystycznych środowisk na początku XX wieku, miało wielu przyjaciół i ludzi oddanych. Byli to ludzie wrażliwi i utalentowani z różnych dziedzin, oczarowani urodą naszych gór i możliwością jej kontemplacji w stanie nieskażonym, w bezpośrednim obcowaniu t^ete `a t^ete z naturą. Ich liczba rosła. I to o nich pisze w swej pięknej książce Stanisław Zieliński. Nie był on wielkim zdobywcą górskich grzbietów i szczytów, nie był namiętnym wędrownikiem, ale kochał góry wiernie i z oddaniem. Dlatego zbierał wspomnienia, wydobywał potrzebne materiały, a każdy, kto choć raz przykładał rękę do powstania jakiegoś większego czy mniejszego dzieła zbiorowego, do którego trzeba zaprząc choćby małą grupkę ludzi, wie ile to wymaga trudu. Niech no każdy trochę się spóźni, poleni, odłoży „na zaś”, ile z tego zbierze się dni i miesięcy. A co do napisania już „na czysto”, to potrzebne jest jedno i to wcale sprawne pióro, aby rzecz zrodziła się udana. „W stronę Pysznej” miało w sumie sporo wydań, zaczynało od Czytelnika a potem skusiło Iskry i w końcu poznański Zysk i S-ka. Ostatnie wydanie jest bardzo udane, ma świetne ilustracje, zachęca do poznania całego wnętrza. Mówi bardzo ciepło o ludziach Tatr.
Wyrastają przed nami postacie z tamtego czasu. Jednym z pierwszych był Józef Oppenheim, który zetknąwszy się z górami, porzucił studia inżynierskie i zajął się całym kompleksem spraw związanych z narciarstwem, podróżowaniem po górach, a w konsekwencji ratownictwem wobec tych, którzy nie poradzili sobie w trudnej sytuacji. Jednym z wielkich był Mariusz Zaruski, generał, żeglarz i słynny taternik. Byli to ludzie bezinteresowni w swej pasji, zaradni, świetni organizatorzy, umiejących zadbać o tych, bez których zwiedzanie Tatr byłoby niemożliwe. Ruszali na ratunek swym zagrożonym przyjaciołom, wykazując wielki hart ducha i sprawność. W latach wojny kadra ta odegrała poważną rolę. Ciekawe spostrzeżenie na temat pasji związanej z taternictwem przekazał Bohdan Czeszko w swych „Marginałkach” mówiąc o przyjaźni, jaka połączyła Stanisława Zielińskiego ze Stanisławem Lemem: „Obydwaj ubóstwiają góry, przy czym Lem z racji młodszego wieku i lepszej kondycji miał i ma jeszcze zapewne aktywniejszy stosunek do wierchów, turni i połonin, ale wiele w tych górach razem siedzieli po wojnie. Wiem o ich obfitej korespondencji, co jest w dzisiejszych czasach unikalne, i jeśli sięgną do niej przyszli badacze, jeśli ocaleją te listy i jeśli zostaną udostępnione, będzie to nie lada uczta i nie jedno oko szeroko się otworzy, i niejedno .skwadratowieje”. Taką wiadomość przekazał nam Czeszko w 1979 roku. Stanisław Zieliński odszedł w 1995 roku, przeżywszy 78 lat.
Nie można zakończyć fragmentu przypomnień o Stanisławie Zielińskim bez przywołania jego towarzyszki życia Danuty Żmij-Zielińskiej. Danuta zmarła w lutym 2013 roku, przeżywszy bez Stanisława sporo, bo osiemnaście lat. Obojgu towarzyszyły wielkie literackie pasje. Danuta była tłumaczką z języka niemieckiego. Związana była od lat z miesięcznikiem teatralnym „Dialog”. Dokonała przekładu dramatu pisarza austriackiego Thomasa Bernharda ”Przed odejściem w stan spoczynku”, a także Petera Handkego ”Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem”. Trud translatorski Danuty został doceniony i w roku jej odejścia ukazał się tom dramatów w jej przekładzie. To rzecz wydana nakładem Instytutu Książki pod nazwą „Najlepsze z najlepszych” „Jesienny wieczór i inne dramaty”. Utrwalony został w ten sposób jej trud i talent literacki wysokiej próby.
{jcomments off}