Andrzej Wołosewicz
Dobra poezja, która przegrywa z czasem
„Scalam się i rozpadam” Jana Stanisława Kiczora czyta się miło, łatwo i przyjemnie. We mnie jednak lektura tomiku wzbudziła nostalgię i smutek z dwóch powodów. To są wiersze z ducha i frazy Lechoniowskie, więc nie są wierszami „naszego czasu”. Znalazłem ledwie w kilku miejscach rozpoznawalne uwspółcześnienie. W dziesiątym wierszu cyklu „Pieśni jątrzących’ pojawia się fraza z „dopalaczem”, którego to słowa w czasach Leśmiana czy Tuwima bym nie znalazł. Tak samo jak „fotoszopa” z wiersza „Odejście”, SMS-a z wiersza „Lamentacja” czy całego szeregu obcojęzycznych szyldów współczesnych, którymi zajmuje się Kiczor w wierszu „Fragment ulicy”. Poza tymi kilkoma wtrętami reszta to dusza, dusza, nostalgia, pejzaże uczuć, westchnienia, nadzieje i zawody miłosne – czyli wszystko co nie ma swojego czasu, bo jest w ludziach zawsze i wszędzie. Smutek mój bierze się zaś z formy, która te wiersze „przemieszcza” pół wieku wstecz lekko licząc. A jest to smutek nostalgiczny, tęsknota za formą rytmiczną, metryczną, płynną dźwięczną, rymowaną. Tu Kiczora trzeba – przeczytajcie, przeczytajcie! – pomieścić wśród mistrzów zapoznanego już rzemiosła. I stąd ten smutek, bo najlepsi nawet artyści takiego słownego rzemiosła nie są – i obawiam się, że już nie będą – na czasie. Bo czas taki, że rzemieślnicy w każdej dziedzinie przegrywają ze skutkami zmian kulturowych, cywilizacyjnych: inne potrzeby, inne sposoby ich zaspokajania, inne oczekiwania – byle było szybko i tanio. Ten proces nie omija literatury. Jeśli apeluje ona, jak wiersze Kiczora, do spojrzenia w siebie, rozejrzenia się we własnych uczuciach, prosi o namysł, to wszystko to wymaga zatrzymania się. A w swej masie i w rozpędzonym życiu nie zatrzymujemy się, pędzimy choćby do domu by… nic nie robić albo zasiąść przed telewizorem czy komputerem. To nie jest nastrój do percepcji poezji w nastroju swym zaprzeszłej.
Smutek mnie ogarnia wielki, bo Kiczor korzysta z całej skarbnicy brzmienia i dźwięczności, melodii naszej polszczyzny, a wiem, że z tym się nie przebije. Skłania mnie to do namysłu nad „formą wyczerpaną”, ale nie będę tu tych dywagacji uruchamiał. Tylko tyle, że czuję się jakbym dostał inkrustowane naczynie i miał świadomość, że z takiego już się nie pija, choć Kiczor napełnia je pięknie i miłośnie, ciepło i spokojnie. Nawet „Pieśni jątrzące” nie są tak jątrzące jakby wskazywał sam tytuł, raczej czytam je w świetle puenty z wcześniejszego wiersza „Starość”:
Co mogłem – napisałem, może mógłbym więcej;
Słyszę szept – nic nie musisz. Chłód owionął mi ręce.”
Właśnie! Nad całym tomikiem rozciąga się ewidentny posmak zdobytego doświadczenia jakim górujemy w pewnym wieku nad tymi, którzy – właśnie ze względu na wiek – tylu doświadczeń nie zebrali.
Mam dwa zastrzeżenia dotyczące struktury tomiku, które nie bardzo wiem, do kogo skierować, czy do autora, czy do autora opracowania redakcyjnego. Jedno dotyczy wiersza „łamiącego” konstrukcję całości tomiku, wiersza „Prolegomena do miłości”, który jest jedynym wierszem białym i zupełnie nie pasuje do pozostałych. Drugie zastrzeżenie dotyczy wiersza co prawda rymowanego, ale który – moim zdaniem – osłabia całość. Myślę o wierszu „Fragment ulicy”. Otóż ten skądinąd słusznie zauważony fragment ulicy nie zasługuje na wiersz, a jeśli już to pasowałby wiersz bardziej pasuje do „Szpilek” czy „Karuzeli”. Tu dla mnie trochę zgrzyta. Być może przez to w drugie części, w miejsce tak miłych memu uchu brzmień rodem z Lechonia wkradła się mniej ciekawa pospolitość ludzkich postaw i zachowań. Powiedziałbym o tych wierszach, takich jak „Się porobiło”, „Taki los” czy „Jeszcze nie czas”, to samo, co o „Fragmencie ulicy”. Mówię to z głębi doświadczeń całego tomiku: autor powinien był dać sobie po łapach, gdy mu się niektóre wiersze doń pchały! Choćby tak dobre jak – z ducha Brzechwy czy Tuwima – „Zaręczyny”. Bo jeśli nie, to trafimy na powtarzanie frazy takiej jak „pójść na całość”, którą mamy w wierszach „Jeszcze nie czas” (s.76), „Poplątania” (s.77), „Uwodzenie (s.79).
Wracam do swego smutku. Nie podzielam wyrażonego w długim i opisowym „Wstępie Andrzeja Waltera optymizmu dotyczącego wskrzeszenia wiersza rymowanego: „Podjął się on zadania trudnego. Wskrzeszenia wydawałoby się, martwej już formy wiersza rymowanego. Udowodnił nam, że zbyt wcześnie go pochowano. Łatwość i lekkość, z jaką przychodzą mu tej formy objawienia, pozwalają dopatrzeć się w niej odgórnego daru, który wielu zwie talentem.” Co do talentu Kiczora, zgoda. Natomiast wskrzeszenie martwej już formy, cóż, był taki, co wskrzeszał, ale nie dotyczyło to literatury. J jeszcze jedno zastrzeżenie. Ja u Kiczora wyczuwam, jak już o tym mówiłem, bardziej Lechonia (w tej lepszej, pierwszej połowie tomiku), Walter Staffa z Różewiczem – nie będę kruszył kopii. Natomiast przywołanie na pomoc Różewicza analizującego Staffa i przywołującego Paula Valery dla uzasadnienia że: „Poezja Jana Kiczora jest poezją prawdziwą. Jest nawet poezją Prawdy podaną w lekkim tonie (…)” jest raczej niedźwiedzią przysługą, bo to i nie te afiliacje a przede wszystkim to, że Kiczor w swej ujmującej rzetelności operowania polszczyzną żadnych podpórek nie potrzebuje, bo jego „Scalam się i rozpadam” jest udaną próbą ratowania polszczyzny, która na naszych oczach się r o z p a d a. I ten efekt tomiku jest dla mnie najważniejszy: powoduje moją radość, że są jeszcze tacy obrońcy języka, że jeszcze do tak inkrustowanych naczyń poezję się wlewa. Smutek zaś, powtórzę na koniec, to świadomość, że dziś pisanie Kiczorem (Lechoniem, Staffem, rymem i Tuwimem) od razu sytuuje te wiersze poza współczesnością, ale tego już nie zmienimy. Młyny historii, także w poezji, mielą po swojemu….
{jcomments off}