Krzysztof Lubczyński – W 70 rocznicę urodzin Krzysztofa Mętraka – Przygody z pewnym myślicielem

0
900

Krzysztof Lubczyński


W 70 rocznicę urodzin Krzysztofa Mętraka

Przygody z pewnym myślicielem

{jcomments off}


k-metrak1 lutego 2015 roku upłynęła 70 rocznica urodzin Krzysztofa Mętraka, wybitnego krytyka zmarłego w 1993 roku. Postanowiłem o nim z tej okazji napisać. Zaakcentuję to mocniej: miałem potrzebę napisania o Nim. Ale jak? W jakim trybie? Na standardowe wypracowanko typu leksykonowego lub a la wikipedia nie miałem ochoty. Nie wchodziło też grę „wspomnienie przyjaciela”. Nie tylko bowiem Krzysztofa Mętraka nie poznałem osobiście, nigdy nie byłem na żadnym publicznym spotkaniu z nim, ale nigdy nie zobaczyłem go na własne oczy nawet na ulicy, choć na ogół miałem szczęście do natykania się na znanych ludzi. Z kolei rekonstrukcja mojej młodzieńczej idolatrii z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, kiedy jako licealista-humanista, mol książkowy, kinoman i regularny czytelnik prasy kulturalnej (”Kultura”, „Literatura”, „Miesięcznik Literacki”, „Twórczość”, „Ekran”, „Film”, „Kino”) zakochałem się w pisarstwie krytycznym Krzysztofa Mętraka i w czymś, co można by określić jako jego abstrakcyjne wyobrażenie, fantom, także nie wydała mi się szczęśliwym rozwiązaniem, choć tego akurat aspektu nie da się zupełnie pominąć. Ba, nie uważam się także za „mętrakologa”, znającego na pamięć każdy szczegół z jego biografii i każde napisane przez niego zdanie. Zupełnie niedawno uzupełniłem braki w lekturze niektórych jego książek, a o jego życiowych skazach dowiedziałem się dopiero z materiałów i wspomnień opublikowanych po jego śmierci latem 1993 roku.


A jednak był dla mnie kimś niebywale ważnym, był – podkreślę to raz jeszcze – dla mnie nastolatka – idolem. Pierwszym, inicjacyjnym momentem owego jednostronnego spotkania z fenomenem Krzysztofa Mętraka była lektura jego recenzji filmowego „Wesela” Andrzeja Wajdy, opublikowanej w „Kulturze”. Było to jednocześnie moje pierwsze zatknięcie się z nieznanym mi wcześniej, a raczej nieuświadamianym fenomenem błyskotliwego bon-motu, tej attyckiej soli publicystyki kulturalnej, choć nie tylko jej.


 „Bardzo piękny film. Szkoda, że składa się z samych cytatów”. Tak napisał w „Kulturze” Krzysztof Mętrak o wajdowskim „Weselu”, przed którym kilka dni wcześniej padłem (metaforycznie rzecz jasna) na kolana i po obejrzeniu którego wyszedłem z kina w mroźny, śnieżny wieczór styczniowy 1973, w stanie zachwycenia i oczadzenia, jakby po zażyciu jakiegoś rozkosznego środka odurzającego. Nie przyszło mi jednak nawet na myśl, by autorowi recenzji mieć za złe krytycyzm w stosunku do obiektu mojej adoracji. Jednocześnie bowiem, w tym sezonie artystycznych oczarowań, zachwyciłem się także jego pisaniem. Słowem, był to znany fenomen fascynacji i idolatrii, który zazwyczaj przeżywa się tylko raz w życiu, we wczesnej, nastoletniej młodości. Aliści jeszcze bardziej zachwycała mnie erudycja Krzysztofa Mętraka. Ten młody krytyk był wybornym stylistą i analitykiem filmów, ale to oczytanie… To było dopiero coś!  Ta głowa po brzegi wypełniona wiedzą humanistyczną, w tym cytatami z literatury pięknej i humanistycznej. To się w jego recenzjach i szkicach, kipiąc, przelewało, ale dopiero ćwierć wieku później, podczas lektury jego dzienników uświadomiłem sobie z całą mocą, jakie zasoby erudycji zgromadził. Dużo wcześniej, w tamtym, wspomnianym czasie, Jerzy Waldorf napisał o nim, rozpoczynając tym zdaniem jeden ze swoich felietonów: „Młodzieńcem jeszcze będąc, przeczytał Mętrak prawie wszystkie książki”.


 I te jego, Mętraka, bon-moty, zwischenrufy, ironiczne, czasem sarkastyczne portrety ludzi i sytuacji. W odróżnieniu od starszych mistrzów w tej konkurencji, Passenta, KTT, Kałużyńskiego, Hamiltona – Mętrak nie odstawiał numerów z premedytacją, jak na estradzie, by zebrać brawka rozbawionej publiczności. On to robił jakby od niechcenia, mimochodem, tzw. „małym palcem lewej ręki”. Atoli konieczna jest tu jeszcze jedna uwaga, bez której ciężar gatunkowy mojego zwierzenia nie może być należy. To był czas, gdy w moim kretyńsko-gówniarskim (16 lat!) wyobrażeniu, zdolność do wypowiadania a vista lub przelewania na papier błyskotliwych bon motów, zwischenrufów, puent była dla mnie najważniejszym i najwyższym kryterium wartości człowieka. Mistrzów w tej dziedzinie uważałem za rodzaj … nadludzi. Nie żartuję! Tak było! Od kiedy sobie to uzmysłowiłem, alergicznie reaguję na nadmierne faworyzowanie kategorii młodości jako szczególnego i uprzywilejowanego atutu w życiu społecznym, politycznym, kulturalnym i wszelakim innym. Świadomość idei nadwartościowej jaką wyhodowałem sobie w moim ówczesnym móżdżku przyprawia mnie o następczą reakcję wstydu z powodu tamtej kretyńsko-młodziankowatej idee fixe. O doszukiwaniu się w sobie ówczesnym pewnych rysów dalekiego podobieństwa fizycznego do Krzysztofa Mętraka tylko napomknę i na tym poprzestanę. Dość typowy to przejaw idolatrii … (he, he). Pokrewny motyw stał się lat później osnową filmu „Idol” (1985) Feliksa Falka, inspirowanego legendą Marka Hłaski. Pewien młody człowiek nosi tam kożuch po zmarłym pisarzu i próbując dotrzeć do prawdy o nim, ulega osobliwej identyfikacji z obiektem adoracji ….


Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych straciłem, jako czytelnik, dawny regularny kontakt z pisaniem Krzysztofa Mętraka. I tak pozostało w wartkim i przyspieszonym wtedy nurcie mojego życia w prywatności i w zbiorowości przez kilkanaście lat. Po latach żałowałem, że nie przyszła mi do głowy dość prosta myśl, aby nawiązać z nim kontakt i poprosić go o wywiad, o rozmowę. 4 sierpnia 1993 roku, jak grom z jasnego nieba, nadeszła wiadomość, że Krzysztof Mętrak nie żyje. Dziesięć lat później, w sierpniu 2003 roku, powodowany silnym imperatywem napisałem o nim krótki rocznicowy tekst wspomnieniowy „Prospero ze Spatifu i okolic”, który ukazał się na łamach „Aneksu” dodatku kulturalnego do „Trybuny”.


Przytoczę tu z niego tylko kilka fragmentów, ponieważ stanowi część mojej przygody z postacią Krzysztofa Mętraka.


Był chodzącym archiwum kultury i słownikiem biograficznym. Miał znakomite pióro, łączące olśniewającą inteligencję, wykwint stylu i jasność języka, a także głębię dyskursu. Był mistrzem bon motów i zwischenrufów, których wyszły z jego głowy tysiące (…) to, co pisał Mętrak, miało w sobie posmak (…) jakiegoś mistycyzmu kapłana poruszającego się w obszarze kultury, jego pióro zaś coś z różdżki Prospera nadającej rzeczywistości, nawet najbardziej trywialnej, jakiś wyższy, a w każdym razie oryginalny, niepospolity diapazon. Przaśnej codzienności kulturalnej i politycznej PRL nadawał posmak intrygującej, trochę demonicznej tajemniczości. „Miał niebezpieczną łatwość pisania” – napisał o nim jego przyjaciel Janusz Głowacki. Może dlatego o swój dorobek dbał mało i traktował go z nonszalancją? (…) Miał też swoją mroczną stronę, którą Głowacki  nazwał wprost: „Coraz częściej rozmieniał swój wielki talent na drobne. Coraz częściej przychodził do Spatifu i coraz później z niego wychodził…”. „Żyliśmy ironicznie. Przed rzeczywistością peerelowską broniliśmy się cynizmem i szyderstwem” – napisał Głowacki. I to szyderstwo obecne jest w wydanych w latach 1997-98 przez „Iskry” dwóch tomach „Dziennika”, obejmujących lata 1969-1983. Zawierają one setki, tysiące jego opinii i uwag na temat zjawisk kulturalnych, politycznych, personalnych, środowiskowych w PRL. Ogromną ich część stanowią personalia – opinie o ludziach, często – jak to ujął redaktor wydania Wacław Holewiński – „skrajnie nieprzyjemne”. (…) Z tego powodu nie doszło do edycji dalszej części dziennika. (…) Pisanie, osobowość i legenda Krzysztofa Mętraka stawiają go w szeregu tych wybrańców bogów, którzy młodo umierają. Umarł rzeczywiście dość młodo, w wieku 48 lat. Jednak w pamięci tych, którzy go znali, osobiście lub pośrednio, pozostanie dwudziestokilkuletnim, „cudownym dzieckiem” polskiej krytyki artystycznej”.

Pewnego sierpniowego dnia 1998 roku, przechodząc warszawskim Nowym Światem, zobaczyłem na wystawie księgarni „Leksykon” tom „Dziennika 1969-1979” Krzysztofa Mętraka. W oka mgnieniu ożywiło to we mnie pamięć dawnej fascynacji i tak zwanym jednym tchem je przeczytałem, wszedłszy uprzednio w stan własności egzemplarza drogą kupna. Wkrótce potem ukazał się tom kolejny, obejmujący lata 1979-1983, a po nim zaostrzony apetyt na zapowiedziany tom trzeci.


Było coś, co uderzało mnie jako różnica między Krzysztofem Mętrakiem a innymi renomowanymi krytykami. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nawet najlepsi z nich grają, choćby i świetnie, ale tylko role. Że w gruncie rzeczy od pisania ważniejszy jest dla nich jakiś projektowany cel dalszy. W przypadku Krzysztofa Mętraka było inaczej. Miałem nieodparte wrażenie, które przeradzało się w przeświadczenie że jest on intelektualistą, krytykiem, eseistą – by tak rzec –  naturaliter, tak jakby to wyrastało  z jego psyche i somy. Nawet zbieranie przez niego cytatów (nawiasem mówiąc coś podobnego praktykował też choćby Henryk Markiewicz, wybitna postać literaturoznawstwa), a więc czynność, wprost biorąc, całkowicie odtwórczą, uznawałem nie tylko za pełnoprawny akt intelektualny, ale także za przejaw czegoś więcej niż tylko gromadzenia materiału do tekstów czy źródeł inspiracji. Uważałem to mianowicie za przejaw intelektualizmu sensu stricte, bo jedno z istotnych jego znamion upatrywałem w wolności od egotyzmu umysłowego, wolności wyrażającej się między innymi w bezinteresownym zachwycie cudzą myślą. I uważam tak nadal. Szczęśliwie, ogromna ich część znalazła się w dziennikach i w „Dzienniku z pawlacza”.


Wszakże nie chcę tu poprzestać na wrażeniach subiektywnych i odniesieniu jedynie personalnym. Zupełnie niedawno urządziłem sobie prywatną retrospektywę ze spuścizną krytyczną Krzysztofa Mętraka. Na podorędziu zgromadziłem: „Autografy na ekranie”, „Po seansie”, dwa tomy „Dziennika”, „Dziennik z pawlacza” oraz tom „Krytyka – twórczość przeklęta”, wspierając się przy tym pracą magisterską Magdaleny Koperskiej-Leszin, „Krzysztof Mętrak – legenda literacka”, która zawiera bardzo wiele cennego materiału. Cele tej retrospektywy nie były wyłącznie sentymentalne. Postanowiłem podjąć własną, prywatną próbę spojrzenia na dorobek Krzysztofa Mętraka dziś, po blisko 22 latach od jego śmierci. Najgruntowniej przestudiowałem „Krytykę…”, rzecz której dotąd nie znałem (sic!). Jest to zbiór tak ważny, że należało by mu poświęcić odrębną egzegezę. Tym razem jednak tylko kilka uwag. Pierwszych dziesięć szkiców, obejmujących blisko czterdzieści stron tego zbioru poświęconych zostało (m.in. „O czym myśli krytyk gdy dojrzewać zaczyna?” czy „Krytyk jako trener”) poglądom autora na miejsce, rolę, powinności krytyki. Nie sądzę by zawarta w nich prezentacja jego poglądów była kompletna, ale i tak daje wyobrażenie o wadze i powadze, jaką przywiązywał do krytyki (tu chodziło przede wszystkim o krytykę literacką) i jak ambitne cele dla niej projektował. Jawi się w tych szkicach Krzysztof Mętrak jako rzecznik czy zwolennik krytyki w roli równorzędnego partnera lietratury, a  nie producenta tuzinkowych i zdawkowych recenzji. Świadom jednak niskiego raczej poziomu reprezentowanego przez szeroki „front krytyczny”, stawiał najpierw przed krytyką zadanie zbudowania autorytetu, który takie partnerstwo uczyniłby realnym. Z naszej dzisiejszej perspektywy tak zakrojone wyobrażenia i cele wydają się niemożliwe do spełnienia i jakby z innego świata. Wydają się być owocem idealizmu, który już wtedy trudny był do spełnienia, a dziś w ogóle mija się z nowymi realiami, w jakich funkcjonuje literatura i sztuka. W tym aspekcie „postulatywnym”, dotyczącym zwłaszcza instytucjonalnego usytuowania krytyki, szkice Mętraka o niej wydają się być już poniekąd anachroniczne. Jednak tylko w tym zakresie. Intelektualne jądro tych szkiców zachowało swoją świeżość, bo wyrastały z oryginalnego źródła myślenia. Pozostałe szkice poświęcone są konkretnym personaliom i zjawiskom literackim. Wśród tematów jest choćby Jerzy Andrzejewski i jego „Miazga”, jest pakiet szkiców o Teodorze Parnickim jako pisarzu „hiperświadomości” i „hiperfunkcji umysłu”. Jest frapująca rekonstrukcja filozofii powieści Andrzeja Kuśniewicza. Jest kapitalny szkic o „Trenie” Bohdana Czeszki jako traktacie o naturze wojny. Jest ciepły szkic o sąsiedzie z Nowolipia, Józefie Henie. Są rekapitulacje z Miłosza, Grochowiaka i Hłaski. Są szkice o mistrzach w krytycznej branży: Kazimierzu Wyce, Janie Błońskim Konstantym Puzynie. Są prozatorskie odkrycia w utworach Tomasza Łubieńskiego czy Zbigniewa Mentzela. Jest „braterska” niejako egzegeza prozy Janusza Głowackiego. Jest namiętna filipika, której celem była powieść Andrzeja Żuławskiego „Lity bór”.


Długo by wymieniać tematy tego bogatego zbioru. I nagle pośród tego zanurzenia w literaturze współczesnej, pojawia się jak deus ex machina szkic o Henryku Sienkiewiczu. Odbieram ten szkic jako świadectwo niezwykłe u 25-letniego krytyka. Świadectwo dojrzałego zanurzenia także w literackiej tradycji i znak świadomości jej znaczenia. Szkic o Sienkiewiczu, będąc krytycznym, momentami kąśliwym, dotykający i pogłębiający znane od czasów Prusa i Brzozowskiego spojrzenie na właściwości i funkcje pisarstwa twórcy „Trylogii”, kończy się jednak następującą puentą: „Sienkiewicz dzisiaj? To nadal mur warowny, o który zatrzymują się tarany spiesznych likwidatorów”. Cokolwiek by to zdanie znaczyło dziś, świadczy ono o krytycznej mądrości i zdolności przewidywania. I jeszcze jeden aspekt pisania krytycznego Krzysztofa Mętraka chciałbym uwypuklić. To aspekt stylu. Był nie tylko – jak ktoś go określił – „mistrzem zakręconego zdania”. Nie tylko w „Krytyce – twórczości przeklętej”, choć w tym zbiorze szczególnie, bardzo silnie zaznacza się moc, bogactwo i różnorodność jego stylu, owa – nie przeze mnie po raz pierwszy podkreślana – umiejętność pisania w różnych konwencjach. Mętrak pisał „wszystkimi językami ludzi i aniołów”. I tak, jego przywołane wyżej szkice o krytyce napisane zostały stylem solennym, niemal akademickim, jakby świadomie wolnym od felietonowych czy eseistycznych błyskotliwości. Tak jakby chciał podkreślić powagę swoich postulatów, dla których poświęca własny, markowy splendor autorski. Już za chwilę jednak, gdy „bierze się” za konkretnego pisarza lub utwór, rozsnuwa całą swoją umiejętność pisania, którą określiłbym jako „pisanie ekwiwalentne”. Mam na myśli to, że pisząc o poszczególnych pisarskich indywidualnościach, w stylu i rytmie pisania o nich zaznacza delikatnie cechy stylistyczne ich twórczości, niejako, w trybie subtelnej literackiej zabawy, „mimetyzuje się” w nich. Nie jest to ani ostentacyjne, ani efekciarskie, ani szyte grubymi nićmi. Z tej przyczyny trudno to tak po prostu, jak na dłoni pokazać. Przeciwnie, żeby to zauważyć, trzeba się w te szkice gruntownie wczytać. Jednak jeśli ktoś zna nieźle twórczość, dajmy na to, Parnickiego i „wmyśli się” z nieprzeciętnym skupieniem w poświęcone jej szkice Krzysztofa Mętraka, ten będzie wiedział, na co zwracam uwagę.


Chciałem niniejszą garść uwag o pisarstwie Krzysztofa Mętraka napisać trochę w jego stylu, nieco bon-motowo i zwischenrufowo. Kiedy jednak znów zagłębiłem się w jego teksty, uznałem, że to nie ma sensu, bo problematyka jego pisania jest zbyt bogata i ważna, by wekslować ją na takie szlaczki. Szukałem jednak jakieś jednej – przynajmniej – jego myśli, jednej uwagi, którą mógłbym uznać nie tylko za bardzo istotną, ale także, w myśl konwencji trochę jednak, mimo poczynionych zastrzeżeń, osobistego wspomnienia o Krzysztofie Mętraku, za bliską własnemu myśleniu i przekonaniu. Odnotowałbym dwie takie myśli. Pierwsza dotyczy pewnej, dość permanentnej a negatywnej cechy literatury polskiej. Zawarta jest w szkicu „O pisarskich uzurpacjach”. Odnosząc się do pisarstwa Wiktora Woroszylskiego sformułował Mętrak uwagę o znaczeniu ogólnym, dotyczącym literatury polskiej jako całości. Brzmi ona tak: (…) „intencje moralistyczno-dydaktyczne górują więc nad zadaniami poznawczymi, prowizoryczne racjonalizacje są ważniejsze niż docieranie do egzystencjalnej prawdy. Jak w całej literaturze polskiej”. I myśl druga, pochodząca ze szkicu o „Wieńcu dla sprawiedliwego” Władysława Terleckiego, opublikowanego w 1989 roku: „Zadaniem literatury (…) nie jest godzenie się ze światem i przedstawianie jedynie słusznych poglądów. W świecie wartości – bywa – racje okazują się czasem tak rozłożone, że nie ma żadnej, której nie można by opatrzyć znakiem zapytania i wątpliwości. Lepiej poznawać i rozumieć świat ruchomych granic, niż granice rozumienia zamykać w jednostronnych przekonaniach. Lepiej być niekonsekwentnie otwartym niż konsekwentnie ciasnym i dogmatycznym”. Słowa te, pisane wtedy, wydawały się być skierowane ku kończącej się epoce historii Polski i polskiej kultury. Dziś, ćwierć wieku później widać już wyraźnie, że były przestrogą skierowaną także w przyszłość. Bo Krzysztof Mętrak był myślicielem zawsze, mimo wszystkich swoich skaz, niepodległym nikomu. Na okładce drugiego tomu jego dziennika widnieje fotografia przedstawiająca go w geście podniesionej ręki. Nie wiem w jakim momencie uchwycił go autor zdjęcia i co naprawdę oznaczał ten gest, ale dla mnie jest to gest wyrażenia sprzeciwu, moment deklaracji zdania odrębnego.


Zabrakło w tych wywodach nawet wzmianki o poezji Krzysztofa Mętraka, o tomie „Jeśli jest niebo, będę tam”. Ale jako że poezja jest fenomenem z innego porządku niż krytyka i proza, zatem o Jego poezji – przy innej okazji.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko