Zdzisław Antolski – Dwór w Bratkowie

0
129

Zdzisław Antolski



DWÓR W BRATKOWIE

{jcomments off} 

Kazimierz Andrzej HałajkiewiczMecenas Jazłowiecki był wysokim, przystojnym mężczyzną z bujną czupryną, malowniczo przyprószoną siwizną. Na palcu nosił wielki sygnet, a ubierał się z elegancką nonszalancją w stylu angielskiego gentlemana na urlopie (tak sobie to przynajmniej wyobrażałem). Tweedowa popielata marynarka, sweter, spodnie sportowe, czasem dżinsy, eleganckie półbuty. Pachniał dyskretną, markową wodą kolońską. Jeździł szaleńczo (o czym mieliśmy się wkrótce przekonać) trochę starym BMW, bo cenił niemiecką solidność i niezawodność. Otaczała go aura opozycjonisty, ponieważ w czasach komuny i w stanie wojennym bronił przed komunistycznymi sądami solidarnościowców, oskarżonych o działalność na szkodę Polski Ludowej.

W nowym ustroju też potrafił sobie dobrze radzić, bo jak sam się chwalił, czyhał na błędy, wkraczających na nasz rynek, zachodnich sieci handlowych. Jeśli widział jakieś nieprawidłowości, na przykład w lokalizacji sklepu, pisał do firmy list, naszpikowany żargonem prawnym, żądając odszkodowania, a w razie odmowy groził sprawą sądową, powołując się na odpowiednie paragrafy z Kodeksu Karnego. Koncerny płaciły więc coś w rodzaju odszkodowania, w zamian za zaniechanie kroków prawnych, bo proces i zła sława kosztowałyby je o wiele więcej…

Uzyskane w ten sposób pieniądze mecenas przeznaczał na cele humanitarne, pomoc dla biedujących ofiar komunizmu i na działalność polityczną. Chciał bowiem innej, sprawiedliwej Polski, w której komuniści odpowiedzieliby za swoją zdradziecką, antypolską działalność, a władza trafiłaby w ręce prawdziwych patriotów. Bardzo bolał nad gospodarczymi aferami, które wstrząsały krajem oraz korupcją i cynizmem elit politycznych. Nie o takiej Polsce marzył jeszcze w studenckich czasach, które przypadły u niego na okres stalinizmu.

Poznaliśmy mecenasa, kiedy okazało się, że ziemiańskie, szlacheckie pochodzenie mojej żony, oprócz wymiaru symbolicznego i snobistycznego, może przynieść także konkretne, materialne korzyści, ukrywające się pod magicznym słowem: reprywatyzacja. Chodziło o zwrot zagrabionego przez komunistów majątku. Ojciec mojej zony, nieżyjący już przedwojenny oficer kawalerii, był dziedzicem sporego majątku w miejscowości Bratków na południu kraju.

We wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, po krwawych walkach, kiedy już cała armia była w rozsypce, przebrał się wraz z kilku kolegami z zagubionego na wojennych szlakach szwadronu w chłopski strój i wrócił do domu. Po wojnie, wysiedlony, z wilczym biletem, chory na serce, nie mogąc znaleźć pracy, zmarł przedwcześnie w mieście. Mieszkał wraz z rodziną w zrujnowanej, pożydowskiej kamienicy, co miało także swój symboliczny wydźwięk.

Natomiast mecenas specjalizował się podobno w takich sprawach reprywatyzacyjnych, a w kilku przypadkach odniósł spektakularny sukces, oznaczające, przynajmniej częściowy, zwrot zagrabionego majątku. Jazłowiecki odwiedził nas w naszym mieszkaniu, w bloku. Nie chciał kawy, tylko mocną herbatę. Posłodził oszczędnie i zostawił srebrną łyżeczkę (resztki po przedwojennych kolekcjach sztućców) w szklance, co mnie nieco zaciekawiło, bo srebro bardzo szybko się rozgrzewa i parzy w palce, co odczułem kiedyś na własnej skórze. Ale mecenas bez zmrużenia powiek mieszał w szklance ozdobną, srebrną łyżeczką, słuchając w skupieniu opowieści mojej żony o utraconym majątku jej dziadka i ojca oraz przeglądając dokumenty i fotografie z przedwojennych albumów.

Kilka dni później wybraliśmy się we trójkę do Bratkowa, samochodem mecenasa. Jechał bardzo szybko, często przekraczając dozwoloną szybkość, jednak pewnie i bezpiecznie. Zajechaliśmy pod biały dworek z kolumnami, który przedstawiał żałosny widok. Wszystkie szyby wybite, drzwi wyłamane, na schodach walające się puste butelki po alkoholu i ludzkie ekskrementy. W środku też nie było lepiej, mnóstwo potłuczonego szkła, odór moczu i wulgarne napisy na ścianach.

Okazało się, że we dworze funkcjonowało do niedawna przedszkole i dzięki temu budynek stale remontowano, więc zachował się w doskonałym stanie. Jednak w ostatnim czasie, kiedy władze lokalne dowiedziały się o planowanej reprywatyzacji, przeniosły przedszkole w inne miejsce, a dawny dwór pozostawiono na pastwę losu. Już wkrótce miejscowi menele urządzili w nim sobie miejsce spotkań i alkoholowych libacji, a ślady ich niszczycielskiej działalności widzieliśmy na własne oczy.

Miejscowi ludzie patrzyli na nas z ciekawością, jedni życzliwie, zwłaszcza ci starzy, ostatni żyjący, którzy pracowali we dworze, i pamiętali rodzinę mojej żony, a inni ze złością. Być może wchodziły tu w grę także pewne zaszłości okupacyjne, kiedy to synowie dziedzica należeli do AK, a w okolicy działała pewna banda rabująca dwory, którą po wojnie usłużni reżimowi historycy zaliczyli do lewicowej partyzantki.

Wyszliśmy do dworskiego parku. Przepiękna, cienista aleja, znana mi z fotografii i z opowieści teściowej, zarosła chwastami i dzikimi krzewami, wiele pięknych okazów drzew wycięto, wszędzie walały się tłuste papierki, metalowe puszki, opakowania po żywności. Obok alei pozostał wyraźny zarys kortu tenisowego, na którym teraz ktoś hodował marchewkę i pietruszkę. Pomyślałem, że przed wojną można tu było kręcić film z Eugeniuszem Bodo j Jadwigą Smosarską w rolach głównych. Zastanawialiśmy się z  żoną, co urządzimy w pałacu? Może Dom Pracy Twórczej, może Muzeum Ziemiaństwa?

Wójt gminy, sympatyczny i wykształcony człowiek, nawet się ucieszył z naszego przyjazdu, ale powiedział, że żadnej ustawy reprywatyzacyjnej nie ma, a on może spadkobiercom co najwyżej sprzedać ich dawną własność. Wracaliśmy smutni, przygnębieni i źli. Mecenas dociskał gaz do dechy, bo spieszył się na zebranie polityczne swojego ugrupowania o nazwie Ruch Wskrzeszenia Polski.

W drodze powrotnej mecenas jechał jak kierowca rajdowy. Co chwilę zamykałem oczy z przerażenia. Kilka razy omal nie przejechaliśmy jakichś staruszek. O pijakach, szwendających się na wiejskich drogach, nawet nie wspomnę, bo ci mieli dużo szczęścia. Co do losu dwóch gęsi i jednego kota, to nie jestem pewien… Mecenas mówił, że potrzebne są zmiany polityczne, jeśli chcemy odzyskać dwór, więc  zaprosił nas na zebranie swojej organizacji za tydzień.

W umówionym dniu poszliśmy na plac Wolności, który jeszcze niedawno nosił imię obrońców Stalingradu. Ugrupowanie polityczne mecenasa miało siedzibę w zabytkowym gmachu, w którym przez cały okres PRL mieściła się redakcja partyjnego dziennika „Słowo Ludu”. Znałem te pokoje, bo przynosiłem tu swoje wiersze, a z kilkoma członkami redakcji się przyjaźniłem i piłem z nimi kawę, a nawet coś mocniejszego w kawiarni, która kiedyś mieściła się w podziemiach budynku. Zmartwiłem się widząc zniszczenia w tych pokojach, jakby przeszedł przez nie huragan: farba odłaziła całymi płachtami ze ścian, okna się nie domykały, a drewniane podłogi skrzypiały od wypaczonych, przegniłych desek.  Redakcja pisma, pod nie zmienionym tytułem, przeniosła się tymczasem do nowej siedziby, w świeżo wybudowanym biurowcu. Gazeta nadal sprzedawała się doskonale, wyszydzając nowe kapitalistyczne porządki i jadąc na peerelowskich sentymentach swoich czytelników.

Na zebranie Ruchu przyszli tylko starsi ludzie po sześćdziesiątce, biednie ubrani, ale przepełnieni patriotyczną troską. Jednak brak jakichkolwiek młodych skłaniał raczej pesymistycznie, co do szans powodzenia politycznego tego ugrupowania. Mecenas Jazłowiecki wspominał w swoim wystąpieniu kolegę, adwokata, który przez intrygę w parlamencie utracił funkcję premiera. Następnie głos zabrał młody zastępca mecenasa, który mówił o walce politycznej, a naszych wrogów określał bardzo wulgarnie, co nie spodobało się zebranym. – Nie możemy walczyć z komuną, posługując się językiem ich komisarzy – powiedziała jedna starsza pani, ze śladami dawnej urody. Na ścianach wisiały zdjęcia wycięte z gazety, przedstawiające bratanie się elit solidarnościowych z komunistami w Magdalence.

Jakiś czas później mecenas znalazł nam nowego bohatera, mianowicie partyzanta „Burego”, który zaraz po wojnie rozbił więzienie Urzędu Bezpieczeństwa w naszym mieście. Wzięliśmy udział w uroczystym nabożeństwie w dawnej cerkwi, przerobionej potem na  kościół garnizonowy. Ze sztandarami przemaszerowaliśmy przez miasto pod dawne więzienie. Ale partyzant „Bury”, który chciał zrobić karierę polityczną, wygłosił przemówienie będące zlepkiem pobożnych życzeń i marzeń, zupełnie oderwanych od rzeczywistości. Może dlatego nigdy politykiem nie został, bo przegrał wybory.

W międzyczasie otworzyłem prywatne wydawnictwo książkowe, dzięki kredytowi z Funduszu Inwalidzkiego, bo przez chorobę kręgosłupa musiałem przejść na rentę. Klientów nie było zbyt wielu, ale zarabiałem trochę na wyborach, projektując ulotki dla naszych patriotycznych kandydatów. Mecenas namówił mnie, abym startował w wyborach do Sejmu, bo jego ugrupowaniu brak jednego kandydata, a jest on prawnie wymagany. Żadnej kampanii robił nie będę, tylko moje nazwisko będzie figurować na liście kandydatów. Zgodziłem się, ale zaraz tego pożałowałem. Zacząłem bowiem dostawać obraźliwe anonimy i takież telefony, a nocą ktoś podrzucił mi na wycieraczkę pod drzwiami kupę i wysmarował nią moją klamkę  

Po wyborach, w których o dziwo, osiągnąłem całkiem niezły wynik, nie prowadząc żadnej kampanii, moje jednoosobowe „wydawnictwo” nawiedziło trzech kontrolerów z Izby Skarbowej. Dopatrzyli się jakichś nieprawidłowości w księgowości, z czym nie miałem nic wspólnego, bo dokumenty oddawałem do biura rachunkowego prowadzonego przez moją byłą koleżankę szkolną. Koleżanka wkrótce zadzwoniła, że więcej nie będzie prowadzić księgowości mojej firmy, żebym zabierał swoje papiery.

Tymczasem Izba Skarbowa skierowała sprawę do sądu. Na rozprawie uniewinniono mnie, ale wcześniej poddano jakimś upokarzającym badaniom psychiatrycznym. Po co, dlaczego? Czułem się zabawką w potężnych łapach kogoś niewidzialnego, kto chce mnie przekonać, abym trzymał się z dala od polityki. Niestety, mecenas Jazłowiecki był chory. W gazecie „Słowo Ludu” przeczytałem, że w Sejmie prezydent Kwaśniewski odrzucił ustawę reprywatyzacyjną z powodu błędów prawnych zawartych w dokumencie.

Dwór w Bratkowie kupił u wójta gminy pewien restaurator ze Śląska. Bardzo porządny człowiek, zafascynowany przedwojennym ziemiaństwem. Odwiedził nas w naszym mieszkaniu w bloku i oglądał stare fotografie, bo chciał budynek zrekonstruować, w miarę wiernie.

Nigdy tam już nie pojechaliśmy.

 

Zdzisław Antolski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko