Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
{jcomments off}
Montaigne z Alej Ujazdowskich czyli nie można się oderwać
W jednym z zapisków z kwietnia 2008 roku Józef Hen odnotowuje, że jego „Dziennik na nowy wiek” dobrze się sprzedaje, podaje nawet liczbę egzemplarzy (sztuk trzy), które pewna pani Beata kupiła w księgarni na Żoliborzu. Cytuje też słowa innej czytelniczki, która zapomniała o zakupach, bo „nie mogła się oderwać” od lektury „Dziennika”. To jeden z niezliczonych, czarujących i wzruszających rysów osobowości Józefa Hena, które znajdują odzwierciedlenie w jego dziennikach, publikowanych już od kilkunastu lat. Ktoś napisał, że wśród jego cech jest bardzo solenne traktowanie swojej osoby, traktowanie jej trochę jak odrębnej persony, której jest jakby „kustoszem”. Ale już za chwilę Hen wyskakuje w strefy odległe od jego indywidualnej istności psychofizycznej, w rejony filozofii, socjologii, teorii literatury – by po chwili odnotować, że żona zażyła tabletki na cukrzycę, że on ma alergię, gdy ona chodzi boso i wspomnieć o swoich kłopotach z nadgorliwą i obrażalską redaktorką z jednego z wydawnictw. I już za chwilę przechodzi do jakiejś uwagi personalnej, albo komentarza o politycznym zabarwieniu, albo do refleksji po jakiejś lekturze, zawsze wysokiej klasy. Mimo wspomnianych wyżej sympatycznych „wsobności”, dziennik Hena nie jest dziennikiem egotysty. Nie ma nic wspólnego z butnym gombrowiczowskim: „Poniedziałek – Ja”. Zresztą, czy pisarz, który podmiotem trzech swoich wybitnych książek uczynił Montaigne’a, Boya-Żeleńskiego i króla Stasia, mógłby być egotykiem? Hen, owszem, interesuje się sobą, swoimi odczuciami, ale przede wszystkim interesuje się dookolnym światem w jego najrozmaitszych przejawach, fenomenach, detalicznych i ogólnych. W tej kalejdoskopowej zmienności zarysowuje się jedna z koronnych i wspaniałych cech jego dzienników, rozciągających się od wzmianek o odruchach troskliwego męża, ojca i dziadka, po refleksje prawdziwie filozoficzne, refleksje mędrca, zawiera się cała wielkość dzienników Hena. Bo ten dziennik to diariuszowa odmiana „życiopisania”, który to atrybut jest zazwyczaj przypisywany prozie stricte artystycznej. W pewnym fragmencie Hen deklaruje, że czytając lubi obcować ze wspaniałymi umysłami i wymienia m.in. Russela, Berlina, Hercena, Czechowa. Jako pierwszego wymienia jednak Michela de Montaigne, twórcę nieśmiertelnych „Prób”. I właśnie nazwisko tego wielkiego francuskiego myśliciela z XVI wieku przychodzi mi do głowy, gdy czytam dzienniki (te i poprzednie) Hena. I tak jak on lubi obcować z wielkim umysłem M. de M., tak ja uwielbiam obcować z mędrcem i wspaniałym pisarzem Józefem Henem. Do tego dzięki Niemu, psim swędem, czyli na gapę dostałem się na szczyty historii kultury. Dzięki zacytowanej przez pisarza rozmowie, którą z nim przed laty przeprowadziłem ( miałem ten zaszczyt i przyjemność dwukrotnie) znalazłem się w indeksie osób. Figuruję po Sophii Loren i Malcolmie Lowry a przed Ernstem Lubitschem i Ludwikiem IX Świętym. Słyszycie?! Ludwikiem IX Świętym!!! Czy mi się nie przewróci w głowie?!
Wielka, pouczająca i pyszna lektura.
Józef Hen – „Dziennika ciąg dalszy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, str. 643, ISBN 978-83-08-05474-1
—
Dziś takich dyskutantów już nie ma, czyli alfabet na dwie głowy
Tomasz Raczek, krytyk filmowy i teatralny (niegdyś), stał się po śmierci niezapomnianego Zygmunta Kałużyńskiego (1918-2004), niejako kustoszem jego spuścizny i jest to działalność godna najwyższego uznania, ponieważ dorobek krytyczny, intelektualny sławnego kiedyś „Żylastego”, jak nazywano go w środowisku piszących o kinie i publicystów kulturalnych, jest bardzo cenny i bez troski Raczka mógłby ulec zaprzepaszczeniu. Był bowiem Kałużyński kimś więcej niż krytykiem filmowym tylko czy nawet krytykiem kultury. Był dużej klasy myślicielem, teoretykiem, intelektualistą, historykiem, socjologiem i antropologiem kultury w jednym, choć kojarzono go głównie z X Muzą. Na pewno są tacy byli czytelnicy jego recenzji publikowanych w tygodniku „Polityka” oraz jego książek, którzy tęsknią za niezwykle charakterystycznym stylem mówienia i pisania Kałużyńskiego, za jego niepodrabialną frazą, za jego u nikogo innego niespotykanym sposobem akcentowania intelektualnych puent, owym połączeniem pewnego rodzaju jowialności dobrego wujaszka z bezlitosną precyzją krytyczną chirurga. I właśnie obu tych jakości można ponownie posmakować czytając zapis rozmowy Raczka z Kałużyńskim, którzy wędrują po rozległym szlaku zjawisk kultury,rozmawiając między innymi o dzieciństwie i młodości krytyka, o kinie, teatrze, muzyce, literaturze, religii, pornografii, personaliach, o PRL, a także o ulubionym przez Kałużyńskiego socjologizującym temacie percepcji kultury. A przy tym Raczek jest dla Kałużyńskiego, a Kałużyński dla Raczka rozmówcą idealnym. Z jednej strony darzą się obaj nieskrywaną sympatią, łączy ich przyjacielska relacja, którą można określić jako relację wujaszka i siostrzeńca, a jednocześnie wnikliwy Raczek stara się weryfikować za pomocą pytań rozmaite kwestie Kałużyńskiego, który, jak pamiętają jego czytelnicy i słuchacze, miał skłonność do błyskotliwych, brawurowych, często prowokacyjnych uogólnień, które przybierały kształt barwnych zwischenrufów, bon motów i cudownie bezpretensjonalnych ekspozycji erudycyjnych. Raczek żywo i inteligentnie na nie reaguje, więc powstaje między nimi frapująca sieć interakcji intelektualnych, już to całkiem poważnych, już to naznaczonych humorem. Ta rozmowa może być też formą sentymentalnego powrotu do ich niezapomnianych spotkań w telewizyjnym cyklu „Perły z lamusa”, jednym z najciekawszych w dziejach telewizji. Ich krótkie rozmowy poprzedzały emisję rozmaitych starych filmów, „celuloidowych pereł”, acz niejednokrotnie były ciekawsze od samych prezentowanych pozycji.
Słowem – ten alfabet, to prawdziwa uczta erudycji, inteligencji i dowcipu. Powrót do pewnego rodzaju rzeczywistości, która już od dłuższego czasu znajduje się niestety w kulturowym lamusie, zastąpiona przez tandetę i konwencjonalność dzisiejszych niby-dialogów.
Tomasz Raczek, Zygmunt Kałużyński – „Alfabet na 4 ręce”, Wyd. Biblioteka Latarnika, Warszawa 2009, str. 257, ISBN 978-83-60000-31-1
—
Przekleństwo nędzy
Na taką książkę czekałam od wielu lat. Pytanie, dlaczego jedni są bogaci a drudzy biedni nurtuje mnie ( nie mnie jednego) od dawna. Powód wynika po części z doświadczeń i obserwacji indywidualnych. Kiedy w 1981 roku wyjechałem po raz pierwszy z socjalistycznej PRL na Zachód, a konkretnie do Francji, do Paryża, uderzył mnie szokujący wprost kontrast cywilizacyjnego poziomu życia między Francją a ówczesną Polską. Były to różnice tak kolosalne, że miałem wrażenie pobytu na innej planecie. Tłumaczyłem to sobie różnicą ustrojową i historyczną. We Francji – kapitalizm rozwijający się bez większych zakłóceń przez kilkaset lat. W Polsce – siermiężny socjalizm z nietwórczym systemem gospodarczym i cykl zniszczeń wywołanych nieszczęściami historycznymi. Kiedy jednak w Polsce zapanował kapitalizm, czy ustrój rynkowy, jak kto woli, zadawałem sobie pytanie, dlaczego w dominującej skali społecznej rośnie raczej bieda niż dobrobyt, mimo wzrastającej i masowej produkcji i przyrostu PKB. Nurtowało mnie też pytanie dlaczego w ogóle istnieje bieda w naszych czasach, w których, w przeciwieństwie do epok przedprzemysłowych, istnieje masowa produkcja towarów. Nie jedyne to pytania i nie na wszystkie autorzy odpowiadają, ale napisali bardzo cenne studium historyczno-ekonomiczne o źródłach bogactwa i biedy narodów i państw, sięgając fragmentami nawet do czasów średniowiecza, poprzez najbardziej dynamiczny rozwój cywilizacyjny XVII-XX wieku, aż po czasy współczesne i wędrując ze swymi pytaniami przez wszystkie kontynenty. Autorzy, posługując się bogatym aparatem naukowym i wsparciem legionu współpracowników próbują odpowiedzieć na pytanie o przyczyny ekonomicznych kontrastów, rozważając hipotezy kulturowe, geograficzne, polityczne i wiele innych. Nie jestem znawcą tej problematyki, więc nie potrafię szczegółowo zweryfikować rozmaitych wyników badań, hipotez i wniosków, ale ufam naukowym kompetencjom autorów, tym bardziej, że ich narracja brzmi przekonywująco, a poza tym zawsze można sięgnąć do bogatej bibliografii, którą na końcu pomieścili. Praca Acemoglu i Robinsona, mimo, że ma naukowy charakter, łącznie z przypisami, nie jest napisana językiem hermetycznym, więc ten nie aż tak wielki wysiłek jej lektury opłaca się sowicie. Do ich książki puentę dopisała też historia najświeższa, a właściwie współczesność, która na naszych oczach staje się historią. Traf sprawił, że gdy autorzy pisali do niej przedmowę, wybuchła tzw. wiosna arabska 2011 roku. Wiązały się z nią ogromne nadzieje tamtejszych społeczeństw na poprawę losu, na wyjście z zaklętego kręgu nędzy, dyktatury i korupcji. Okazało się, że obalenie szeregu afrykańskich dyktatur północnej Afryki ani na jotę nie poprawiło losu ludzi, za to rozbudziło nowe, jeszcze straszliwsze demony. Wartości merytorycznej pracy Acemoglu i Robinsona to jednak nie umniejsza.
Daron Acemoglu, James A. Robinson – „Dlaczego narody przegrywają”, przekł. Jerzy Łoziński, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, str. 579 , ISBN 978-83-7785-284-2
—
Las rzeczy
To właśnie oznacza po polsku łacińska formuła „silva rerum”. Jest to gatunek literacki, czy może raczej piśmienniczy, który ma nie tylko w polskiej kulturze bogatą przeszłość. Zrodził się on w czasach, gdy ludzka wiedza powszechna była jeszcze na tyle ograniczona, że możliwa do ogarnięcia, że można ją było, choćby w daleko idącym wyborze zsyntetyzować w jednej księdze. „Silva rerum”, to erudycyjne „mydło, szydło i powidło”, zjawiska, fakty, personalia tworzące. „Silva rerum” miała swoją odmianę domową, rodzinną, uprawianą w dworach szlacheckich, gdy w specjalnej księdze zapisywano wiadomości najrozmaitszego autoramentu, od składu domowych leków, przepisów na nalewki, poprzez wierszyki i aforyzmy, daty historyczne, cytaty z klasyków aż po kwestie ze sfery spraw wysokich. Blisko pojęcia „silva rerum” jest tzw. „cicer cum caule” czyli groch z kapustą, które w formie mieszaniny ciekawostek literackich upowszechnił swego czasu Julian Tuwim.
Swoją silva rerum sporządził też Mieczysław Grydzewski (1894-1970), do 1939 roku redaktor legendarnego organu intelektualnego liberalnej inteligencji, legendarnych „Wiadomości Literackich”, a na powojennej emigracji w Londynie redaktor m.in. „Wiadomości”. W jego wydaniu jest to zasób natury znacznie poważniejszej niż szlachecka mieszanka czy groch z kapustą. To potężny zasób zagadnień intelektualnych, biograficznych o dużym ciężarze gatunkowym, o znaczącej wadze kulturowej. Do tego dodane jest świetne słowo wstępne Mirosława Supruniuka, który znakomicie mnie wyręczył w wyjaśnieniu na czym polega wartość tego potężnego woluminu.
Mieczysław Grydzewski – „Silva rerum”, Wyd. Iskry, Warszawa 2014, wstęp i opr. Jerzy B. Wójcik i Mirosław Supruniuk, str. 850, ISBN 978-83-244-0379-0
—
Nie tylko o Cepelii
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej sztuka ludowa otaczana była autentyczną opieką. Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego, popularna „Cepelia”, mająca dobrze zaopatrzone sklepy w każdym większym mieście, była nieodłącznym akcentem uspołecznionego handlu. Nawet wtedy, gdy półki polskich sklepów spożywczych i przemysłowych były pustawe lub puste, w „Cepelii” zawsze można było nabyć coś interesującego: ładny kilim, bieżnik, gliniany dzbanek i tym podobne. Ludowość stanowiła istotny składnik kulturowo-ideowej tożsamości PRL jako „państwa robotników i chłopów”, „państwa ludu pracującego miast i wsi”. Ludowi rzeźbiarze, malarze, poeci byli wspierani i promowani, na ówczesną, skromną miarę. Podobnie jak ludowe zespoły pieśni i tańca, od firmowego, zawodowego „Mazowsza” po skromne zespoły amatorskie po wsiach i miasteczkach. Do końca lat osiemdziesiątych były one intensywnie, choć ze zmienną intensywnością, obecne w radiu i telewizji. Część publiczności ta ekspansja ludowości irytowała i budziła złośliwe komentarze. Jednak wiele osób polubiło ludowość, która u schyłku lat siedemdziesiątych stałą się modnym elementem designu wyposażenia mieszkań, zwłaszcza inteligenckich i artystycznych. Ludową genezę miał kożuch, najpopularniejszy ubiór zimowy męski i damski od końca lat sześćdziesiątych do końca siedemdziesiątych, z grubsza biorąc. Ludowość, stylistycznie przetworzona, stała się elementem stylu kilku najpopularniejszych zespołów i wykonawców muzyki popularnej tamtych czasów, m.in. Czesława Niemena, „Skaldów” czy „No To Co”.
Antoni Kroh opowiedział nam o tamtym świecie ludowości w swojej znakomitej książce “Wesołego Alleluja Polsko Ludowa”, napisanej w formie barwnego historycznego reportażu, bogato ilustrowanego.
Antoni Kroh – “Wesołego Alleluja Polsko Ludowa”, Wyd. Iskry, Warszawa 2014, Wyd. Iskry, Wyd. Iskry, Warszawa 2014, str. 319, ISBN 978-83—244-0383-7
—
Du ju spik inglisz?
Mój syn anglista, interesujący się językiem angielskim w zakresie wybitnie przekraczającym jego tylko biegłą znajomość, ale obejmującym także jego historię, przemiany strukturalne, morfologiczne oraz kulturowe, a także funkcję międzynarodowego systemu porozumiewawczego, podzielił się ze mną dwoma spostrzeżeniami, moim zdaniem istotnymi. Po pierwsze, zwrócił uwagę na to, że dość powszechnie znane drwiny pod adresem każdego kto nie mówi tzw. „oksfordzkim” akcentem, lecz jego angielska wymowa jest „szkolna” lub wyraźnie zdradza pochodzenie mówiącego (a dotknęło to nawet Jana Pawła II), nie mają sensu. Otóż gdyby, teoretycznie biorąc, zbyt wielu ludzi mówiło czystą angielszczyzną z należytym, nieskazitelnym angielskim akcentem lub co gorsza mówili tak jak przeciętny Anglik, czyli niechlujnie i niewyraźnie, pozostali mieliby trudności ze zrozumieniem ich. Właśnie dzięki temu, że miażdżąca większość ma ów szkolny akcent w którym łatwo rozpoznać słowa, miliony ludzi na świecie mogą skutecznie porozumiewać się w tym języku. Po drugie, ów angielski międzynarodowy coraz bardziej oddala się od rdzennego angielskiego i rządzi się własnymi regułami. W końcu prawdopodobnie w ogóle przestanie być językiem angielskim, ale czymś w rodzaju międzynarodowego esperanto, opartego na stałych strukturach, klockach, gotowcach, prefabrykatach językowych.
Zatem zamiast słuchać durnych uszczypliwości, że prezydent Europy Donald Tusk nie posługuje się „oksfordzką”, cokolwiek by to znaczyło, angielszczyzną (ważne by umiał mówić i rozumiał co do niego mówią) uczmy się angielskiego z tej książki, skonstruowanej nieszablonowo, choć zgodnie z tytułem, jej zawartość, to głównie tzw. small talk i kopalnia pożytecznych w konwersacji idiomów. Oczy cieszy dowcipna szata graficzna, rysunkowa tego – tak to w końcu nazwijmy – nieklasycznego podręcznika do języka angielskiego. Do tego mamy w tej czarującej książeczce rozmaite felietonowe tekściki, w języku polskim, sympatyczne cicer cum caule, poświęcone a to zwierzętom, a to motoryzacji, a to celebrytom, a to gwiezdnemu firmamentowi i czego tu jeszcze nie ma, brakuje tylko Kaczora Donalda. Z takiej książki aż chce się uczyć angielskiego, bo ten mój angielski obecny: pożal się boże. Ex-premier prześcignął mnie o kilka długości. Świetna to inicjatywa wydawnicza ten angielski z … Donaldem.
„Polish your English. Angielski z premierem. Językowe SOS. Small talk, Pożyteczne idiomy”, Wyd. Agora, Warszawa 2014, str. 200, ISBN 978-83268-1383-2
—
Parszywa dziesiątka albo „bezpieczni od wszelkiego zamętu”
Drugi człon powyższego tytułu jest nawiązaniem do motta tej książki. Teza, że kilkanaście książek mogło zepsuć świat, który tak dobrze się zapowiadał, jest oczywiście ekstrawagancka, ale nie nowa. Traktowanie myśli i książek jako źródła zła ma starą metrykę. Index Ksiąg Zakazanych był przez stulecia jedną z najważniejszych ksiąg Kościoła Katolickiego i przetrwał do drugiej połowy XX wieku. Hitlerowcy wściekli na książki palili je na stosie przed gmachem uniwersytetu w Berlinie na Unter den Linden. Podobne poglądy głoszą niektórzy przedstawiciele nurtu konserwatywnego w historiografii, jak na przykład słynny Paul Johnson, autor głośnych swego czasu „Intelektualistów”. Z nurtem tym utożsamia się zapewne Benjamin Wiker, amerykański historyk filozofii, który opisał kilkunastu autorów i ich rozkładowo działające na ludzkość dzieła. Rzecz całą poprzedził cytatem z liturgii mszy: „i bezpieczni od wszelkiego zamętu”. Czarnymi postaciami są m.in. Machiavelli, Marks, Lenin, Hobbes, Kartezjusz, John Stuart Mill, Darwin, Nietzsche, Kinsey i kilkoro innych. Gdyby nie oni, byłoby znakomicie – porządnie i po bożemu. Jakoś nie mogę w to uwierzyć i myślę, że te książki raczej albo odzwierciedlały i opisywały zło, które już istniało, choć niekoniecznie było uświadomione albo walczyły ze złem, choć walka ta nie przyniosła zwycięstwa lub obróciła w ich przeciwieństwo cele stawiane przez autorów.
Natomiast czyta się książkę Wikera wspaniale, bo pisana jest klarownym, jasnym językiem, który jak domyślam się, oddała lub może nawet doszflifowała tłumaczka, zdecydowanie zresztą zaangażowana ideowo po stronie autora, co dała wyraz we wstępie. Polecam z przekonaniem tę wyborną i emocjonującą lekturę.
Benjamin Wiker – „Dziesięć książek, które zepsuły świat. Ponadto pięć innych, które temu dopomogły”, przekł. Zofia Dunian, Wyd. Fronda, Warszawa 2014, str. 336, ISBN 978-83-62268-91-7
—
Pod znakiem zwierząt
Pierwsza z tych pozycji, to – można by rzec – rodzaj sequelu słynnego „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwella, jego legendarnej antyutopii antytotalitarnej W warstwie stylistycznej i treściowej Bryant okazał się zręcznym naśladowcą sławnego poprzednika: społeczność zwierząt na farmie jako alegoria świata ludzkich stosunków społecznych i politycznych.
„Lemingi” z drugiej z książek nie mieszkają na słynnej farmie. Mieszkają w dużych miastach, są „dobrze wykształcone”. To inaczej tak zwani japi, japiszony (yuppies) młodzi fachowcy z branż głównie ekonomicznych, często, choć nie zawsze, w stanie cywilnym single, w świecie „wąsatych Januszy z Podkarpacia” określani jako „stare panny i kawalerowie”. Bo „Janusze wąsate z Podkarpacia”, to antypody świata Lemingów, pod względem stylu życia, mentalności, zapatrywać politycznych. Lemingi reprezentują mentalność współczesną egoistyczną, antytradycjonalną i permisywną. „Janusze” Polskę tradycyjną, plebejską, religijną, wspólnotową. Całość książki ujęta została w formie zbioru zabawnych, kąśliwych pod adresem Lemingów tekstów, które można określić jako scenki, opowiastki, może nawet z cechami skeczu. Lektura to smakowita, zabawna, co mogłem ocenić z tym większą bezstronnością, że i do Lemingów i do „wąsatych Januszy z Podkarpacia” mam równy, odległy, bardzo odległy dystans.
Nigel Bryant – „Folwark zwierzęcy. Reaktywacja”, przekł. Bartłomiej Zborski, Wyd. Fronda, Warszawa 2014, , str. 176, ISBN 978-83-64095-55-9/
„Lemingi. Młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków”, red. Jerzy J. Krakowski, Wyd. Fronda, Warszawa 2014, str. 287, ISBN 978-83-6409-56-6