Andrzej Wołosewicz
{jcomments off}
Wspólnota poezji
Na ten tytuł naprowadziła mnie lektura „Permisi, non amisi”[1] Stanisława Grochowiaka, diariusza z Miesięcznika Literackiego z lat 1975-1976 (jak głosi rozbudowany podtytuł książki przygotowanej i opatrzonej posłowiem Andrzeja Lama[2]) uzupełnioną w wybór wierszy z tychże lat oraz o kilkanaście zdjęć Grochowiaka i jego przyjaciół. A oto rzeczony fragment:
„Zaczynam od malowania. M. dostarcza mi farb, nawet dwóch ostatnich blejtramów, z którymi w Warszawie krucho. Nie mam, nawet łagodnego talentu, ale zawsze musze zaczynać od farb. Plakatówką robię portret Domu. Gospodarze stwierdzają, że podobny ino że krzywy. Słuszność po ich stronie, ale dom w samej rzeczy jest krzywy. Przechodzę na oleje i całkiem udatnie (jak na moje możliwości) komponuję „Chrystusa Pustych Łąk”. Tutaj krytyka jest bardziej surowa: „Co tam za Chrystus! Kawał Żyda wychyla się zza drzewa w obawie, czy dzików nie widać!” To mnie osadza na właściwym miejscu, przy stoliku, papierze i piórze. Piszę z rozmachem cykl „Puste Łąki”, ale również tym razem wylewają mi kubeł zimnej wody na głowę: „Cudaczne jakieś! Niczego nie można zrozumieć!” W czasie krótkiego pobytu w Warszawie Madzia dołącza się do chóru (zdołano już wydrukować w „Kulturze): „Małpujesz Czachorowskiego, uważaj na siebie. To wcale nie twoje”. Moje? Czy przeglądając skrupulatnie całą twórczość poetycką, można powiedzieć, że jest tam coś bezwzględnie „moje”? I czy to pochlebcze słówko nie wyprowadza nas sprytnie na manowce grzechu, którego najbardziej obawiam się: m a n i e r y? A dlaczego tak ostro, słodka pani: „małpujesz Swena”. Przecież mogłem najzupełniej świadomie u c z y c się od tego świetnego poety. Poeci stanowią rodzinę, w której odkrycia jednych stanowią o zamożności całej wspólnoty. Ktoś, kto demonstracyjnie odstaje od familii, wróci albo synem marnotrawnym, albo pastuchem do nikczemnych posług. Ambicji jest zawsze za mało, pychy bezustannie z dużo.”
Pobrzmiewa tu, przynajmniej dla mojego ucha, pochwała wspólnoty w miejsce indywidualizmu („Czy przeglądając skrupulatnie całą twórczość poetycką, można powiedzieć, że jest tam coś bezwzględnie „moje”?”). I to u kogo, u poety tak przecież wyraźnego swą indywidualnością, który na dodatek uważa, że ma się jeszcze od kogo uczyć! A przecież sam mógłby nie tylko uczyć, ale i pouczać. Nie czyni tego. Pisze raczej o czymś ważniejszym, o tym, co – z braku lepszego określenia – nazwę tutaj klejem wspólnoty (poetyckiej) jej spoiwem. Widzi wartość dodawaniu siebie do tego, co zostaje, a nie w odejmowaniu, za które poczytuję wlewanie do wspólnej przestrzeni poetyckiej (i nie tylko) własnych frustracji i niespełnień[3], które zbyt łatwo nazywamy „głosem w dyskusji”, „własnym zdaniem”, ”opinią”. Furda tam, zostawmy ten fałszywy język i nazywajmy rzeczy po imieniu! To odejmowanie to także krytykanctwo miast krytyki (rzetelnej i rzeczowej – aż przykro, że trzeba to coraz częściej dodawać; kiedyś krytyka z natury swej zawierała te przymiotniki, a gdy nie trzymała rzeczowości i rzetelności, była rozpoznawalna jako chybiona, fałszywa, a po prawdzie i nie drukowalna). To odejmowanie to także wazelina, której przykładów nie chce mi się podawać, a kto uważa, że jej nie ma (także u nas), niech pierwszy rzuci kamieniem.
Jak udają nam się wiersze, to się cieszmy. Jak udają się one innym, to…. cieszmy się jeszcze bardziej! Jak nie udają się nam wiersze, to nie pchajmy się z nimi na afisz. Jak nie udają się wiersze innym to (skoro się jednak wepchnęli) piszmy o tym bez złośliwości i zacietrzewienia (a ich symptomy obserwuję choćby wokół nie najtrafniejszych skądinąd opinii Franaszka, sam wziąłem w tej dyskusji udział: LINK). Dzielmy się swoimi wątpliwościami a nie słabo ukrywaną radością. Z czego, że komuś nie wyszło? A nam to tak wszystko wychodzi?
Jak zestawiam Grochowiaka z samozwańczymi guru jedynie słusznych opinii, to aż mi miło, że mogę wybierać, co czytać.