Zdzisław Antolski
WOJNA ŻOŁNIERZYKÓW
Zbyszek Świtalski miał sześć lat i wybierał się do pierwszej klasy szkoły podstawowej, kiedy jego rodzice, nauczyciele z zawodu, przeprowadzili się z miejscowości Błoty do sąsiedniej wsi, oddalonej zaledwie o sześć kilometrów, o nazwie Grodziska. W karierze zawodowej jego ojca, kierownika szkoły, Mateusza Świtalskiego decyzja o przeprowadzce była niewątpliwie życiową oraz zawodową porażką i regresem. W Błotach rozpoczęto właśnie budowę nowej szkoły, na miejscu zburzonego dworu dziedzica Woyciechowskiego, tysiąclatki, a przy niej domu nauczyciela, w którym za niewielką opłatą, znacznie niższą niż wynosił czynsz mieszkaniowy w mieście, można było wygodnie żyć aż do śmierci. Niedaleko od szkoły usytuowana była stacja kolejki wąskotorowej i przystanek pekaesu. Wcześniej, po ukończeniu liceum nauczycielskiego w miasteczku Działoszyce, Świtalski tułał się jako kawaler po odciętych od świata zapadłych dziurach, żeby wreszcie po zawarciu małżeństwa i urodzeniu się dziecka, osiąść, jako kierownik szkoły, w Błotach.
Decyzję o przeprowadzce podjął z powodu fatalnego stanu psychicznego swojej żony, która po urodzeniu, pierwszego i zarazem ostatniego dziecka, syna Zbyszka popadła w depresję i huśtawkę emocjonalną. Nie można z nią było rozmawiać spokojnie, gdyż wygłasza opinie z pozycji moralnych wyroków, wydawanych przez istotę nieomylną, w dodatku skrzywdzoną przez los i ludzi. Pani Stanisława, wyniosła i dumna, była zajęta pielęgnowaniem swojej intelektualnej i moralnej wyższości nad innymi ludźmi. postrzega świat w czarno białych barwach: ona sama była nieskazitelnie biała, a reszta świata – czarna, przepełniona złem. Chciała pokonać albo ukryć dręczącą ją nieśmiałość oraz lęki, do których nie umiała, a może i nie chciała się przyznać sama przed sobą. Potrafiła czasem z błahych powodów odezwać się do kolegi lub koleżanki ostro i niegrzecznie, po usłyszeniu riposty w podobnym tonie, zaczynała płakać i histeryzować.
Czuła się niedoceniona i niekochana przez męża, który zajęty obowiązkami nauczycielskimi, a także pracą społeczną, a był to czas zakładania spółdzielni produkcyjnych i rozlicznych zebrań agitacyjnych dla chłopów, nie miał siły i cierpliwości, aby małżonki wysłuchiwać, pocieszać oraz dodawać jej ciągle otuchy. Raczej sam oczekiwał emocjonalnego wsparcia, ale na to nie mógł liczyć. W dodatku nie podzielał jej niechęci do ludzi, ciągłej podejrzliwości i obaw przed obmową i plotkami, po prostu to lekceważył, bo z natury był optymistą, przyjaźnie nastawionym do otoczenia, a w ludziach wolał widzieć raczej dobre cechy niż doszukiwać się przywar i ułomności. Tymczasem pani Stanisława cierpiała wręcz na manię prześladowczą, wszędzie widziała swoich śmiertelnych wrogów. A jeśli ktoś, w jakiejkolwiek, banalnej sprawie, ośmielił się mieć odmienne zdanie niż ona, ten w jej oczach był oszustem, kłamcą i hochsztaplerem. Za głównego winowajcę uważała swojego nieszczęśliwego i zgnębionego męża, ponieważ ten nie stawał w jej obronie i nie kwapił się do wojny ze wszystkimi, czyli swoimi podwładnymi, pracownikami szkoły, w tym nawet z woźną, fertyczną kobietą o dość swobodnych obyczajach, którą pani Stanisława posądzała o romans ze swoim małżonkiem.
Zaufanie miała tylko, o dziwo, do uczennic ze starszych klas, które usłużnie donosiły jej, co złego na jej temat powiedział jakiś nauczyciel, a co stawało się powodem do ataków histerii pani Stanisławy w domu i żądań wobec męża, aby ukarał domniemanego złoczyńcę i oszczercę. Tymczasem jej nieletnie zauszniczki, dziewczynki z klasy, której była wychowawczynią, większość zarzutów i plotek wobec innych osób z grona pedagogicznego, wymyślały same i już zawczasu cieszyły się z każdej nowej awantury w szkole. Dla nich to była rozrywka i zabawa, a przy okazji zyskiwały przyjaźń i zaufanie pani Stanisławy, która za każdy donos obdarzała je ciepłym słowem i łaskawością w ocenach w dzienniku. W istocie psychika pani Stanisławy nie była dojrzalsza od jej uczennic i powierniczek tajemnic zarazem. Być może przyczyniła się do tego wojna i okupacja, ciągłe rewizje w domu przez hitlerowców, którzy poszukiwali jej braci, partyzantów.
Synka, jedynaka, wychowywała fatalnie: w niemowlęctwie przetrzymywała go w nadmiernie ciepłej temperaturze, paląc w piecu do czerwoności, nawet w lecie i nie wyprowadzając dziecka na spacery, co spowodowało osłabienie, utratę odporności i braki witaminy D. W dodatku z powodu nieustających kłótni i nerwowej atmosfery, Zbyszek zapadł na coś w rodzaju anoreksji, prawie nic jadł. Chorował ciągle na anginę, na którą lekarz z wiejskiej przychodni za każdym razem aplikował mu penicylinę, w efekcie czego pacjent był nadmiernie osłabiony.
Po przeprowadzce, sytuacja poprawiła się, bo pani Stanisława nie miała okazji do urządzania awantur, zajęta urządzaniem domu. Nauczycieli tu było znacznie mniej, raczej niekonfliktowi i zgodni. pani Stanisława w Grodzisku jakby odżyła. Hodowała kury, z zapałem w zimowe wieczory szydełkowała. Miała swoje dobre chwile, potrafiła śmiać się i żartować, ale przychodziły też okresy melancholii, kiedy wolała nie oglądać ludzi i patrzeć na chmury nad kościołem i wysokimi drzewami na cmentarzu, malowniczo przesuwające się znad góry Zamkowej.
Zbyszek zaczął chodzić do szkoły i chorował dużo rzadziej, może dlatego, że atmosfera w domu była znacznie spokojniejsza. W początkach czerwca, kiedy kończył drugą klasę, wybrał się z wizytą do domu Bronka, który mieszkał w pobliżu szkoły i nieraz serdecznie zapraszał go do siebie. Był to chłopiec o rok starszy od Zbyszka, ruchliwy i bezpośredni, śmiały wobec obcych, o płowych, niemal lnianych włosach i niebieskich oczach. A w jego uśmiechu krył się jakiś chłopięcy, sowizdrzalski spryt, jakby cały czas coś przemyśliwał i kombinował, był bowiem bardzo ciekawy świata. Chałupa jego rodziców, zbudowana z miejscowego kamienia, kryta dachówką, stała na stoku między dwiema równoległymi drogami. Dlatego dom z jednego końca był niski, a kiedy ziemia w naturalny sposób opadała, stawał się wysoki. W tej części, położonej niżej, jakby w podpiwniczeniu, znajdował się chlew i obora, w których trzymano konie, krowę i świnki. Droga niżej położona już nie była używana przez chłopów, więc opuszczona powoli zarastała trawą, chwastami oraz młodymi drzewkami.
Zbyszek zastał kolegę na podwórzu, przy ręcznym praniu niebieskich dżinsów w wielkiej miednicy wypełnionej po brzegi mydlinami, ustawionej na taborecie wyniesionym z kuchni. Po wypłukaniu w czystej wodzie zawiesił spodnie na sznurku, rozciągniętym między szopą a domem, przy kieszeniach zaświeciły w słońcu złote cekiny. Na progu domu pojawiła się matka Bronka, kobieta o potężnej posturze, która omiotła podwórze szybkim spojrzeniem, krzyknęła gniewnie do syna, aby wziął się do roboty, a potem, uspokojona, odwróciła się i znikła w ciemnej sieni domu. Chłopak był zdenerwowany, wyraźnie bał się matki, która miała władczy, rozkazujący głos. Zaprowadził Zbyszka do drewnianej szopy stojącej w kącie podwórza. Oprócz sterty siana, stały tam narzędzia rolnicze: pług, sieczkarnia, siewnik; o ścianę oparte były kosy, widły, rydel, łopata i gable… Wielki, biały kundel, z rudymi łatami na uszach i grzbiecie, ujadał wściekle szarpiąc krótkim łańcuchem u budy. Na noc, w obawie przed złodziejami lub bandytami, pies był spuszczany, a łańcuch przytwierdzano długiej metalowej linki, specjalnie w tym celu rozwiniętej między dachem domu i przykryciem szopy. Dzięki temu obiegał całe podwórze, głośno szczekając, a tym samym wzbudzał uzasadniony strach u ewentualnych, nieproszonych, gości.
W szopie, w głębokiej norze, wygrzebanej w pachnącym sianie, Bronek miał swoją kryjówkę, czyli jak mówił dumnie – bazę wojskową. Wyciągnął z niej książkę i otworzył na przypadkowej stronie. Pomiędzy kartami miał włożone papierowe sylwetki wojowników i żołnierzy. Szeptem i w wielkiej tajemnicy oznajmił, że to jest jego armia i on się takimi papierowymi żołnierzykami bawi, kiedy nie widzą go dorośli. Swoją kolekcję chowa przed rodzicami, ponieważ w gospodarstwie jest dużo pracy i matka niechętnie patrzy na jego, jak się wyraził po miejsku, hobby. Poza tym inni chłopcy ze wsi mogliby się z niego śmiać, że jest dziecinny. Tamci woleli biegać po okolicznych wsiach, wdrapywać się na drzewa albo palić papierosy w ukryciu i pić tanie wino.
Po podwórzu kręciła się dziwna postać: dziewczyna, a właściwie już kobieta, mogła mieć koło trzydziestki, na którą wołano Agata Wysoka blondynka, z dziwnym, jakby nieobecnym uśmiechem na ustach, w kraciastej chuście na głowie i z przewiązanym opaską okiem, biegała z wiadrem do chlewa i z powrotem do domu. Zobaczyła chłopców, podeszła do nich i zaczęła coś mówić, a właściwie gulgotać jakieś słowa, który sensu Zbyszek nie mógł pojąć. Bronek wytłumaczył mu, że to jego kuzynka, która jest niespełna rozumu, czyli „głupia”, jak to mówią na wsi. Jedno oko ma przewiązane, bo kiedy wieszała zimą pościel na strychu, to „zakłuła się”, jak to określił, w oko, które wypłynęło. Nikt z nią nie był u lekarza, nikt się nie zainteresował bliżej, pracowała za żywność i dach nad głową, a przynajmniej pracować umiała bardzo dobrze, w chlewie i w domu. Podobno miała dwoje dzieci, które zmarły zaraz po urodzeniu, a ich ojciec w obu przypadkach był nieznany.
W założeniu własnej armii, pomogły Zbyszkowi stosy makulatury, zgromadzone w szkolnym korytarzu przez harcerzy. Już wkrótce był w posiadaniu dość pokaźnej armii. Głównym źródłem nowego rekruta oraz sprzętu wojskowego stał się dla chłopców magazyn ilustrowany „Żołnierz Polski”, które to pismo Bronek kupował w kiosku „Ruchu” w Wiślicy Potem Zbyszek namówił swojego ojca, żeby ten zdecydował się zaprenumerować pismo dla szkoły. W końcu działała we wsi Liga Obrony Kraju, trenowali nawet strzelanie jednym karabinkiem kbks, więc i oni mogli sobie czasopismo poczytać. Jednak archiwalnych numerów nie było gdzie przechowywać i dzięki temu Zbyszek, za pomocą matczynych nożyczek, również powiększał swoje siły zbrojne.
Jednak Bronek był niezrównanym penetratorem chłopskich komór, stryszków, skrzyń i kredensów. Wynajdywał prawdziwe białe kruki militarystyczne. Kolorowe numery „Światowida”, „Asa”, „Ikaca”, a także „Żołnierz Legionów i P. O. W.”, to był zupełnie inny świat. Kiedy potem Zbyszek wracał do lektury „Kraju Rad”, „Przyjaźni” czy nawet, w miarę uczciwych. „Mówią Wieki”, to jakby się znalazł na innej planecie. W pismach współczesnych o Marszałku pisano bardzo rzadko, tylko źle, krytycznie, czasem obraźliwie i pogardliwie, a wizerunku jego nie zamieszczano prawie wcale.
Sąsiadka Świtalskich, pani Kowalczykowa, żona stolarza, posiadała księgę będącą przedmiotem dziecięcych pożądań Zbyszka. O tej księdze marzył, śnił o niej po nocach i namiętnie pragnął mieć na własność. Była to przepiękne dzieło, wielkiego formatu, z czasów pierwszej wojny światowej. Drukowane ozdobnym gotykiem, bogato ilustrowane kolorowymi obrazami cesarskiego wojska oraz fotografiami scen batalistycznych. Po otwarciu okładki, oprawionej w płótno w zgniłozielonym kolorze, ze złoconymi literami, które już nieco przyblakły i przyciemniały, nabierając przez to szlachetnej patyny, ukazywał się tryskający żywymi barwami obraz, na błyszczącym połyskliwie w świetle kredowym papierze, miłym w dotyku. Scena przedstawiała niemieckiego cesarza, Wilhelma II, w dumnej pozie, z charakterystycznym wąsikiem zadartym do góry, w pełnej gali orderowej, przepasanego szarfą, w lśniącej pikielhaubie i z wielką, ozdobną szablą u boku. W tle wodza maszerowały niezliczone szeregi wojska
Naprzeciw cesarza, jakby podczas przyjacielskiej pogawędki, ale z należytym uszanowaniem dla monarchy, stał z nogą wysuniętą do przodu, feldmarszałek Hindenburg, w szarym płaszczu z czerwonymi wyłogami, narzuconym na ramiona, spod którego na piersiach połyskiwały liczne ordery, a w dłoni dzierżył rzeźbioną buławę marszałkowską. Rzadki to był obrazek, gdyż podczas wojny cesarz założył na pikielhaubę ochronny pokrowiec w kolorze feldgrau, przez co, na większości jego wizerunków z tego okresu, niewidoczne stawały się wszelkie kolorowe pięknostki i błyskotki, na które Zbyszek był bardzo wrażliwy.
Niestety, pani Kowalczykowa nie chciała się pozbyć rodzinnej pamiątki. Trzymała niemiecką księgę w wielkiej skrzyni, razem z fotografiami ślubnymi oraz zdjęciami z pogrzebu Marszałka Piłsudskiego. Twierdziła, rozrzewniając się i niemal płacząc ze wzruszenia, że księga jest prezentem dla jej matki od pewnego bardzo przystojnego żołnierza, bruneta, wysokiego, w dodatku oficera wyższego rangą, służącego w sztabie dywizji, który mieszkał na kwaterze u jej rodziców. Nieprzytomnie zakochał się w matce pani Kowalczykowej, jako młodziutkiej wówczas dziewczynie, chciał się żenić natychmiast i zabrać ją do pałacu w Wiedniu. Podobno był bogaty, bo pochodził z arystokracji, ale rodzice młodej Zosi byli przeciwni ze względów religijnych, bo to był protestant, czy jakiś inny Luter. A rodzice bardzo wierzący byli, świeć Panie nad ich duszą, leżą teraz koło kapliczki dziedzica Olszowskiego, figurę nagrobną trzeba będzie pociągnąć na olejno, znowu koszty, pieniądze, taki los. Tak ładnie miał na imię, Joachim, gdzieś jest jego fotografia, szczuplutki, wyprężony na baczność, z szablą u boku a może szpadą, w mundurze, z wąsikiem, pisał kilka razy z frontu, a potem cisza. Chyba poległ na polu chwały, żadnej wiadomości.
Bawili się w ten sposób, że papierowe sylwetki ożywały w ich dłoniach. Wygłaszali w ich imieniu, zmieniając barwę głosu, przemówienia, rozkazy, wypowiadali wojny i zawierali pokój. I nieważne było, że czasem fotografia przedstawiała wodza tylko do pasa. Od czegóż jednak jest wyobraźnia, której nie brak dzieciom. Jednak figurka musiała mieć odpowiedni format, nie za duży i nie za mały. Liczyło się także czy wizerunek był kolorowy, czy czarno-biało. Oczywiście barwne ilustracje były dużo więcej warte. Z tego względu cesarz Wilhelm II miał szanse zostać głównodowodzącym armii. Jego kapiący od złota, srebra i czerwieni mundur, piersi obwieszone orderami, epolety i akselbanty, i piękna błyszcząca pikielhauba robiły na chłopcach piorunujące wrażenie.
Nieraz w czasie tych zabaw, „głupia Agata” przysiadała na krześle obok stołu i patrzyła na nich jak urzeczona. Czasem śmiała się pod nosem albo klaskała w dłonie z radości. Chłopcom nie przeszkadzała jej obecność, a wręcz przeciwnie, popisywali się swoją fantazją, wymyślając dla żołnierzyków jakiś nowy język, nikomu innemu na świecie nieznany. Agatą była ich rozmowami zafascynowana, wszak ona sama również mówiła jakimś narzeczem, które rozumieli tylko najbliżsi.
Rywalizowali przez całą podstawówkę, czyja armia jest liczniejsza, ma więcej czołgów i samolotów i kto ma piękniejszych marszałków, bardziej wyorderowanych. Armia Bronka miała przewagę w przedwrześniowych ułanach z Grudziądza, legionistach Piłsudskiego i w Śmigłych Rydzach, z tego względu, że jemu łatwiej było zdobyć zaufanie chłopów. Wielu z nich to byli jego wujkowie i krewni. We wsi mieszkało kilku starych żołnierzy, którzy walczyli w okopach nad Nidą. Do dzisiaj kochali komendanta Piłsudskiego, chociaż bali się o tym głośno mówić. Tymczasem Świtalski, jako kierownik szkoły, nigdy oficjalnie nie wspominał imienia komendanta Legionów, nie mówiąc o tym, że powinien jako uświadomiony członek partii tępić wszelkie wzmianki o nim, niszczyć książki Pierwszego Marszałka i jego liczne, przedwojenne, wizerunki.
Powoli zaczął interesować się swoimi papierowymi bohaterami, czytać na ich temat książki, poznawać ich prawdziwe losy. Bronek nie dotrzymywał mu kroku w tych nowych rejonach naukowego poznania. Już go to nie bawiło, może nudziło, wydawało mu się zbyt trudne, skomplikowane?
Między armiami chłopców trwał rodzaj zadrażnienia, ale oczywiście na niby, dla zabawy, rywalizowali na wzór tej zimnej wojny, która wówczas panowała między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Ciągle zbroili się, zdobywając coraz to nowe posiłki dla swoich wojsk. Konflikt zbrojny wisiał jednak w powietrzu, choćby z samej ciekawości, kto ma większą i silniejszą armię?
Pewnego dnia Bronek zaproponował wielką bitwę w sadzie swojego ojca, położnym za wsią. Nie mogli dość do porozumienia, czyj sprzęt jest lepszy, więc ostatecznie wojna polegała głównie na tym, że każdy czołg niszczył drugi czołg, każdy samolot niszczył drugi samolot i każdy żołnierz niszczył drugiego żołnierza, więc darli w strzępy po jednym obrazku. Między drzewami sadu, wśród spadłych owoców, dojrzałych jabłek i gruszek, ociekających słodkim sokiem, czasem już sfermentowanym, który wydzielał dziwną kwaśno-słodką woń, wśród ucztujących os, trzmieli, małych czarnych muszek i mnóstwa innych owadów, walały się także żałosne strzępy naszych armii, które unosił wiatr. Miejsce wyglądało to jak pobojowisko po bitwie z epoki napoleońskiej. Głupia Agata, która zrywała jabłka do wielkiego wiklinowego kosza, załamała ręce z żalu, i zapłakała. Nikt inny nie widział tej hekatomby, tylko ona rozpaczała nad poległymi żołnierzykami,
I wtedy okazało się, że Bronek ma liczniejszą armię i w efekcie Zbyszek przegrywa kampanię. Uniesiony ambicją pobiegł do domu i wziął na plac walki samą gwardię, najlepsze pułki. Wojnę niby formalnie wygrał, ale było to prawdziwie Pyrrusowe zwycięstwo, bo stracił najlepszych żołnierzy. Kwiat armii z gwardii naczelnego wodza, którym był, jakżeby inaczej, sumiasty Józef Piłsudski. Natomiast zauważył z przykrością, że Bronek wystawia do bitwy jakieś resztki, ogony, ilustracje mniej efektowne, których nie żal mu było przeznaczyć na rzeź.
Kilka dni później Bronek spalił swoje wojska. Jego matka kazała mu to zrobić. Zbyszek był zdruzgotany, po co mu teraz jego wojsko, jak nie ma z kim toczyć wojny?
* * *
Jeszcze w półśnie, Zbyszek słyszał dobiegające z sadu ostre i przenikliwe gwizdy wróbli. Gniewne, kłótliwe, ale także radosne. Dźwięki krótkie, urywane, podobne do tych, jakie wydają gwizdki sędziów na meczach piłkarskich. Łóżko, w którym leżał, ustawione było pod oknem. Przez firankę, ręcznie zrobioną szydełkiem w zimowe miesiące przez panią Stanisławę, widział jabłoń. Jej długie konary niemal dotykały szyb. Pomyślał z przyjemnością, że ptaki będą go budzić przez całe lato. Lubił wróble, ich kłótnie i przekomarzania się, radosne furkotanie skrzydełkami, przepychanki na gałęziach. A nawet ostre nawoływania. Kryła się w nich cała radość życia. Były zapowiedzią lata.
Mieszkanie Świtalskich wypełniał intensywny zapach kwiatów, jakie otrzymali wczoraj od uczniów na zakończenie roku szkolnego. Było uroczyście. Odświętnie ubrani nauczyciele i uczniowie. Klasy przystrojone w kolorowe bibułki. Specjalnie skomponowane przez dziewczęta bukiety. Róże, gerbery, begonie, dalie, piwonie. Kto by spamiętał wszystkie nazwy? Zerwane rankiem w wiejskich ogródkach pod oknami chałup, jeszcze wilgotne od rosy. Kilka kropel ukrywało się w zakamarkach kunsztownie zawiniętych płatków róży. Jeszcze pachnące chłodnym nocnym powietrzem. Do tego kwiatki polne – chabry, maki, które pani Stanisława lubiła najbardziej. Bukiety w wazonach stały dzisiaj wszędzie, na stole, na radiu, na etażerce z książkami. Błądziły wśród nich smużki słońca, które przedarły się przez kratki firanek.
Na powiekach czuł ostre promienie słoneczne. Przez uchylony lufcik wpadało rześkie świeże powietrze, przesiąknięte zapachami traw i ziół. Całe jego ciało wypełniało zdrowe, radosne rozleniwienie. W tej chwili był szczęśliwy. Umyślnie zamykał powieki i udawał przed rodzicami, że jeszcze śpi. Co kilka minut zaglądali do jego pokoju, bo nie chcieli go budzić. Ich troska była wzruszająca. Od okna przebiegała jasne smuga, w której kręciły się i wirowały drobinki kurzu. Na ścianach migotały czerwone oraz złote refleksy od szyb. Przymknął oczy, rozkoszując się ciepłem pościeli.
Wakacje… Magiczne słowo, które kojarzyło się z wolnością, przestrzenią. Z lasem, polami, szeroko rozlaną po łąkach rzeką Nidą. Było chóralne śpiewanie pieśni „Upływa szybko życie…” Potem wręczanie świadectw, uściski, gratulacje. Śpiewali także: „Jutro tu pustki zagoszczą, umilkną gwary, hałasy, ptaszęta z gniazdek wylecą na złote pola i lasy…” oraz „Dwa miesiące, dwa miesiące, taki kawał czasu. Będę się radował słońcem i zapachem lasu…”. Deklamowano okazjonalne wierszyki, składano sobie życzenia.
Po śniadaniu Zbyszek wyszedł na spacer, wzdłuż kościelnego muru, za figurę frasobliwego, gdzie na podworskich nieużytkach chłopcy pasali krowy. Były to dzikie okolice, ciągnące się na około dziesięć kilometrów dawne kamieniołomy, po których zostały niebezpieczne jamy i wyrobiska, obecnie zarosłe trawą i krzewami głogu oraz berberysu, wielkimi chwastami i pięknie rozkładającymi się na trawie dziewięćsiłami. Polatywało tam mnóstwo owadów, nad polami wyśpiewywały skowronki. W trawach przemykały jaszczurki i zaskrońce, a spod stóp idących wytryskiwały całe chmary pasikoników.
Na jednym z wyrobisk skalnych stała stara stodoła z dziurawym dachem oraz wyrwanymi kilkoma deskami, w której głupia Agata kilka razy w tygodniu młóciła cepami zboże. Dziś też słychać było monotonne uderzenia cepów. Przy stodole stała grupka chłopaków w wieku Zbyszka, a dowodził nimi Rudy Wojtek, nieformalny przywódca, w wieku siedemnastu lat, który już regularnie palił papierosy, a na zabawach w remizie strażackiej pił wódkę z dorosłymi. Zbyszek przywitał się z nimi uściskiem dłoni. Wojtek poczęstował go papierosem. Palił udając, że się zaciąga, ale tylko przetrzymywał dym w ustach. W pewnym momencie Wojtek rzucił na ziemię peta, rozgniótł go czubkiem buta i zakomenderował: – A teraz będziemy się kochać z głupią Agatą! Ja idę pierwszy. Wiem, jak z nią gadać…
I znikł za wrotami stodoły.
Reszta chłopaków, nerwowo chichocząc z podniecenia, przywarła do dziurawych desek obserwując, co będzie dalej. Spluwali nerwowo pod stopy, kilku zapaliło po drugim papierosie, walili pięściami w deski stodoły, albo śmiali się w cały głos. Po pewnej chwili Rudy Wojtek wyszedł ze stodoły. Rozejrzał się po chłopcach i zapytał: – Który teraz? A może ty? – wskazał palcem na Zbyszka.
Chłopiec poczuł, że robi mu się niedobrze. Żołądek podszedł mu do gardła. Rozejrzał się wkoło, pusto, ani człowieka, niedaleko, jakieś dwieście metrów bielały mury kościoła, obok szkoła, gdzie mieszkał. Odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać.
W domu wyjął pudło po butach, w którym trzymał swoje papierowe wojsko. Z premedytacją wyjmował ukochanych wiarusów, najbardziej zasłużonych, którzy przetrwali wielką bitwę w sadzie i darł na strzępy, a potem wrzucał pod płytę kuchenną.
Kiedy zebrał się spory stos, podpalił go, wyjmując zapałki z pudełka drżącymi z emocji rękami. Obserwował płomienie, jakoś niechętnie pełgające po szczątkach jego wojska, i w pewnym momencie, nie wiedząc dlaczego, poczuł jakąś wielką ulgę i uspokojenie.
Zdzisław Antolski